<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Miasto Wiecznej Nocy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 24.3.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W podziemnym mieście

Charley Brand stanął na czele utworzonej kolumny, ponieważ on jeden znał dom, w którym rozegrały się wypadki. Mimo to omylił się dwukrotnie zanim odnalazł skład, który opuścił zaledwie przed chwilą. Orientowanie się w Chińskim Mieście przedstawiało dla białych niesłychane trudności ponieważ wszystkie domy otaczające Złote Wzgórze były do siebie zupełnie podobne.
Zanim weszli do środka, Charley Brand miał krótką rozmowę z kapitanem Smithem. Zapewnił go, że z całą stanowczością widział otwór, prowadzący do tajemniczego przejścia.
— Idzie tu prawdopodobnie o jedno z licznych przejść do podziemnego miasta — rzekł Smyth. Odnalezienie ich sprawia niesłychaną trudność. Gdy tylko chińczycy wiedzą że policja znajduje się na tropie w tej samej chwili przejście to zostaje zburzone i cały korytarz zasypany...
Weszli do składu.
— Czy nie chce pan się upewnić, że to jest to samo miejsce? — zapytał Smyth.
Zapalono latarki elektryczne. Charley stwierdził, że nic nie zmieniło się od tej chwili, gdy opuścił je wraz z zemdloną amerykanką. Pusta skrzynia, na której siedziała miss Harrison, oraz mały stoliczek z niedopitemi filiżankami herbaty znajdowały się na tym samym miejscu. Charley przez dłuższą chwilę przyglądał się kontuarowi, ażeby ustalić miejsce, w którym znajdowała się drewniana klapa. Znalazł je wreszcie, przypominając sobie w jakiej znajdowało się odległości od kasy.
— Nie widzę tu żadnych zmian, mister Smyth — rzekł.
— Gdzież jest klapa? Mam dobre oczy a mimo to nie widzę jej.
— Te łotry są wspaniałymi rzemieślnikami. Ja również nie znalazłbym jej nigdy, gdybym nie zapamiętał miejsca otworu... Nie dziwię się zresztą że nie może jej pan dostrzec, kapitanie Stoi pan właśnie na niej!
Smyth cofnął się i skierował promień elektrycznej latarki na miejsce wskazane przez Charleya. Z pewnym trudem rozróżnił wreszcie krawędzie klapy.
Na dany znak dziesięciu sprowadzonych przezeń ludzi dziesięciu najdzielniejszych zaatakowało podłogę. Była to ciężka praca, ponieważ twarde drzewo oraz grube żelazne zasuwy utrudniały podważenie klapy. Wreszcie drzewo ustąpiło. Tuż pod nimi znajdował się czarny tajemniczy otwór. Był on czworokątnego kształtu, przyczym każdy bok liczył około metra. Boki tego korytarza były starannie obmurowane. Smyth ukląkł i ostrożnie wpuścił do środka na sznurze elektryczną latarkę. Na głębokości trzydziestu metrów latarka dosięgała ziemi. Pochyleni nad brzegami tej głębokiej studni Charley i kapitan ujrzeli wyraźnie na dole kilka bambusowych stopni. Była to prawdopodobnie drabina... Tuż obok niej leżał jakiś kształt podłużny, przypominający ciało ludzkie. Sytuacja była jasna: uciekinierzy zniszczyli za sobą drabinę, aby uniemożliwić pościg. Charley nie wątpił, że ciało leżące na dole było ciałem Rafflesa. Żyje czy nie żyje? Zimny pot wystąpił na jego czole.
— Dawać sznurową drabinę — zawołał kapitan Smyth.
W głębi studni znajdował się spory podziemny pokoik. Smyth rozejrzał się w nim dokładnie, oświetlając latarką wszystkie kąty. Z pokoiku tego rozchodziło się pięć korytarzy w rozmaitych kierunkach. Wszędzie panowała śmiertelna cisza. Po [...] słałem [...][1] snop światła padł na twarz leżącego. Serce Charleya ścisnęło się strachem. O mało nie wybiegł na jego usta okrzyk przerażenia. „Raffles” — chciał wykrzyknąć, lecz powstrzymał się w porę.
— To on... to mój brat Bob...
Nad ciałem leżącym na podłodze wznosiła się bambusowa drabinka, której stopnie wysuwały się za pomocą specjalnego mechanizmu, znajdującego się na dole.
— Serce bije jeszcze — rzekł kapitan Smyth, po przecięciu więzów. — Nie widzę jednak żadnej rany. Stało się tak jak żeśmy przypuszczali: Puścił się w pogoń za Chińczykami. W pewnym momencie, gdy znajdował się na znacznej wysokości ponad dnem studni zwinięto drabinę i biedak spadł. Skutkiem upadku ze znacznej wysokości stracił przytomność. Miał szczęście, że zostawiono go w tym miejscu i nie zabrano w głąb podziemi. Byłby prawdopodobnie zginął na zawsze. Chińczycy postanowili umknąć wraz z dziewczętami i nie chcieli narażać się na zbyt szybki pościg. Mówił mi pan, że słyszał pan strzały rewolwerowe?
— Musiało tak być, jak pan przypuszcza — odparł Charley, zajęty dokładnym oglądaniem ciała swego przyjaciela. — Tak... Słyszałem strzały[2]
cze na drabinie i biorąc za cel świecące latarnie, które nieśli z sobą bandyci... — Patrzcie: oto jedna z nich... Bandyci pozostawili ją najwidoczniej dlatego, że mieli ręce zajęte dziewczętami. Dlatego też nie mogli z sobą zabrać mego brata.
Charley trzymał w rękach latarnię z przetłuszczonego papieru, jakich zwykli używać chińczycy. Na każdej z jej powierzchni wymalowany był błękitny miecz. W środku sterczał kawałek czarnej świecy, wydającej silny zapach.
— Błękitny Miecz! — szepnął Smyth... — Trzeba jaknajprędzej wynieść pańskiego brata na górę. Zawiezie go pan do doktora a stamtąd prosto do waszego hotelu. Resztą zajmiemy się sami. Ciężkie czasy zbliżają się dla nas, policjantów San Francisko. Spełnimy nasz twardy obowiązek!
Odwiązano jedną z latarń od sznura. Przywiązano ciało Rafflesa i z niemałym trudem wyciągnięto go na powierzchnię. Charley i dwaj policjanci wdrapali się po linie z węzłem na górę.
Policja ani przez chwilę nie przypuszczała, że sławny gentleman włamywacz, Nieuchwytny Nieznajomy sam wpadł w jej ręce! Charley Brand, ubawiony tą sytuacją, zadawał sobie pytanie, coby się stało, gdyby nagle wiadomość ta dotarła w jakiś sposób do San Francisko? Na najbliższym posterunku policji wezwano lekarza, który po kilku minutach zdołał przywrócić Rafflesa do przytomności. Zdaniem jego, wszystko było na najlepszej drodze i należało się spodziewać, że chory po kilkudniowym odpoczynku w łóżku powrócił do zdrowia. Z zachowaniem wszelkich ostrożności przewieziono Rafflesa do hotelu.
Tymczasem kapitan Smyth wraz ze swymi ludźmi przystąpił do dokładnego obejrzenia podziemi. Dwie z pośród galerii, biorących swój początek w podziemnym pokoju, zamknięte były drzwiami, wzmocnionymi żelaznymi sztabami. Przez kilka minut kapitan zastanawiał się, w jakim kierunku należy prowadzić dalsze poszukiwania. Czy warto było zapuszczać się w kierunku niezamkniętych korytarzy, czy też tym usilniej skoncentrować swe wysiłki na zamkniętych? Zagadnienie polegało przedewszystkim na odgadnięciu, w którą z pięciu galeryi zapuścili się Chińczycy wraz ze swymi ofiarami? Napróżno Smyth badał uważnie ślady stóp. Podłoga zrobiona była z gładkich, doskonale zestawionych klepek: nigdzie nie można było odkryć najmniejszego śladu. Wreszcie Smyth zdecydował się na równoczesne prowadzenie badań w rozmaitych kierunkach. Podzielił swych ludzi na pięć grup, po dwuch ludzi każda. Zażądał posiłków i ustawił wartę w centralnym podziemiu.
Dwaj specjaliści zabrali się do otworzenia opancerzonych drzwi. Zanim ściągnięto ich na miejsce upłynęło sporo czasu, gdyż należało zawiadomić o tym posterunek. W pół godziny po tym dwaj ślusarze wzięli się do roboty. Tu jednak natrafiono na niezwykły szkopuł: w drzwiach nie widać było ani śladu zamka. Smyth, zdenerwowany, klął bez przerwy.
— Tym lepiej! — krzyknął — wywalimy te drzwi toporami!
Robota ta wydawała się ponad siły ludzkie. Dopiero po upływie godziny pierwsze drzwi drgnęły. W kwadrans potem zachwiały się drugie.
Smyth szybko podzielił swych ludzi. Policjanci, z zapalonymi latarkami w ręku, zniknęli w czeluściach ciemnych korytarzy.
Kapitan zabrał z sobą jednego z najdoświadczeńszych policjantów, posiwiałego w walkach z bandytami. Towarzyszył im pewien detektyw prywatny nazwiskiem Flatt, przyjaciel osobisty kapitana. Flatt miał opinię drugiego Sherlocka Holmesa. Był on poinformowany o wszystkim i policjanci 18 posterunku chętnie komunikowali mu o wszystkich nowowykrytych zbrodniach. Smyth skierował się w stronę jednej z galerii otwartych siłą. Zapuścił się nawet trochę zbyt daleko, tracąc w ten sposób łączność z centralną wartownią. Mógł sobie na tę nieostrożność pozwolić mając za sobą detektywa tej miary co Flatt. Trzy z pozostałych grup szybko wróciły do centrali: korytarze te zamieniały się w tak niesłychany labirynt wąskich przejść, że trzeba było nieustannie znaczyć drogę, aby nie zbłądzić. Ponieważ tej ewentualności nie przewidzieli i materiał wyczerpał się szybko, musieli wrócić do wartowni, aby nie zbłądzić. W nerwowym podnieceniu oczekiwali wszyscy powrotu Smytha. Upłynęła godzina, a kapitan nie wracał. Policjanci poczęli się niepokoić, tym więcej, że również i piąta grupa nie dawała żadnego znaku życia.
Kapitan i jego przyjaciel po dość długim marszu dotarli do korytarza, który doprowadził ich aż do skraju przepaści, mierzącej około stu metrów głębokości. Był to wąwóz szeroki na trzydzieści metrów i Smyth zdał sobie sprawę, że korytarz przeszywał go na wylot. Trudno było zorientować się w jego długości: obydwa krańce wąwozu tonęły w ciemnościach. Sama jego część środkowa sprawiała w świetle latarki niesamowite i groźne wrażenie. Był to widok potworny, godny pióra Dantego opisującego wnętrze piekieł. Po obydwu stronach tego wąwozu biegła ulica, przy której wznosiły się szeregiem małe chińskie domki... Domy te nie widziały nigdy dziennego światła a ich mieszkańcy żyli bez słońca, jak podziemne szczury. Prawdziwe miasto wiecznej nocy! Pod stopami policjantów widać było małe pomosty bambusowe, z których wysuwały się małe drabinki, sięgające aż do otworów galerii.
Tam na dole posuwali się ludzie, robiący wrażenie cieni: małe chińskie figurki dźwigające zapalone latarnie potęgowały niesamowitość tego niezwykłego obrazu. Zupełnie na dole ciągnęła się szeroka ulica oświetlona dwoma szeregami papierowych latarń. Tłum poruszających się latarń robił wrażenie stada świetlików. Widok ten zadziwił policjantów do tego stopnia, że przyglądali mu się w milczeniu, niezdolni do wypowiedzenia słowa. Kręte uliczki były porządnie wybrukowane.
Kapitan Smyth i detektyw Flatt spostrzegli, że niektórzy z Chińczyków zajęci byli jakąś pracą na otwartych przestrzeniach, inni przechadzali się wzdłuż domów, jeszcze inni pili spokojnie herbatę, siedząc przy stolikach kawiarnianych, jak gdyby był jasny dzień.
Nikt z tych ludzi nie spostrzegł nawet policjantów, pogrążonych w cieniu. Policjanci zaś tak byli pochłonięci niezwykłym widokiem, że nie zauważyli nawet zbliżania się ludzi, wysłanych na ich poszukiwanie. Na dźwięk głosów odwrócili się z przerażeniem. W chwilę potem wszyscy sześcioro oddali się obserwacji dziwnego widowiska.
— Nikomu z San Francisko nie śniłoby się o tym, co my tu widzimy teraz — rzekł kapitan Smyth. To zbyt fantastyczne aby mogło być prawdziwe.... Należałoby właściwie tutaj ustanowić nowy posterunek policji w tym podziemnym mieście. Wątpię bardzo, czy mimo naszych poszukiwań uda nam się odnaleźć w tym labiryncie porwane dziewczęta. Trzebaby było zresztą mieć nerwy z żelaza, aby móc znieść to piekielne życie... Jedna rzecz jest pewna: ofiary bandytów niemogły być przeniesione przez tę galerię. Nie można bowiem przedostać się do podziemnego miasta. Zdaje mi się, że galeria ta została już oddawna opuszczona. Obraliśmy fałszywą drogę, chłopcy!
— Dała nam ona jednak dużo cennych wskazówek — rzekł detektyw Flatt. Odnaleźliśmy centralny punkt naszego mitycznego Miasta Nocy. Dotychczas myślałem, że nie istnieje ono w rzeczywistości i że jest próżnym wymysłem żółtych demonów, służącym do wzbudzenia w nas obaw. Mimo to jednak... Przyznajcie sami że trudno w to uwierzyć!
— Czy wiecie, co odkryły inne patrole? — zapytał Smyth zwracając się do swych ludzi — czy spostrzegliście coś niezwykłego w innych galeriach?
Policjanci zaprzeczyli ruchem głowy:
— Gdyśmy wyruszyli na poszukiwanie pana — odezwał się jeden z nich — brakowało jeszcze jednego patrolu, który zapuścił się w drugi z zabarykadowanych korytarzy. Obawiamy się, czy nie przytrafiło im się co złego... Ponieważ te same obawy żywiliśmy w stosunku do pana, dlategośmy wyruszyli w trójkę pańskim śladem, aby wrazie wypadku przyjść panu z pomocą.
— Wracamy chłopcy! Musimy sprawdzić czy ostatni patrol wrócił cało i jakie są jego nowe zdobycze.
Po półgodzinnym marszu znaleźli się znów w centralnym punkcie jaskini. Stała się rzecz jeszcze gorsza: nietylko, że nie było zaginionej grupy, ale również i trzej ludzie, którzy wyruszyli na jej poszukiwania, nie wrócili do wartowni.
Detektyw Fiat nie wróżył nic dobrego. Za jego radą kapitan Smyth wraz z trzema ludźmi udali się spiesznie do tajemniczego korytarza, w którym zniknęli dzielni policjanci. Po półgodzinnym marszu stanęli nad brzegiem jakiegoś kanału. Czarna cuchnąca woda toczyła się wolno. Miało się wrażenie, że jest to kanał kanalizacyjny, bowiem zapach mógł przyprawić o mdłości nawet najbardziej odpornego człowieka. Policjanci skierowali światła swych latarek na czarną powierzchnię wody. Nie spostrzegli nic niezwykłego. Po drugiej stronie widać było mocny mur, w którym zagłębiał się korytarz, będący prawdopodobnie dalszym ciągiem korytarza, którym przybyli policjanci.
Kapitan Smyth spoglądał niepewnym wzrokiem na gęste, brudne fale.
— Diabli mnie biorą — mruknął. — Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób moi towarzysze przeprawili się na drugą stronę?
— Kapitanie — rzekł nagle detektyw Flatt, który jak pies gończy węszył dokoła. — W tym miejscu musiał znajdować się do niedawna most bambusowy. Spójrzcie, jeszcze widać ślady punktów zaczepienia!
Smyth schylił się i obejrzał dokładnie wskazane miejsce.
— Macie rację, Flatt — rzekł po namyśle — Co myślicie o tym wszystkim?
Detektyw Flatt pogrążył się w zadumie. Z wzrokiem wbitym w nieprzeniknione ciemności długiej jaskini, po której dnie przepływała cuchnąca woda, szepnął:
— Jasne... Ci ludzie tam są niesłychanie...
Flatt nagle powziął decyzję. Wskazał na przeciwległy bieg kanału i na wodę tak ohydną, że napełniłaby odrazą nawet serce najdzielniejszego człowieka.
— Szerokość jest dość znaczna — rzekł. — Możnaby nawet po tym kanale płynąć statkiem. Jestem zdania, że tą drogą właśnie zbiegli Chińczycy wraz ze swymi ofiarami. Zdejmuję ubranie, i przepłynę wpław kanał aż do miejsca, w pobliżu którego znajduje się wylot korytarza, będącego prawdopodobnie przedłużeniem naszego. Tam rozejrzę się. czy te żółte diabły nie zostawiły przypadkiem mostu, który został zabrany. Być może zdjęli go i położyli spokojnie na drugim brzegu... Ryzyko było niewielkie.
— Proszę was, Flatt, abyście tego nie robili — rzekł Smyth. — Poczekajcie raczej, aż przyniesiemy materiał i narzędzia i zbudujemy sami potrzebne przejście!
— To musi potrwać około 24-ch godzin — rzekł mister Flatt i szybko począł zdejmować palto, marynarkę i buty. Włożył lufę rewolweru do ust, aby uniknąć przemoczenia broni.
Potężnymi uderzeniami rąk rozpychał wodę i płynął w kierunku drugiego brzegu. Bez żadnych przeszkód dotarł do środka kanału, gdy nagle zwrócił się w stronę Smytha i krzyknął:
— Uważajcie! Musicie mi przyjść z pomocą!
Policjanci spostrzegli, że Flatt został zaatakowany, nie mogli jednak spostrzec przez kogo.
Przez krótką chwilę Smyth i jego ludzie spoglądali w milczeniu na ciemne wody, nie wiedząc co mają począć. Detektyw płynął wciąż, usiłując zadać cios nożem jakiejś dziwacznej, znajdującej się w wodzie, postaci.
Bez namysłu Smyth schwycił za rewolwer i począł strzelać. Strzał musiał być celny, bowiem czarne błyszczące ciało zniknęło pod wodą. Flatt skorzystał z tego momentu, aby rzucić kilka przekleństw poczym, zebrawszy całą zimną krew, skierował się w stronę drugiego brzegu. W chwilę potem wdrapał się mozolnie na brzeg.
Smyth stał tuż nad brzegiem kanału i badawczym wzrokiem starał się przeniknąć ciemną i gęstą wodę. Nagle drgnął: tuż obok niego wynurzyła się olbrzymia trójkątna głowa krokodyla. Potworna bestia wypełzła na brzeg o kilka kroków od niego. Policjanci w jednej chwili zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa grożącego ich szefowi. Rozległa się salwa rewolwerowych strzałów. Salwa ta jednak nie dała pożądanego rezultatu, bowiem kule ześlizgiwały się po twardym pancerzu zwierzęcia. Doprowadzone do wściekłości zwierzę ruszało miarowo swym potężnym ogonem. W pewnym momencie otworzyło paszczę usiłując pochwycić nogę najbliżej stojącego policjanta.
Policjant jednak uskoczył w bok i nowa salwa huknęła w stronę zwierzęcia. Krokodyl schronił się do wody i tylko kulki powietrza wskazywały miejsce jego ukrycia.
Nagle ciężkie błotniste fale, poruszone gwałtownymi ruchami krokodyla, roztoczyły przed oczyma skamieniałych ze strachu i odrazy policjantów niesamowity zaiste widok: Na powierzchnię wody wynurzyły się zniekształcone, poobgryzane trupy ludzkie, zachybotały się na mętnych falach i pogrążyły z powrotem.
Smyth nie tracąc głowy krzyknął w stronę Flatta.
— Czyście nie ranni przypadkiem Flatt?
— Umknąłem szczęśliwie! — odpowiedział mu dźwięczny głos wzmocniony przez potężne echo. — Czy widzieliście tę bestię? Ugryzła mnie w łydkę. Umknąłem z życiem. Niestety, rana boli mnie i powinienem ją natychmiast opatrzyć. Muszę puścić krew, aby uniknąć zakażenia.
— Odwagi! — zawołał Smyth — idziemy szukać pomocy!
Zostawił swych ludzi po drugiej stronie kanału, sam zaś powrócił szybko do centralnej jaskini.
Upłynęły dwie długie godziny, w czasie których policjanci napróżno usiłowali trafić krokodyla. W końcu Smyth powrócił. Sprowadził z sobą kilku strażaków, którzy przynieśli potrzebne narzędzia. Zabrali z sobą również płócienną, składaną łódź i środki wybuchowe. Jeden znich przymocował na końcu wielkiej wędki duży kawał mięsa, nadziany dynamitem.
— Popatrzcie chłopcy — zawołał Smyth ze śmiechem. — Jeśli ten potwór złapie się na przynętę — koniec jego będzie szybki! Chciałbym zobaczyć jak wyleci w powietrze.
Smyth zarzucił wędkę do wody. Zwierzę zwabione widokiem mięsa rzuciło się na nie gwałtownie. Potężne szczęki zwarły się i nagle uszy policjantów uderzył odgłos głuchej detonacji. Słup wody trysnął do góry... Po chwili uspokoiło się wszystko i tylko martwe ciało krokodyla kołysało się na powierzchni wody.
Tymczasem strażacy przygotowali łódź. Pierwszy wszedł do niej kapitan Smyth. Gdy tylko przeprawił się na drugi brzeg, zabrał się do opatrywania rany swego przyjaciela. Strażacy wielkimi hakami przyciągnęli do brzegu trupa zwierzęcia. Był to olbrzymi krokodyl, długości przeszło czterech metrów. Na widok jego z ust Smytha wyrwał się okrzyk zdumienia: zwierzę miało na sobie rodzaj pasa ze złotych ogniw do których przyczepiona była płytka, wysadzana drogocennymi kamieniami, ubrudzonymi mułem. Na płycie tej widniał napis w chińskim języku. Smith kazał ją wymyć: litery wystąpiły z całą wyrazistością.
— Wiem co to jest — rzekł jeden z policjantów, obejrzawszy uważnie płytkę — są to symbole sekty „Błękitnego Miecza“. Widziałem je niejednokrotnie w Pekinie, gdzie pełniłem funkcję policyjne przy ambasadzie Stanów Zjednoczonych.
— Przetłomaczcie zatym — rzekł Smyth podniecony.
— Znaczy to:
„Syn Buddy“.
— Odparł policjant — trzy pozostałe znaki stanowią prawdopodobnie imię zwierzęcia. Brzmi ono: Tin-Wan-Huan.
— Niebrzydki okaz — zaśmiał się Smyth — w każdym razie dobrze, że to syn Buddy a nie któregokolwiek z nas. Trudnoby nam przyszło wydziedziczyć takiego potomka. Na szczęście został już na zawsze unieszkodliwiony...
Detektyw Flatt, osłabiony, nie mógł ruszyć w dalszą drogę i wraz z dwoma policjantami powrócił do centralnej jaskini.
— Szkoda — rzekł Smyth — ubyła nam tęga głowa. Musimy jednak mimo to iść naprzód.
I Smyth wraz ze swymi ludźmi zapuścił się odważnie w głąb korytarzy. Gdy uszli już może przeszło kilometr, stanęła przed nimi nowa przeszkoda. W samym środku korytarza znajdował się wysoki słup stalowy, gęsto nabity długimi ostrzami, sterczącymi we dwie strony. Słup ten zapomocą niewidzialnego mechanizmu wprawiony był w szybki ruch obrotowy. Nie sposób było przedostać się dalej, ponieważ ostre noże przeszyłyby na wylot każdego śmiałka. Aby sprawdzić działanie tej przeszkody, Smyth rzucił kawałek drzewa. Został on natychmiast rozłupany na kawałki. Nie ulegało wątpliwości, że należało najpierw znaleźć sposób zatrzymania maszyny.
Grupka zatrzymała się: poza wirującymi nożami widać było wyraźnie okute żelazne ciężkie drzwi.
— Jesteśmy na dobrej drodze — rzekł kapitan po chwili namysłu — wszystkie te przeszkody wskazują na to, że jest to droga przeklętych porywaczy kobiet. Wiedzą oni z pewnością że trafiliśmy na ich ślad i bronią się jak mogą. Nie ujdą nam jednak z życiem. Nie cofniemy się przed walką... Musiał jednak przyznać, że jego szczupła grupka nie posiadała znów potrzebnych przyrządów.
Należało sprowadzić specjalistów techników, którzyby potrafili wpaść na ślad ukrytego mechanizmu.
— Te żółte diabły bronią się, jak szatany! — zawołał. — Należy jak najprędzej uwolnić San-Francisko od plagi. Chodźmy chłopcy, wracamy na powierzchnię! Chwilowo nie możemy kontynuować naszych poszukiwań. Wrócimy tu jednak niebawem...
Ze smutkiem zawrócili tą samą drogą. Mieli wrażenie, że pierwsza walka, którą stoczyli ze swym wrogiem, zakończyła się ich przegraną.
Gdy wyszli na powierzchnię, dniało już prawie. Tysiące Chińczyków otaczało skład herbaty i z trudem spory oddział policji utrzymywał porządek. Smyth zabrał ze sobą okaleczało zwłoki krokodyla. Postanowił okazać go władzom jako wymowny dowód prawdy, tych dziwnych zjawisk, których byli świadkami w podziemiach.
Gdy tylko tłum ujrzał zwłoki zwierzęcia, potężny okrzyk wzbił się w niebo. Policjanci, aby utrzymać porządek, chwycili za rewolwery. Wydawało się że Chińczyków ogarnął szał.
— Budda... Tin-Wan-Huan... Budda...
Grad kamieni posypał się w stronę policji. Niebezpieczeństwo wybuchu wisiało w powietrzu.
— Uwaga — wykrzyknął Smyth potężnym głosem. — Gotuj broń!.. Ognia!..
Głośna salwa zmiotła pierwsze szeregi Chińczyków. Tłum zawahał się. Jedna sekunda wystarczyła, aby żółta masa zdjęta panicznym strachem rozpłynęła się w przyległych ulicach. Zdążyli tylko zabrać z sobą ciała zabitych i rannych. Policjanci stali się panami sytuacji.
Tego ranka kapitan Smyth powtarzał jak zwykle stereotypowo zapytanie apelu. Padały odpowiedzi jasne i krótkie. Gdy kapitan wymieniał nazwisko któregoś z nieobecnych, odpowiadał za niego sąsiad.
— Nie wrócił...
Kapitan stawiał czarny krzyżyk przy jego nazwisku.
Gdzie znajdowali się ci nieszczęśliwi? Jakie cierpienia, jakie tortury zgotowano im w piekle podziemnego miasta?
Policjanci zdawali się rozumieć bieg myśli szefa. Bez słowa z zaciśniętymi pięściami przysięgali w duchu zemstę swym wrogom.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Niewyraźny druk.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku - brak właściwej linijki tekstu, zastąpionej powtórzeniem jednej z linijek następnych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.