<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Miasto Wiecznej Nocy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 24.3.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tajemnice piekieł

Tegoż popołudnia, gdy Simpson, odpocząwszy, po przeżyciach nocnych, wrócił do swego biura dowiedział się, że biała ludność San Francisko powiadomiona jest już o zniknięciu trojga dziewcząt.
Ulice Chińskiego Miasta zaległa martwa cisza. Od czasu do czasu tylko jakaś skulona postać przemykała się w cieniu domów. Dzielnica Chińska wyglądała jak miasto w czasie oblężenia. Chińczycy rozumieli, że grozi im krwawy odwet. I w ciszy przygotowywali się do otwarcia ataku.
Przed 18 posterunkiem stał szwadron policji miejskiej. Szef policji oczekiwał Smytha w jego biurze.
— Smyth — rzekł, przywitawszy się z nim serdecznie. Dziś staraliśmy się nawiązać kontakt z tymi demonami. Chcieliśmy, aby oddali nam porwane dziewczęta. Nie można jednak znaleźć nikogo, ktoby chciał z nami o tym mówić. Musimy więc nauczyć ich rozumu. Oto odezwy, które należy porozlepiać gęsto w chińskiej dzielnicy.
Rozwinął odezwę o podwójnym tekście — angielskim i chińskim.

„Prezydent Miasta San Francisko w porozumieniu z gubernatorem Stanu oraz Rządem Kalifornijskim ogłasza stan oblężenia na terenie Chińskiego Miasta San Francisko z uwagi na wielką ilość popełnionych ostatnio w tej dzielnicy morderstw. Bezpieczeństwo obywateli amerykańskich zostało zagrożone i obowiązkiem naszym jest temu zapobiec. Każdy Chińczyk przy którym policja znajdzie broń, będzie natychmiast rozstrzelany. Zakazane są zebrania liczące ponad trzy osoby. Zakazane są również wszelkie uroczystości związane z proklamowaniem przez kapłanów Święta Buddy, Błękitnych Mieczów.
Domy znajdujące się w tak zwanym Podziemnym Mieście zostaną natychmiast zniszczone. Mieszkańcy podziemnego miasta muszą je opuścić w przeciągu dwunastu godzin.
Prezydent Miasta.
Szef Policji.
m. San Francisko.

Na rozkaz szefa policji do walki z Chińczykami wciągnięci zostali również i cowboye, którzy od czasu do czasu odwiedzali miasto. Byli to chłopcy wspaniale zbudowani, spaleni przez słońce i wichry. Na swych ognistych koniach przebiegali miasto w galopie, biorąc na cel każdego ukazującego się w oknach domów Chińczyka. Ulice opustoszały. Na murach domów pojawiły się afisze. Kilka cichych sylwetek zatrzymywało się od czasu do czasu przed nimi i znikało bezszelestnie....
Podczas gdy rozgrywał się już pierwszy akt nieubłaganej walki na ulicach miasta, w gabinecie Smytha toczyła się ważna rozmowa pomiędzy komendantem policji a detektywem Flattem.
— Drogi kapitanie — rzekł detektyw — nie pochwalam pańskich metod. Z Chińczykami niewiele wskóra się gwałtem.
— A więc czym? Może przebiegłością? — zapytał ironicznie kapitan Smyth. — Możeby mi pan wskazał kogoś, kto mógłby skutecznie walczyć tą bronią z żółtymi diabłami? Ja osobiście nie znam nikogo. Może jeden jedyny Sherlock Holmes... Albo ten sławny europejski gentleman włamywacz Raffles....
Detektyw Flatt spostrzegł, że poszedł za daleko.
— Zostawmy lepiej Rafflesa w spokoju... Po pierwsze nie ma go w Ameryce a powtóre policja amerykańska stoi o wiele wyżej od policji angielskiej... Chciałbym jednak wyjaśnić panu moje stanowisko. To cośmy zrobili dotychczas możnaby przyrównać do wsadzenia kija w gniazdo os. Wywołało to tylko rozdrażnienie i chęć odwetu u złośliwych istotek.
Powinniśmy do tego zabrać się inaczej. Teraz pozostałoby jedynie albo zniszczyć wszystkie przejścia, albo też opanować podziemne miasto. Możemy przedostać się tam bez trudu: Dynamit usunie nam przeszkody i utoruje nam drogę. Gdy tylko rany moje na to mi pozwolą, jestem do pańskiej dyspozycji. Jako nagrodę zastrzegam sobie skórę słynnego syna Buddy...
Obydwaj mężczyźni uścisnęli sobie serdecznie ręce. Kapitan Smyth wezwał swych ludzi, dobrał jeszcze dziesięciu strażaków i wraz z nimi postanowił zapuścić się w labirynt Chińskiego Miasta.
Przeszli przez opustoszałą chińską dzielnicę i znaleźli się w składzie herbaty. Nic się tu nie zmieniło... Smyth nie wróżył z tego nic dobrego. Klapa pozostała otwarta tak jak ją policjanci zostawili. Zeszli w głąb studni. W centralnej jaskini czekała ich pierwsza niespodzianka. Tylko jedno z przejść pozostało otwarte. Wszystkie inne zostały zamurowane, tak, że nie można ich było odróżnić od ścian. Otwarte przejście prowadziło do kanału... Jasnym było, że Chińczycy chcieli, aby policja zapuściła się w ten właśnie korytarz.
— Naprzód, chłopcy! — rzekł kapitan po chwili.
Cały oddział ruszył powoli. Wbrew oczekiwaniom nie zdarzyło się nic niezwykłego. Bez przeszkód przebyli kanał i dotarli do miejsca, w którym stał obracający się słup z ostrzami. W tym miejscu strażacy rozpoczęli swą akcję. Zakopali w ziemi coś w rodzaju sporej kotwicy, do której przymocowany był dość długi łańcuch. Wolny koniec tego łańcucha zarzucono na słup w ten sposób, że jedno z ogniw jego zahaczyło się o ostrze noża. Po kilku obrotach słupa łańcuch okręcił się kilkakrotnie do kola niego i wytężył się — tworząc coś w rodzaju hamulca. Słup wirujący zatrzymał się i oddział Smytha przeszedł swobodnie na drugą stronę. Tuż za słupem znajdowały się okute żelazem drzwi. Napróżno szukano zamka. Nigdzie w gładkiej powierzchni nie widać było śladu otworu. Strażacy podłożyli dynamit tuż pod samymi drzwiami.
Dat się słyszeć huk eksplozji. Mimo siły wybuchu drzwi nie ustąpiły. Dopiero za trzecim wybuchem otworzyła się przed nimi wolna droga. Nowe przejście różniło się od poprzednich. Ściany tworzyły wielkie polerowane bloki kamienne, w których odbijało się słabe światełko latarki.
Korytarz ten po dziesięciu metrach rozszerzał się, tworząc rodzaj sporej izby. Nigdzie nie widać było śladu dalszego przejścia. W ścianach zarysowały się tylko linie połączeń kamiennych bloków.
— Do diabła — zaklął Smyth — Wygląda mi to na zasadzkę. Trzeba, zdaję się, będzie wracać czemprędzej tą samą drogą.
Nagle kapitan zamilkł... Od strony sufitu dał się słyszeć lekki szmer. Natychmiast skierowano w tę stronę wszystkie latarnie. Sufit tworzyła olbrzymia bryła metalowa, na której wyrzeźbione były być może jedynie w celach ornamentacyjnych, niekończące się ilości szeroko rozwartych ludzkich oczu. Oczy te skośne i okrutne spoglądały wszystkie w punkt centralnej bryły, gdzie widniał niewielki kilkucentymetrowy otwór. W świetle latarni wszystkie te oczy lśniły się niesamowitym prawie ludzkim blaskiem...
Smyth chwycił za rewolwer i wystrzelił w kierunku szczeliny centralnej. Odpowiedział mu ironiczny śmiech. W tej samej chwili jakiś głuchy dźwięk dał się słyszeć w miejscu, przez które się tu przedostali.
Zanim Smyth oraz jego ludzie zdążyli się zorientować, olbrzymia płyta granitowa, kierowana widocznie niewidzialnym mechanizmem, zwaliła się w przejściu i zamknęła korytarz. Kapitan Smyth oraz jego ludzie zostali odcięci. Napróżno strażacy usiłowali zwalczyć tę przeszkodę siekierami i kilofami. Bryła posiadała niezwykłą grubość a doskonale wypolerowana jej powierzchnia nie pozostawiała ani jednego punktu zaczepienia.
Po raz wtóry ozwał się diabelski śmiech. Przerażeni ludzie spojrzeli do góry: ze skośnych oczu poczęły się nagle wysuwać długie ostre noże. Zadrżeli.
Nie na tym jednak był koniec: szczęknęły niewidziane bloki, zaskowytały dźwigi i cały ciężki metalowy sufit począł się spuszczać powoli na głowy policjantów.
Smyth przeżywał okropne chwile. Zacisnął zęby, przyzywając na pomoc całą swą odwagę i przytomność umysłu. Z góry ozwał się ponury monotonny odgłos, miarowo wypowiadanych słów:
— Nasz wielki Budda, Budda Błękitnych Mieczy, zgniecie białych jak stado moskitów... Kapłani sekty Błękitnych Mieczy są jego narzędziem. Krew białych diabłów będzie najmilszą dla niego ofiarą.
— Naprzód, chłopcy! — ozwał się nagle spokojny głos Smytha. — Przedstawienie jest tak piękne, tak pełne dramatycznego napięcia, że zatraca się różnica pomiędzy fantazją a rzeczywistością... Ciekaw jestem, co nam tu jeszcze wymyślą nowego...
W tej samej chwili ozwał się głos jednego z policjantów.
— Kapitanie, coś pada na nasze głowy...!
Smyth uczuł, jakąś ciepłą kroplę na swej twarzy.
— Chłopcy! — zawołał — to oliwa... Te psy chcą nas ugotować żywcem we wrzątku... Nie traćmy nadziei! Mamy jeszcze sporo dynamitu.
Zbliżył się do granitowej płyty zasłaniając otwór, i obejrzał ją starannie. Okrzyk tryumfu wybiegł na jego usta.
— Mam! — zawołał, wskazując na wyraźniejszą szczelinę w murze.
Krople oliwy stawały się coraz gorętsze. Nie było chwili do stracenia. Trzy płaskie ładunki wpuszczono szybko w szczelinę pomiędzy blokami i zapalono lont... Wszyscy ludzie zbili się w przeciwległym kącie.
Odłamki granitu wytrysnęły w powietrze. Wielu z policjantów otrzymało dość silne uderzenie w głowę. Cel jednak został osiągnięty.
Powstała wielka wyrwa, umożliwiająca przejście na korytarz. Kapitan przedarł się przez nią pierwszy, za jego przykładem poszli ludzie.
Sufit obniżał się powoli a nieubłagalnie tak, że znajdował się już zaledwie o kilka centymetrów od ludzkich głów.
Nowa galeria kończyła się tak, jak i poprzednia, kwadratową platformą. Na jednej ze ścian stała bambusowa drabina, prowadząca do niewielkiego kwadratowego otworu. Z otworu tego dochodził odgłos maszyn. Kapitan Smyth pewien był, że drabina prowadziła do sali znajdującej się nad miejscem, z którego umknęli szczęśliwie.
Z rewolwerem w ręce szybko wspiął się na górę. Za nim w milczeniu ruszyli policjanci. Smyth zniknął w czeluści otworu. Dały się słyszeć strzały rewolwerowe.
— Szybko, przyjaciele — szybko! — zabrzmiał donośny jego głos. — Oto maszyny, które miały nas zamordować...
Znajdowali się w pokoju, gdzie nagromadzony był szereg maszyn, bloków i łańcuchów. Maszyny te służyły niewątpliwie do wprawienia w ruch olbrzymiego bloku metalowego, który najeżony nożami miał się spuścić nieubłagalnie na ich głowy. Pomiędzy maszynami tłoczyło się trwożliwie pięćdziesięciu Chińczyków. Kapitan Smyth zastał ich całkiem nieprzygotowanych do oporu. Na widok sześciu ich towarzyszy, którzy padli pod gradem kul białego człowieka, reszta cofnęła się z przerażeniem. Kilka świec rzucało ponure światło na całą tą scenę. Niektórzy z Chińczyków rzucili się do drzwi, ukrytych za maszynami.
— Strzelać — zakomenderował kapitan Smyth.
Grad kul posypał się w kierunku żółtych. Kilku z nich opadło na bronzową płytę, która opuściła się już na dwa metry. Pozostali jak szczury rozbiegli się po różnych galeriach. Policjanci zajęli się ofiarami. Podnieśli rannych zostawiając na miejscu około dwunastu zabitych. Szesnastu bandytów związano i po drabince zniesiono do centralnej jaskini, aby ich zabrać z sobą w powrotnej drodze. Obejrzawszy dokładnie raz jeszcze halę maszyn, policjanci spostrzegli, że oprócz kilku wąziutkich galeryjek biegnie z niej korytarz normalnej wysokości. Postanowili więc iść dalej tym korytarzem. Posuwali się naprzód w ciemnościach. W pewnym momencie korytarz ten rozdzielał się na pięć nowych galeryjek. Nie chcąc dzielić się, kapitan Smyth postanowił obrać jedną z nich, która wydawała mu się szersza od innych. Tym razem nie natrafiono na żadne przeszkody. Zwykłe drewniane drzwi ustąpiły po naciśnięciu klamki. Znaleźli się nagle w wilgotnej, pełnej dusznych oparów, jaskini. Głośne przekleństwo wybiegło mimowoli na usta kapitana Smytha. W jaskini tej znajdowało się aż dwanaście drzwi. Nie były to jednak drzwi opancerzone, lecz zwykle drewniane drzwi, ozdobione niezwykle piękną chińską ornamentacją. Pięć z nich zamykało korytarze zstępujące w głąb ziemi. Dopiero szóste drzwi kryły za sobą schody wznoszące się do góry. Na kamiennych stopniach widniały jeszcze świeże ślady stóp. Smyth postanowił obrać tę właśnie drogę.
I znów powtórzyła się ta sama historia. Znów znaleźli się na korytarzu, na który wychodziło kilkanaście drzwi. Które otworzyć? — zadawał sobie pytanie kapitan Smyth. Przykry zapach palonego tłuszczu drapał ich nozdrza. Smyth zdecydował się otworzyć te drzwi, z których szczeliny padała skąpa smuga światła. Otworzył je nagłym ruchem: mężczyźni i kobiety leżące na brudnych matach zerwali się z okrzykiem przerażenia. Migocące lampki zawieszone były na ścianach, wzdłuż których leżeli nieruchomo palacze opium. Zapach zgniłych ryb i zjełczałego tłuszczu zatruwał powietrze.
— Ręce do góry! Niech nikt nie śmie się ruszyć ze swego miejsca... Zbliżać się do mnie pokolei wraz z papierami!
Przerażenie żółtych nie miało granic. Drżącymi dłońmi wyjmowali kolejno z swych watowanych ubrań brudne dokumenty. Smyth obejrzał je stwierdzając jednocześnie ze zdumieniem, że wszystkie były w porządku.
— Oczywista — mruknął do siebie — nic łatwiejszego. Mają widocznie fabrykę fałszywych paszportów... Przy tak świetnej organizacji.
— Gdzie mieszkacie? — krzyknął zwracając się w stronę żółtych. — Kto jest właścicielem tego domu?
— To Hill Street, dobry panie — odparł jeden z Chińczyków, zginając się pokornie.
— Hill Street, właścicielem być Czu-Hang-Lin.... Mieszka na trzecim piętrze.
— Jakże to? — odparł Smyth. — Więc ten dom wychodzi na Hill Street?
Spostrzegł, że Chińczycy spoglądają na niego ze zdumieniem. Nie mogli sobie wyobrazić, że ktoś mógł dotrzeć do tego miejsca, przedzierając się przez podziemne korytarze Miasta Wiecznej Nocy. Wyobrażali sobie, że policjant przyszedł tu prosto z ulicy.
— My być biedni ludzie... Biedni Chińczycy. My nie mieć pieniędzy, kapitanie... My mieszkać w piwnicach... Właściciel — bogaty człowiek lecz nie mieć serca dla biednych ludzi...
Smyth obrzucił całą tę wielką izbę badawczym spojrzeniem. Nie zauważył nic podejrzanego. Wraz ze swymi ludźmi obrał drogę prowadzącą na powierzchnię ziemi, nie raczywszy obdarzyć Chińczyków ani jednym słowem wyjaśnienia. Około dwunastu pięter dzieliło ich od poziomu ulicy. Był to więc rodzaj drapacza nieba, zbudowanego w odwrotnym kierunku.
Wyszedłszy na powierzchnię zauważyli z nie małym zdziwieniem, że zaledwie dwa domy dzieliły ich od składu herbaty, przez które weszli do głębin.
Podziemne Miasto chińskie pozostało dla nich w dalszym ciągu nierozwiązaną zagadką.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.