Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki/Xięga II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Krasicki
Tytuł Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki
Pochodzenie Dzieła Krasickiego dziesięć tomów w jednym
Wydawca U Barbezata
Data wyd. 1830
Miejsce wyd. Paryż
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIĘGA II.

I. Mdłość naprzód, a potem sen, który narzekania moje przerwał, trwał długo. Nie pierwej otworzyłem oczy, aż słońce blaskiem swoim przerażać je zaczęło. Obudziwszy się, żałowałem, iżem ostatni raz oczu nie zamknął. Wracały się nieznacznie osłabione siły; a gdy rozmyślać począłem nad moim teraźniejszym stanem, rozpacz jedyną folgę znajdowała w dobrowolnej śmierci. Byłbym zapewne wykonał samobójstwo, gdyby natychmiast ukorzenione z młodu sentymenta religji nie wstrzymały rąk, już do wykonania dzieła tego gotowych. Przerażony zbytkiem niegodziwej rozpaczy, wzniosłem oczy do nieba. Wtem promyk słodkiej nadziei wkradł się w serce moje: wzniosłem ręce i począłem wołać ratunku tej Opatrzności, która i powszechnością stworzonych rzeczy rozrządza, i w szczególności najnikczemniejszego stworzenia nie opuszcza.
Wstałem z miejsca, i gdy od morza żadnego już wsparciu, ani nadziei mieć nic było można, puściłem się w głąb tej ziemi, na którą mnie niespodziewane wyroki zaniosły. Bałem się napaści drapieżnych zwierząt, widok coraz, nowych osobliwości bawił mnie i dziwił. Drzewa albowiem, owoce i zioła wszystkie prawie innego były rodzaju, niż Europejskie. Jużem był uszedł bardzo gęstym lasem, bez znaku najmniejszej drogi, lub ścieżki, prawie pół mili, gdym postrzegł z radością, iż się drzewa zaczynały przerzadzać. Wyszedłem nakoniec w pole, a zobaczywszy pilnie uprawne, i zbożem już prawie, dojrzałem okryte, bardziej jeszcze uradowałem się, wnosząc sobie stąd, iż ten kraj, nie tylko miał mieszkańców, ale nawet mieszkańców nie dzikich, bo znających rolnictwo, i w towarzystwie żyjących. Utwierdził to moje zdanie wkrótce widok pożądany wsi, czyli miasteczka; domy albowiem nie zdawały mi się być wspaniale i wyniosłe, ale obszerne i dobrą symetryą rozłożone.
Gdym się ku temu miejscu z jak największą skwapliwością zbliżał, postrzegłem dość wielka ludzi zgraję zapatrujących się na jakoweś widowisko. Ci skoro postrzegli zdaleka strój mój, podobno w tamtych stronach niewidziany, ruszyli się wszyscy ku mnie, i w okamgnieniu otoczony zostałem ludźmi przypatrującymi się ciekawie osobie mojej. Wzajemne zadziwienie trwało czas niejaki: wtem przystąpił ku mnie poważny starzec, i gdy mi na znak dobrego przyjęcia rękę podał, ja padłem mu do nóg rzewno płacząc: podniosł mnie z skwapliwoscią, i mówić począł łagodnie, jakem mógł z miny i giestów miarkować, ale językiem mi wcale niewiadomym.
Na hazard, że może co zrozumie, zacząłem do niego mówić po polsku, po łacinie, po francuzku, a gdy i on mnie nie rozumiał, giestami opisywałem mu sytuacyą teraźniejszą, reprezentując, ile możności, jakem płynął morzem z krajów bardzo dalekich, jak się mój okręt rozbił, jak współtowarzysze moi potonęli, ja na desce uszedłem śmierci. Zrozumieli, jakem z nich poznał, iż przypłynąłem od morza: ale tego pojąć nie mogli, gdym im nasz okręt opisywał, i krainę daleką, z której przyszedłem. Że zaś mi głód zaczynał bardzo dokuczać, prosiłem przez giesta o posiłek; postrzegłszy to o w starzec, wziął mnie za rękę, i zaprowadził do domu swojego.
Nie był tak, jak i inne wyniosły, ani wspaniały; czystość, porządek i piękna symetrya, największą była jego ozdobą. Domy wszystkie były drewniane, ale się ściany zewnątrz i wewnątrz połyskiwały, jakby napuszczane było drzewo osobliwym pokostem, nie można albowiem było rozumieć, iżby miały być takowe z przyrodzenia. W pierwszej izbie ławy były naokoło; nie wiele od podłogi wzniesione; tam mnie gospodarz posadził: przyszła za zawołaniem sędzina niewiasta, jakem miarkował, żona jego. Ta zadziwiwszy się z początku, gdy jej mąż o mojem przyjściu powiedział, pozdrowiła mnie położeniem ręki na sercu; postawiono przedemną stolik; nie bawiąc przyniesiono potrawy z samych jarzyn, nabiału i owoców, a w naczyniu podobnem do naszych farfurowych, wodę.
Choćby mi był zbyteczny głód nie dokuczał, nie mógłbym się był jednak odjeść jarzyn, i smaku i zaprawy przedziwnej. Owoce były nierównie lepsze od naszych, chleb podobny do żytnego, ale smaczniejszy. Łyżkę tylko miałem do jedzenia; chcąc chicha ukroić, dobyłem noża z kieszeni, zdziwiło bardzo gospodarza to zapewne w tamtym kraju niewidziane narzędzie. Poglądał nań z ciekawością, i zdało mi się, iż się go nie śmiał dotknąć; gdy mu więc do rąk ofiarowałem, wziął za ostrze, i obraził sobie palec. Postrzegłszy krew, rzucił nóż na ziemię, wołać zaczął; a gdy się domownicy zbiegli, opowiedział im, co się siało. Chciałem zdjąć nóż z ziemi, ale mi nic dopuścili tego, i ledwom się mógł od śmiechu wstrzymać, gdy po małej chwili przyniósłszy jakiś instrument nakształt grabi, zdaleka mój nóż popychali ku drzwiom; wyrzuciwszy go za drzwi, przypatrywali mu się zdaleka, podobno chcąc widzieć, czy się nie rusza; wykopali zatem dołek dość głęboki, i tam go pochowawszy, przysypali ziemią.
Przyszedł zatem do mnie gospodarz, i poznałem z giestów, iż mi wymawiał, żem go wdał w tak wielkie niebezpieczeństwo pytał, jeżeli drugiego takiego nie mam przy sobie; odpowiedziałem, że nic: dopiero prosił, żebym zakopanego noża nie ruszał. Obiecałem chętnie, a on mnie ścisnąwszy za rękę na znak przyjaźni, wyprowadził za dom do swego ogrodu, albo raczej sadu. Drzewa zasadzone były w linije, uginały się gałęzie pod rozmaitego rodzaju owocami. Zamiast parkanu lub płotu, rowek niewielki dla ścieku bardziej wody, niżeli warunku, odgradzał od sąsiedzkiego. We środku sadu była sadzawka, przez którą przechodził strumyk, ten w sąsiedzkim sadzie napełniał także sadzawkę; i jakem się potem dowiedział, szły wciąż ogrody z podobną dla wszystkich mieszkańców tej osady wygodą.
Gdy się już zabierało ku zmroku, zapalono lampę wiszącą na środku izby: siedliśmy do wieczerzy, mniej już obfitej, niż obiad. Oprócz gospodarza i żony, było synów dorosłych trzech, i wnucząt podobno dwoje. Gdy wstali od stołu, obrócili się wszyscy ku wschodowi, a gospodarz, wzniósłszy oczy ku niebu, wyraźnym głosem mówił modlitwę dziękczynienia; dopiero porządkiem ucałowawszy dziatki, wziął mnie za rękę i zaprowadził do izby osobnej; znalazłem tam siennik, nakształt materaca, poduszkę i kołdrę obszerną, z nieznajomej mi wszystko materyi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Krasicki.