<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W pierwszych miesiącach tak zwanego „Królestwa Kongresowego“ wyglądała Warszawa tak przepełnioną, jak tego dawno nie pamiętano. Najrozmaitsze postacie uwijały się po ulicach miasta, stały po rogach, witały się, rozmawiały i z pewną gorączką żegnały się i oddalały. Wszystko to nosiło cechy wyjątkowego życia stolicy.
Łatwo odgadnąć powód téj wyjątkowości. W kraju nastąpił nowy stan rzeczy. Napoleon odpłynął na wyspę św. Heleny, wojsko polskie wróciło do kraju, a kongres wiedeński ułożył nowe warunki bytu Królestwa.
Tym sposobem we wszystkich kierunkach życia spółecznego następywały zmiany. Spółeczeństwo polskie było podobne wówczas do wezbranéj rzeki, któréj wody powoli uspakajać się i opadać zaczęły. Ustępujące w dawne koryto wody znalazły tam wiele zmian, jakich pierwéj nie było. Tam utworzyła się głębia; tu miałki piasek porobił wyspy i wysepki, a gdzieindziéj znowu zwaliły się kamienie i potworzyły nieprzeparte zapory.
Tak wyglądało spółeczeństwo polskie po przebytych wielkich katastrofach, po wezbranych aż do marzeń nadziejach, po których potrzeba było wrócić do twardéj, nieubłaganéj rzeczywistości i z nią się pogodzić na czas długi.
Wojsko wróciło do kraju. Tysiące rodzin pospieszyły do stolicy, aby tam szczęśliwie przy życiu pozostałych jak najprędzéj powitać, albo dowiedzieć się przynajmniéj o szczegółach śmierci tych, którzy nie powrócili...
To też na ulicach można było zaraz poznać, kto nie znalazł tutaj krewnych. Smutnie, z głową w ziemię spuszczoną, chodzili i patrzeli na wszystkie strony, czy jeszcze gdzie nie obaczą twarzy ukochanéj, a przynajmniéj czy nie rzuci im kto z litości kilka słów pocieszających, któreby im wystarczyły na kilka godzin słodkiéj nadziei...
Byli tacy, którym z wszelkiemi szczegółami powiedziano, że ten lub ów poległ na polu walki, a oni jednak nie chcieli wierzyć, bo wierząc temu, musieliby — umrzeć z boleści!...
Koło kolumny Zygmunta zbierały się zazwyczaj całe tłumy takich nieszczęśliwych i wzajemnie udzielały sobie wiadomości w dniu dzisiejszym zdobytych. Wiadomości te były częstokroć tak fantastyczne, że tylko rozdarte serce matki, bolejąca dusza ojca lub szalona rozpacz żony, mogła im uwierzyć...
Od czasu bitwy pod Lipskiem widziano przez pięć lat wysokiego, chudego człowieka, w dużéj, rogatéj czapce, chodzącego po Krakowskiem Przedmieściu i Nowym Świecie, od kolumny Zygmunta aż do „trzech krzyży.“ Przed każdym przechodzącym stawał, witał go i pytał, czy znał nie i nie widział gdzie jego syna...
Przez dziesięć lat widywano staruszkę codziennie na wszystkich pryncypalnych ulicach, która jedynaka swego szukała. Zaglądała do wszystkich zajazdów, podsłuchiwała rozmów przechodzących, płakała i modliła się, wierząc sercem macierzyńskiém, że jéj syn nie zginął, że wróci! A kiedy w celi szpitalnej potrzeba było rozstać się z tym światem, nieszczęśliwa staruszka płakała rzewnie, że Bóg nie dozwolił jéj jeszcze trzech dni życia, gdyż w tych dniach niezawodnie syn jéj nadciągnie do Warszawy i nie będzie nawet miał z kim się serdecznie przywitać!..
A takich jak ten ojciec, szukający w końcu już tylko z nałogu syna swego, jak ta matka, wierząca w powrót jedynaka, były tysiące, tylko ich boleść i nadzieje nie objawiały się w formie tak ekscentrycznéj. Siedzieli oni smutno i cicho, na poddaszach i pierwszych piętrach, ścierali łzę gołą ręką lub chustką batystową...
Do przeludnienia miasta przyczynili się także i ci, którzy z nowego stanu rzeczy korzystać chcieli. Kraj potrzebował nowej organizacyi, wojsko tak zwanej reorganizacyi. Jedni chcieli z czystych pobudek dla kraju pracować, inni dla chleba, a wielka część była takich, którzy w tych nowych robotach widzieli szerokie pole dla swojéj ambicyi i dumy.
Do tego jeszcze dodać należy, że po takich wysileniach, jakie kraj w ostatnich latach poniósł, podupadło wiele fortun a tysiączne zastępy nowego proletaryatu weszły do stolicy, jako do serca kraju, aby tam znaleść kawałek chleba, lub przynajmniéj się razem biedą swoją cieszyć.
Oprócz tych widocznie biednych ludzi, były jeszcze krocie innych, którzy do ubóstwa otwarcie przyznać się nie chcieli. Nie byli to wprawdzie ubodzy w zwykłém znaczeniu tego słowa, ale byli ubodzy w stósunku do tego, co przedstawiać mieli.
Ludzie ci byli nieszczęsną puścizną smutnych ostatnich czasów Rzeczypospolitéj. Ojcowie ich, porwani dziwnym niewytłómaczonym dotąd psychologicznie szałem największych zdrożności życia, rzucili w ten szał swoje majątki i poczciwe wspomnienia rodowe. Schodząc do grobu, przekazali swe historyczne nazwiska niedołężnym potomkom, którym fortuny nie zostawili, a których niczego uczyć nie kazali... Pozostałki ostatnich, cynicznych teoryi życia, nie mieli nawet w sobie tyle poczciwego instynktu, aby wstąpić w szeregi wojska narodowego. Wybladli i głodni woleli wycierać salony warszawskie i z dnia na dzień przemyśliwać o grożącém jutrze. Mimo to miny ich na pozór oznaczały ludzi dostatnich fortun, a marzenia ich przewyższały niejednego milionera.
I dla tych ludzi była dzisiaj pora bardzo korzystna. Wielu z nich, nie mając swego żywota niczem namarkowanego, pogodziło się z nowym stanem i przeszło w intratną służbę do przeciwnego obozu, mając za podwładnych tych, którzy pod Sammo-Sierra szli na mordercze baterye. Inni w inny sposób starali się przyjazną sytuacyę exploatować.
Jeżeli zaś któremu z nich Opatrzność proste nogi dała i na tułowie twarz nie bardzo szpetną osadziła, ten uważał już siebie za uwolnionego od wszelkiéj pożytecznej pracy. Potrzebował tylko te nogi i tę twarz starannie pielęgnować, wierząc silną wiarą Turka, że za nie powinien bez żadnéj pracy dostać znaczną fortunę z dodatkiem żony.
I bardzo logicznie rozumowali sobie podobni spekulanci. Według ich wyobrażeń czasy prawdziwych zasług dla kraju, które to zasługi zawsze sowicie zaszczytami i fortuną wynagradzane były, bezpowrotnie minęły. Nie było więc nadziei, aby czémś można było podtrzymać dawny lustr narodu. Trzeba więc było ratować zagrożoną ubóstwem pozycyą spółeczną bogatém ożenieniem się, do czego nigdy milionowych ochotniczek nie braknie. W zamian bowiem za milion daje się niepoślednie nazwisko, herb na drzwiczki od karety i guziki liberyi... więcéj?... Na cóż więcéj, jeśli to wystarcza?...
A z takich właśnie ludzi składało się towarzystwo, w które teraz czytelnika wprowadzamy. Każdy z nich mógłby przynajmniej być ministrem przy innych okolicznościach, dzisiaj pozostało tylko marzenie — o posażnéj żonie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.