Milion na poddaszu/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milion na poddaszu |
Podtytuł | Obrazek z niedawnej przeszłości |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Czcionkami Ludwika Merzbacha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W niewielkim saloniku, urządzonym z wielką wykwintnością siedziało pięciu młodych mężczyzn. Obrazy wiszące na ścianach okazywały, że gospodarz domu był kawalerem. Obok koni i chartów były nagie kobiety, obok scen myśliwskich, były kopie starożytnych greckich utworów. Przy zegarach, zwierciadłach i innych sprzęcikach, był nieunikniony kupido ze złotą strzałą, ornament tak wysoko ceniony za czasów panowania Stanisława Augusta.
Siedzący na niskich krzesłach mężczyźni byli młodzi. Żaden z nich, jak się zdawało, nie przekroczył jeszcze o wiele trzydziestego roku życia. Wszyscy mieli ogromne czuby na środku głowy do góry misternie wzniesione, jak to nakazywała ówczesna moda. Peruki bowiem już były zeszły, a długi czas krótko strzyżone włosy rosły teraz bujnie i obficie. Kołnierze od surdutów, które jeszcze nieco na fraki zakrawały, były wysokie i sięgały aż do uszu. Białe chustki grubo na szyi nawiązane z misternym węzłem a poniżej długie tak zwane francuzkie westy uzupełniały ubiór najważniejszéj części ciała ludzkiego. Na piersiach pozostały jeszcze u niektórych żaboty, a u rękawów koronki.
Jeden z nich był brunet i w rozmowie nazywano go Podkomorzycem. Drugi miał blond włosy a przed chwilą nazwał go służący panem Podczaszycem. Trzeciego bladego szatynka zwano po prostu Hektorem z dodatkiem czasem herbu Leliwy, a dla uzupełnienia tradycyi greckiej czwarty o rudawej czuprynie miał imię Achila. Piąty najmniéj respektowany a najczęściéj mówiący, nazywał się krótko Lesio z dodatkiem Piława.
Po niejakiéj pauzie, którą właśnie sprawiły słowa Hektora, że dzisiaj u pani Podkomorzyny nie będzie żadnego liczniejszego zebrania, na które większa część przytomnych liczyła, ozwał się Lesio Piława:
— Ja nie myślę wcale ubiegać się o jaki urząd. Z urzędem połączone są rozmaite nieprzyjemności — do tego służba dzisiejsza publiczna djabła warta! Dawniéj, kiedy to były dobra koronne...
— Jerzy przyjął rotmistrzowstwo w pułku szaserów, wtrącił Hektor.
— W wojsku jeszcze pół biedy, ale do pióra i zielonego stolika, to trudno się. przyzwyczaić, dodał Podkomorzyc.
— Gdyby przynajmniéj zacząć od czegoś, na przykład od pułkownika, jak to ongi był powiedział JMPan Potocki. Ale wysługiwać się po brudnych koszarach i potem wchodzić na salony JMPani Wojewodziny, która ma tak delikatne nerwy, że te koszary na dziesięć kroków czuje, to rzecz niepodobna! zagadnął Podczaszyc.
— Mais savez-vous? Lolko się żeni i bierze dwa miliony gotówką! ozwał się Achil, podgarniając czuba.
— Sapristi! że takie szczęście żadnego z poczciwych ludzi nie spotka! zauważył Podkomorzyc.
Teraz zaszła rozmowa wyłącznie do posażnych panien stolicy. Wszyscy mówili, każdy swoją wiadomość dorzucił, a działo się to wszystko z takiém zajęciem, że trudno nawet było rozeznać, kto mówił.
— Mówią, że Izabela nie będzie miała więcéj nad dwakroć! Starościna mydli oczy konkurentom!
— Andrzej jest bliski deklamacyi, bo mu mecenas podszepnął, że Tela będzie miała pół milionka!
— Ale nie wiecie, jakie nieszczęście spotkało Stefana! Przez dwa lata śpiewał włoskie piosenki i chodził do Karmelitów na ranne nabożeństwo, a nawet mówią, że jeden wielki post cały pościł... a teraz powiedziano mu, że panna Eliza za życia mamy dobrodziejki, która jest czerstwa i zdrowa, nic nie dostanie prócz peryodycznego dowozu legumin i innych kuchenych akcesoryów, jeżeli Stefan, jak to pannie obiecywał, zechce mieszkać w stolicy...
— Que diable! To sprawa niemiła! Trzeba wielkiéj zręczności do wycofania się...
— Stanisław najlepiéj sobie poradził. Upatrzył sobie bogatą rzeźniczkę, chodził codziennie na kiszki i flaki...
— Que dites-vous! I miałby się z rzeźniczką żenić? Cóż to by był za dom dziwny!
— I owszem! Mielibyśmy najlepsze szynki i kiełbasy po postnym obiadku u Wojewodziny!
Tutaj otworzyły się drzwi. Do pokoju wszedł niski, okrągławy człowieczek z błyszczącemi brylokami na brzuchu. Niegdyś był może brunetem, dzisiaj przebijającą siwinkę nacierał jakiémś czernidłem, a wychylającą się nieprzyzwoicie łysinę zasłaniał starannie długiemi kosmykami włosów nagarniętemi aż gdzieś z boku.
Mimo to z rumianéj, świecącej się twarzy przybyłego gościa widać było, że w skrytych marzeniach swoich jeszcze do młodzieży się liczył, chociaż napozór z wielką ostentacyą ten przymiot od siebie odpychał, nazywając się zawsze starym. Nie lubił jednak, jeżeli inni tym przymiotnikiem go nazywali. Wtedy nawet był impetyczny.
— Kubaś, Kubaś! wołali wszyscy na wyścigi powstali, aby przyjaciela uściskać.
Kubaś miał dzisiaj twarz prawdziwego dyplomaty. Brodę schował w wysokie kołnierzyki i szeroko zawiązaną chustkę, cybulaste oczy potoczył po zgromadzonych z pewną niedowierzającą nieufnością i czekał na pierwsze słowa.
— Stary Kuba coś nam dzisiaj ciekawego przynosi! zawołał Hektor, uderzając go po ramieniu.
Kubaś skrzywił się, rzucił kapelusz na krzesło i odburknął;
— Z wami nie podobna jest jednego słowa na seryo przemówić. Macie zawsze dziecinne żarty!
Tu zerknął Kubaś do źwierciadła i poprawił mozolnie z boku nagarnionego czuba.
— Ależ ojcze Jakubie! Patryarcho nasz przewielebny! Rozprowadź fałdy czoła twego, które nie są oznaką starości, ale zapamiętałego gniewu! improwizował Lesio ze słodkim uśmiechem.
— Skończcie wasze żarty! odfuknął Kubaś — wiem ja lepiej od was, że nie jestem młodzikiem, ale...
— Ale mężem w pełnéj sile wieku! przerwano mu naraz z różnych stron.
Kubaś jeszcze raz wysłał na zwiady swoje wypukłe oczy. Obszedł niemi wszystkie nosy i na pół otwarte usta, chciał nawet pogłębiéj pod czaszkę zaglądnąć, ale nie potrafił. Na wypolerowanych czołach odbiły się nieposłuszne oczy i poraz drugi nie chciały próbowad szczęścia. Kubaś zadumał się, jakby się z czémś wahał.
Towarzysze obskoczyli go dokoła i zaczęli się do niego przymilać, obsypując go pieszczotami.
— Zaczekajcie, ozwał się po niejakiej chwili Kubaś, którego czasem po przydomku antenatów Krzywdą nazywano.
Wszyscy zasiedli miejsca swoje, zostawiając kanapę dla nowo przybyłego.
— Wielką nowinę wam przynoszę, zaczął Kubaś Krzywda, krewniak wielkiego pisarza koronnego, nowinę, która was wszystkich aż do szpiku poruszy!... Jest w Warszawie panna z milionem posagu!
— Milion posagu! krzyknęli wszyscy, rzeczywiście aż do szpiku tém słowem rażeni.
Krzywda zaturbował się tym entuzyazmem. Obszedł znowu oczyma wszystkie nosy i czoła. Coś się w nim odzywało, że zrobił głupstwo, ale inaczéj być nie mogło. Miał on widocznie jakiś planik ukryty, ale właśnie dla tego planiku potrzeba było wypowiedzieć to czarodziejskie słowo.
Zmartwił go jednak i zaniepokoił efekt, jaki na towarzyszach sprawiły jego słowa. Hektor zmarszczył czoło, jakby gotów był stanąć do walki śmiertelnéj o ten milion, Achil zpod oka spojrzał na niego, przypominając mu tém wejrzeniem dzieje nieszczęśliwéj Troi, w których Achil pobija Hektora... podkomorzyc z dumą, wydął usta, jakby chciał tém powiedzieć, iż z prawa ten milion jemu się należy, czemu jak najwyraźniéj protestował podczaszyc, gładząc świeżo ogolone wąsy. Lesio Piława jak się zdawało nie windykował dla siebie całego miliona, ale miał niepłonną nadzieję, że przez zręczne obroty można będzie jaki prezencik z niego dla siebie okroić.
Wszystko to niepokoiło Kubasia. To téż chciał zaraz zmazać ten efekt następném słowem, nad którém właśnie przemyśliwał. Ale słowo takie w żaden sposób nie chciało przyjść mu do głowy. Pomogli mu towarzysze.
— Milion posagu! powtórzyli chórem, a głos ich był dźwięczny, jakby wszyscy byli tenorami.
— Tak jest, milion posagu! odparł zakłopotany Kubaś, ale ten milion stanie się wtedy rzeczywistym milionem, jeżeli wy więcéj wiecie odemnie o nim i moją wiadomość w należyty sposób uzupełnicie!
— A cóż ty wiesz? Cóż ty wiesz? Gadaj, tylko prędko! zapytali wszyscy z niecierpliwością.
— Ja wiem tylko tyle, powoli ciągnął Kubaś, że ten... milion... jest na poddaszu!
Wymówiszy ostatnie słowo, spojrzał Kubaś ciekawie po twarzach towarzyszy. Twarze te jednak okazały biednemu Kubasiowi, że źle rzecz obliczył. Słowo „poddasze“ nietylko nie zmazało efektu „miliona“, ale owszem spotęgowało go. Wszyscy byli nadzwyczaj rozciekawieni. Łatwiéj bowiem wziąść milion z poddasza, niżeli z pałacu, lub zamku. Tam można lada świecącym pozorem omamić, tu wszyscy znają się na pankowanych lisach.
— Milion na poddaszu! zawołano chórem, to istna awantura... to złote runo, po które nawet Jazon nie potrzebowałby przejść wzburzonych bałwanów morza!... A leż do licha! jakże ten milion dostał się na poddasze. Opowiedz!
Kubaś już był widocznie takim obrotem rzeczy zmartwiony. Przemyśliwał tylko teraz nad tém, jakto poprowadzić swoje opowiadanie, aby dopiąć celu ukrytego swego planiku, a u niebezpiecznych przyjaciół nie wzbudzić zbytecznego apetytu do tego miliona!
Jedno i drugie wobec tak czujnych adwersarzy było nader trudnem zadaniem. Potwierdzały to ich twarze. Na każdej malowało się jakieś zamyślenie... zdaje, się, że każdy z obecnych był już myślą na tém szczęśliwém poddaszu i pierwszym szturmem brał ten milion dla siebie, odpychając współzawodników...