Milion na poddaszu/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milion na poddaszu |
Podtytuł | Obrazek z niedawnej przeszłości |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Czcionkami Ludwika Merzbacha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczorne marzenia o przyszłym lokatorze pokoiku najbardziéj ze wszystkich niepokoiły Terenię. Inaczéj jakoś wyobrażała go sobie od sędziwéj panny Elżbiety, która widziała w nim łysego emeryta z podagrą w nogach, z którym czasami o pogodzie i słocie mowić będzie. Lokator Tereni był wcale innym człowiekiem... był najprzód młodym i miał czarne włosy...
Więcéj o nim powiedzieć nie mogła, lecz co chwila przybierał inną twarz. Nie mogąc sobie z tą ustawiczną przemianą dać rady, odłożyła całą sprawę lokatorską do dnia jutrzejszego, który najlepiej ją rozsądzi.
Z tém postanowieniem, odśpiewawszy z babunią pieśń nabożną, położyła się do łóżeczka i przymknęła czarne oczka. Ale oczka te nie chciały się dzisiaj w żaden sposób skleić. Dawniéj zamykały się tak łatwo dzisiaj stawało ustawicznie coś na przeszkodzie. Raz rozparł się w nich jakiś młody francuski żołnierz, którego ujrzała w przechodzie Napoleona do Moskwy, i wysoką czapką swoją nie dał się rzęsom zamknąć. Drugi raz usiłował w te czarne oczka zaględnąć jakiś wcale nieznajomy człowiek, którego nigdy w życiu nie widziała i śmiałą ręką otwierał zawsze znużone powieki... To znowu coś jak błędny ognik, strzelało po tych oczkach, a gdy przed siebie spojrzała, obaczyła jakiegoś małego psotnika ze skrzydełkami motylemi u ramion, a łukiem naprężonym w drobnych rękach...
A kiedy wreszcie te jedwabne rzęsy jakoś się razem splątały i powieki na oczach przymknęły, stanęły przed nią znowu jakieś obrazy niepokojące, które ją niemiłosiernie trapiły! A nie mogła się ich pozbyć w żaden sposób!...
Śniło się jéj, że koło téj kartki jéj ręką napisanéj zeszli się różni ludzie na ulicy i zaczęli głośno krytykować jéj pismo. Jednym nie podobał się ogonek tak misternie nad T nakręcony, inni dziwili się, dla czego pokoik jest więcéj od innych słów wycieniowany, a byli znowu i tacy, którzy z twarzą wybladłą, a cynicznym uśmiechem stroili różne żarty nad lękliwie nakreślonym K w słowie „dla kawalera“ i odgadywali, czy to pisała stara panna czy młoda, piękna czy brzydka, bogata czy uboga?... Śmiechy i dowcipy towarzyszyły tym rozmowom i wszyscy patrzeli z ironią w okienko pokoiku...
Potem śniło się jéj, że rożni lokatorowie przychodzili oglądać ten pokoik. Jeden powiedział, że ubogi, drugi ganił jéj kartony i śmiał się z cierpliwości nieoszacowanego patryarchy, trzeci krytykował draperye firanek...
Terenia chciała płakać, chciała w rozpaczy pójść do klasztoru, ucieknąć od świata i ludzi... gdy ją nagle babunia wzięła za rękę. Terenia otworzyła oczy, serce jéj biło niespokojnie — w pokoju był już dzień biały.
— Miałaś rybeńko sen niespokojny, rzekła babunia przykładając rękę do jéj czoła, dla tego obudziłam cię, płakałaś rzewnie, jakby cię kto zabijał!... Cóż to ci się śniło tak strasznego? Czy wczorajsi złodzieje?
Terenia przeżegnała się i wstała z łóżeczka. Ubrawszy się na prędce pobiegła do okna, aby się przekonać, czy to może być prawdą, co się jéj śniło o kartce. Zresztą ta kartka miała dzisiaj sprowadzić lokatora... jaki to będzie ten lokator?
Z bijącém sercem otworzyła okienko i wychyliła jasną główką na ulicę, po któréj roiły się już tłumy...
Z pomiędzy tłumu; zatrzymał się jakiś jegomość i zaczął czytać... Jegomość miał siwą głowę, starannie okryty lisią czapką, która mu zachodziła aż na uszy. Na ramionach wisiał płaszcz granatowy z wytartym manszestrowym kołnierzem. W ręku miał trzcinę hiszpańską i dużą chustkę kraciastą, którą ustawicznie czerwony nos obcierał...
Jegomość ten czytał kartkę, patrzał po oknach kamienicy i medytował. Terenia cofnęła szybko swoją jasną główkę, aby stary jegomość jéj nie ujrzał. Lokator taki nie był wcale podobny do jéj wymarzonych lokatorów...
Po długiéj medytacyi stary jegomość wszedł do sieni, ale z niéj wyszedł, machając laską i mówiąc do siebie:
— Na poddasze! Ktoby tam codziennie chciał się drapać! Pewnie jakieś biedactwo tam mieszka!...
Rzekłszy to, przeszedł z pogardą koło kartki i poszedł daléj patrząc na prawo i na lewo.
Niejakiś czas była kartka osierocona. Nikt na nią nie spojrzał, nikt jéj nawet nie widział. Tereni biło serce, kto to teraz po tym starym, a brzydkim jegomości zwróci uwagę na tę kartkę zapraszającą na poddasze...
Znowu z tłumu został się jeden. Był to człowiek słusznego wzrostu w okularach. Odczytał porządnie kartkę raz i drugi, obejrzał starannie wszystkie okna kamienicy, pokiwał głową i — poszedł daléj!
Zaraz po nim stanął jakiś biedny rzemieślnik, niosący węzełek pod pachą. Czytał długo i z uwagą. Odszedł kilka kroków i znowu się wrócił i czytał... Pismo wydało mu się za porządne — pokoik byłby pewnie za drogi... odszedł!
Po drugiéj stronie chodniku ujrzała Terenia młodego mężczyznę, ubranego z wielką elegancyą. Miał płaszczyk ciemno zielony z fantazyą na lewe ramię zarzucony. Kapelusz lśnił się, a z pod kapelusza wyglądały czarne pukle włosów misternie ułożonych. Twarz młoda, uśmiechnięta, rumiana miała wyraz wielkiego zadowolenia. W ręku miał elegant cieniutką laseczkę, którą zgrabnie wymachiwał w powietrzu. Biedniejsi ludzie ustępowali mu się z drogi.
— Mój Boże! pomyślała sobie Terenia, gdyby to ten chciał przyjść i kartkę przeczytać!...
Młody elegant, jakby podsłuchał tajne myśli Tereni, przeszedł przez ulicę i zaczął czytać zapraszającą kartę...
Tereni biło serce mocno... wychyliła jasną główkę — nie dla tego, aby być widzianą — ale aby widzieć, co robi elegant...
Elegant czytał kartkę długo, bardzo długo. Przytém wymachiwał laseczką na wszystkie strony... Zdawało się Tereni, że już się zwraca do sieni, że już wkrótce będzie na poddaszu... gdy tymczasem jakaś piękna pani przeszła koło niego i niby się uśmiechnęła. Elegant odszedł od kartki i poszedł za tą piękną panią, poprawiając płaszcz i fryzurę...
Smutno zrobiło się Tereni. Już nie chciała dłużéj patrzyć na losy biednej kartki... I tak śniadanko było gotowe.
— Ciekawa jestem, zagadnęła szambelanowa, jaki to lokator dopyta się do naszego pokoiku!
Terenia westchnęła — a w téj chwili dały się słyszeć jakieś niepewne stąpania po ciemnych schodach. Wkrótce stanął ktoś pod drzwiami, namacał klamkę i lekko zapukał.
Tereni mimowolnie ścisnęło się serce... dla czegoś? nie umiała sobie zdać sprawy!
Przyszły lokator wszedł do pokoju.