<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Wszystkie kobiety spojrzały z ciekawością na nieznajomego, który w téj chwili stanął przed niemi.
Był to człowiek zupełnie zwyczajny. Mógł liczyć lat dwadzieścia kilka. Twarz miał trochę zwiędłą, jakby ostrym wiatrem zwarzoną. Dwoje niebieskie oczu patrzały spokojnie przed siebie. Włosy krótko strzyżone, jakiegoś ciemnego koloru jeżyły się do góry, jak sierść u głodnych, biednych zwierząt. Okrywał go płaszczyk z ciemnego szaraczka, stalową klamrą na piersiach spięty. W ręku trzymał starannie jedwabny, czarny kapelusz, aby go gdzie nie uszkodzić.
Terenia spuściła oczy na papier i daléj rysowała. Nieznajomy jakoś nie był podobny do wymarzonych lokatorów.
Szambelanowa patrzała czas niejaki na nieznajomego, czekając od niego pierwszego słowa. Ponieważ jednak nieznajomy wcale słowa nie wypowiedział, tylko uporczywie milczał, rumieniąc się lekko na twarzy, rzekła do niego:
— Waćpan zapewne przychodzisz, aby ten pokoik obaczyć, o którym ci powiedziała kartka na dole?
— Tak jest, odparł widocznie zakłopotany nieznajomy, mówiono mi, że tutaj jest ten pokoik.
— Chodźże waćpan, rzekła szambelanowa i obejrzysz go sobie dobrze, czy ci się podoba.
Rzekłszy to wstała od stołu i wyszła do sieni z kluczem od pokoiku.
— Pokoik mały, mówiła otwierając sama, ale czysty i suchy. Dla jednego człowieka to dosyć.
Nieznajomy wszedł za nią do pokoiku i zaczął się na wszystkie strony oglądać. Szambelanowa śledziła z uwagą wszelkich jego poruszeń, jakby odgadnąć chciała, oczém ten młody człowiek być może.
Tymczasem pozostałe w pokoiku kobiety rozmawiały z sobą o nowym lokatorze.
— Zdaje mi się, że on tu mieszkać nie będzie, mówiła panna Elżbieta, furcząc wrzecionem, zresztą jakiś młodzik i chudeusz! Po całych dniach nie będzie w domu, a późno w nocy będzie się nabijać! Byłoby lepiéj, gdyby lokator był stateczniejszym człowiekiem. Siedziałby w domu, a nawet czasem możnaby jakie słowo z nim pomówić!
— I mnie się zdaje, odparła Terenia smutno, że on tu mieszkać nie będzie! Prawdopodobnie niepodoba mu się pokoik...
Zaledwie te słowa wymówiła, weszła szambelanowa napowrót do pokoju z nieznajomym. Terenia spojrzała z trwogą na niego, aby z jego twarzy wyczytać, co postanowił. Elegant z laseczką przemknął w téj chwili przed jéj oczyma...
— Więc waćpan powiadasz, rzekła szambelanowa, że pokoik ci się podoba! Ale najprzód muszę waćpanu powiedzieć, że jakkolwiek jesteśmy ludzie ubodzy, lubimy jednak wygodę we własnym domu. Chcemy, aby nam w sąsiedztwie nie robiono krzyku i hałasu, i aby po nocach nie nabijano się po schodach, nie ściągano żadnego hałaśliwego towarzystwa.
Terenia patrzała w twarz nieznajomego, jakie wrażenie sprawi na nim to kazanie staréj babuni. Twarz nieznajomego była jakoś teraz w korzystniejszém oświetleniu, ale przecież nie była to twarz eleganta z laseczką...
— Zdaje mi się, odparł nieznajomy z ujmującym uśmiechem skierowanym więcéj do Tereni, niżeli do babuni, zdaje mi się, że będę nader spokojnym lokatorem, gdyż równie jestem ubogim, a na kawałek chleba pracować muszę.
Szambelanową widocznie uderzyły te słowa. Na pierwszym wstępie przyznać się do ubóstwa, gdy piękna jasnowłosa panienka to słucha, było albo chwalebném bohaterstwem, albo niedolężnością w stósunkach światowych!
Niejakiś czas myślała nad temi słowami szambelanowa. Terenia trochę się zasępiła, a twarz jéj przybrała wyraz obojętności. Panna Elżbieta najwyraźniéj w świecie rzuciła na nieznajomego wejrzenie pogardliwe.
— Jakże się waćpan nazywasz i czém na kawałek chleba zarabiasz? zapytała po chwili szambelanowa.
— Nazywam się Bernard... zaczął nieznajomy, a twarz jego ożywiała się coraz więcéj.
— Bernard... Bernard... przerwała szambelanowa — niechże waćpana Bóg ma w swojéj opiece! Wymówiłeś słowo, które zawsze wzrusza mnie do żywego!... Nieboszczyk mój mąż nazywał się także Bernard! Wprawdzie trzydzieści lat jak stanął przed sądem pana Boga, a serce człowieka ma już taką naturę, że im daléj pamięcią sięga, tém więcéj widzi tam dobrego, bo złe samo przez się zaciera się!... Więc pan nazywasz się Bernard!
— Teraz jestem aplikantem przy komisyi skarbu, prawił daléj młody człowiek, chociaż dawniéj byłem wojskowym...
— Byłeś waćpan wojskowym w tak młodym wieku!... A dla czego porzuciłeś to rzemiosło?
— Bo wuj mój, w którego brygadzie służyłem, życzył sobie, abym dzisiaj w inny sposób krajowi służył!
— Zapewne wuj waćpana miał do tego słuszne powody... A kto był wujem waćpana?
— Generał Kwaśniewski, który dłuższy czas był ze swoją brygadą na Pomorzu!
— Kwaśniewski! Kwaśniewski! Poczciwy Kwaśniewski!... A siadajże waćpan! Generała znałam dobrze.
Poczciwy człowiek oryginał jakich mało!... A co, czy nauczył się z Francuzami po francusku?
— Nie, do końca kampanii nic nie umiał!
— A jakże to tam było z tym orderem, który o mało bitwy wygranéj nie pozbawił Napoleona?... Słuchaj Tereniu!
— Historya orderu jest rzeczywiście prawdziwą. Byłem właśnie wtedy przy wuju. Nad wieczorem przybył kuryer z głównéj kwatery i przywiózł generałowi od Napoleona opieczętowany tak zwany „l’ordre de bataille.“ Oddając pakiet, wymówił pierwsze słowo, ukłonił się i wyszedł. Generał już od niejakiego czasu był w złym humorze, że siedzi bezczynnie. Teraz zdawało mu się, że cesarz przysyła mu order. Wyrzucił więc opieczętowany pakiet z mniemanym orderem na piec, a sam chodząc szerokiemi krokami po pokoju zaczął wyrzekać: Order, order mi przysyła Napoleon, a ja do kroć sto tysięcy... bić się chcę! Order, order! Co mi po orderze, kiedy kraj czeka odemnie czego innego! Héj mocny Boże! Generał Kwaśniewski bezczynnie siedzi na kresach Pomeranii... Gdyśmy z adjutanten do generała weszli i słyszeli go tak narzekającego, zabrała nas ciekawość obaczyć ten order. Wdrapałem się na piec... i jak wielki był nasz przestrach, gdyśmy zamiast orderu obaczyli rozkaz bojowy cesarza...
— I cóż, czy poczciwy generał nie uczył się od tego wypadku po francusku?
— Nigdy! Zwykł był mawiać, że Pan Bóg stworzył człowieka wraz z jego mową i że nie należy Pana Boga poprawiać.
Szambelanowa widocznie była temi przypomnieniami uniesiona. Nawet Terenia słuchała z lepszą uwagą.
— I czy to prawda, zapytała śmiejąc się, że generał takie figle Niemcom płatał?
— Z Niemcami obchodził się bardzo po ludzku — tylko niesprzyjających wojsku różnemi sposobami karcił. Niemcowi naprzykład, kiedy go do swego domu na kwaterę przyjąć nie chciał, kazał w nocy kamienicę zamurować...
Szambelanowa śmiała się do rozpuku, bo te historyjki o generale Kwaśniewskim obiegały wtedy kraj cały.
— A czémże waćpan byłeś w służbie wojskowéj? zapytała po chwili szambelanowa.
— Byłem porucznikiem! odpowiedział skromnie Bernard, a teraz aplikuję w komisyi skarbu.
Szambelanowa widocznie była zadowolona z lokatora. Terenia kreśliła bezmyślnie na papierze. Żal jéj było tego eleganta z laseczką, ale nowy lokator był już lepszym od jegomościa w lisiéj czapce z nosem czerwonym...
Szambelanowa długi czas gładziła palcem po nosie, co oznaczało, że się na coś nie może zdecydować.
— Waszmość mówiłeś, że jesteś biedny. Czy ci ubóstwo nie bardzo dopieka? rzekła po chwili.
— Zrazu, gdy byłem jeszcze młodym, odpowiedział Bernard, to nie bardzo przykro było. Rodzice byli dosyć majętni. Ojciec zginął w legionach, matka umarła a wuj generał jest tak poczciwym, że nigdy grosza utrzymać nie może!
— Otóż widzisz waćpan, mówiła z pewném wysileniem szambelanowa, że trafiłeś również do ludzi, którzy niegdyś mieli znaczną fortunę, ale przez różne domowe i publiczne klęski zbiednieli i podupadli!... Więc nie będziesz się waćpan gniewał na nas, jeśli mimo znajomości poczciwego generała, zażądamy za ten pokoik... dwadzieścia złotych!
— Dwadzieścia złotych? powtórzył Bernard i bez namysłu dodał: Dobrze!
Skrzywiła się szambelanowa, spojrzała marsem na Bernarda i rzekła:
— Dla czegóż to waćpan tak prędko odpowiadasz: Dobrze!... Dla czegóż nie targujesz się! Biedni powinni się targować!
— To prawda, odparł z uśmiechem Bernard, ale nie — z biednymi!
Roześmiała się szambelanowa. Terenia zmarszczyła bielutkie czoło.
— Masz waćpan słuszność, rzekła, śmiejąc się szambelanowa, ale biedni tylko mogą czuć, że jest drogo. Dla tego mówię to waćpanu, bom się omyliła, a ty targując się, mógłbyś mi moją pomyłkę przypomnić. Za pokoik ten należy się tylko dziesięć złotych. I tak trzeba dosyć butów podrzeć, aby się na poddasze wdrapać.
Bernard z uśmiechem przystał także i na dziesięć złotych, bo zdaje się, że w téj chwili wiele o nich nie myślał.
— A zresztą, prawiła daléj szambelanowa, będziemy się mogli może inaczéj ugodzić. Waćpan zapewne umiesz więcéj od wuja po francusku, a może i geografii coś praktycznie nauczyłeś się, to w wolnych od obowiązków godzinach możesz coś z wiadomości swoich mojéj wnuczce Tereni udzielić.
Bernard zarumienił się i skłonił Tereni, Terenia z lekkim kaprysikiem pochyliła główkę...
— A w niedzielę i czwartki przyjdziesz waćpan do nas na litewskie kałduny!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.