Milion na poddaszu/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milion na poddaszu |
Podtytuł | Obrazek z niedawnej przeszłości |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Czcionkami Ludwika Merzbacha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak odbyła się instalacya nowego lokatora.
Zdaje się, że tylko szambelanowa była z niego mocno zadowolona. Kazała mu nawet dodać jeszcze nieco rupieci do pokoiku, aby mu tam było dobrze i wygodnie. Sama nawet własną ręką postawiła mu drugą szklankę na stole.
Panna Elżbieta nie sprzyjała wiele lokatorowi. Uniéj miał tylko walor człowiek, który już zdobył sobie pewne stanowisko, był radzcą albo przynajmniéj emerytem. Wysługujący się dopiero aplikant, biedny rozbitek lepszych nadziei dążący pracą do kawałka chleba i służby korzystnéj dla kraju, byli u niéj niczem. Tamten był u néj już człowiekiem gotowym, którego nawet jakoś zatytułować można było, a ten dopiero materyałem do czegoś, czego nazwać nie można!
Terenia, osobliwie gdy do zwierciadła spojrzała, myślała nader rozsądnie. Dziwiła się, jak mogła marzyć, że do ubogiego pokoiku na poddasze mógłby inny człowiek przyjść, jak biedny jakiś aplikant! Dziwiła się, jak mogła nawet przypuszczać, że tu za ścianą wapnem pobieloną może się ulokować ktoś, który miałby stanowić obfity materyał do jéj marzeń sekretnych?... Ludzie wchodzący do jéj marzeń wyglądali zawsze inaczéj. Otaczała ich jakaś inna atmosfera, niżeli zimny oddech ubóstwa i mozolnéj pracy!...
Powoli przyzwyczajała się do lokatora jak do zwykłego sąsiada, z którym przypadek ją zapoznał. A poza tym lokatorem uprządła nową siatkę złotych marzeń, do któréj nawet często w jego obecności zaglądała!
Lokator jednak myślał sobie wcale inaczéj. Zaraz pierwszéj nocy długo nie mógł usnąć. Jasna główka o złotych loczkach kręciła się przed nim nieustannie. Zaglądała mu w oczy, bawiła się jego kołnierzem, śmiała się i uciekała, aby znowu przyjść do niego. Wprawdzie w czasie jego służby obozowéj widział wiele podobnych główek jasnych i ciemnych, a nawet czasami także go prześladowały. Ale przecież nie były tak uporczywe, odeszły jeżeli tego koniecznie zapragnął! Dziś jednak i pragnąć nie mógł, aby te złote kędziorki od niego odeszły, a nie było znowu sposobu, jakby je przy sobie na zawsze utrzymać.
Zaraz w pierwszym tygodniu przekonał się, że to byli ludzie zacni i poczciwi, ale ubodzy. Tytuł szambelanowéj wcale się temu nie sprzeciwiał. Były to bowiem czasy przewrotu wszelkich dawnych stósunków społecznych. Tramy i słupy które dźwigały zeszłowieczną budowę, leżały teraz bezczynnie i próchniały. Wiele rodów znakomitych w dziejach podupadło i zbiedniało, a tylko męty najczęściej dostały się na wierzch!
Nieraz wydarzyło się Bernardowi, że dawnych dygnitarzy, weteranów armii, widział teraz mieszkających na ubogich poddaszach, zagryzających suchy kawałek chleba. Nieraz nawet i on jadł z nimi ten chleb suchy...
To téż nie dziwiło go wcale, że i szambelanowa była teraz ubogą. Słyszał, że św. pamięci szambelan hulał sobie za dobrych czasów i przehulał nie tylko swoją, ale i żony fortunę. Terenia była sierotą i także nie miała fortuny.
Jakkolwiek to wszystko bynajmniéj nie ujmowało czci podupadłéj familii, ale nie mogło go także popchnąć do śmielszych marzeń względem téj złotowłoséj główki, która od pierwszego snu w najętym pokoju już mu spokoju nie dawała! On biednym aplikantem, nie mógł żonie dać utrzymania... co innego, gdyby był bogatym!...
Postanowił więc czekać cierpliwie, dopóki szczęśliwsza gwiazda nad nim nie zaświeci, a tymczasem stósownie do rozwieszonych na jego ścianie kartonów miał wysługiwać się chociażby i lat siedm!
Przedświadczenie, że ci ludzie są jemu równi ubóstwem i losami, postawiło go zaraz z początku na poufałéj z nimi stopie. Była to wielka korzyść dla niego. Pewny zawsze siebie i śmiały jak zazwyczaj z równymi, mógł dostatecznie odsłonić się przed nimi z całym swoim charakterem. Nie potrzebował odgrywać żadnéj roli, tylko był zawsze samym sobą, jakim go Bóg stworzył i generał Kwaśniewski trochę podchował.
To też szambelanowa bez wszelkiéj ogródki mawiała do niego prawie co dzień:
— A nie zapomnij waćpan, jak będziesz wracał z biura, przynieść w kieszeni cztery ładne bułeczki!
Bułeczki te znakomicie duże i białe, sprzedawały się tylko w jednym sklepiku przy ulicy Senatorskiéj. Bernard przynosił je codziennie w kieszeni, które wielkim były specyałem dla Tereni.
Nieraz nawet dostawał Bernard daleko ważniejsze zlecenia.
— Waseńdzi Bernardzie! mawiała do niego szambelanowa w niedziele i czwartki, Annuśka to dziewczyna nieporządna. Znowu nie przyniosła łoju od nerek do kałdonów! Weźno waćpan czapkę i przynieś łoju! Tylko uważaj, żeby ci rzeźnik dobrze naważył, bo ci ludzie, jak obaczą kogoś z waszecia, to już myślą, że jest głupi!
Przyzwyczajony do obozowego życia Bernard, bynajmniéj nie uchylał się od takiego zlecenia, tylko wypełniał je z taką skrupulatnością, że szambelanowa postanowiła Annuśce nigdy nie dawać na łój pieniędzy.
Co Terenia o tém wszystkiem myślała? trudno wiedzieć. Było jéj jakoś nie źle z nowym lokatorem. Miała do kogo słowo przemówić, usłyszała często od niego coś, o czém jeszcze nie wiedziała, wprawiała się w francuzczyznę — za to grywała mu czasem na klawikorcie, albo rysowała jego karykaturę, gdy z łojem wraca do domu...
Po za tém jednak — zdaje się — nic więcéj nie było!
Bernard nawet na razie niczego więcéj nie żądał. Wolno mu było przecież wpatrywać się w te złotowłosą główkę z czarnemi oczkami, wolno mu było słuchać tego pieszczonego głosiku, który stokroć był przyjemniejszy i słodszy od klawikordu... i czegóż było mu dzisiaj więcéj potrzeba? Wszystko to bowiem, co do zupełnego jego szczęścia potrzebném jeszcze było, odkładał do téj chwili, w któréj z dekretem na parę tysięcy pensyi będzie mógł śmiało wejść na poddasze, uklęknąć przed babunią i poprosić o tę drobniutką rączkę, która tyle razy jego poczciwą twarz tak potwornemi kreskami na papierze zelżyła!...
Nie wiedział biedak, że marzeniom tym groziło właśnie wielkie niebezpieczeństwo!