<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Razu jednego, gdy właśnie w wielką śnieżnicę za jakimś sprawunkiem szambelanowéj (prawdopodobnie po łój do kałdunów) na drugi koniec Leszna biegał, zaziębił się, dostał kaszlu i kazano mu do łóżka się położyć.
Zrazu cieszyła go macierzyńska prawie pieczołowitość poczciwéj szambelanowéj, z jaką koło niego się krzątała. Przynosiła mu ziółka, siedziała przy nim cały wieczór, opowiadała mu o generale wuju Kwaśniewskim. Terenia także była dla niego bardzo przyjacielską. Kazała pannie Elżbiecie kilka razy dowiadywać się o jego zdrowie. A gdy się zmierzchło, usiadła do klawikordu i grała najsmutniejsze melodye, które przez szpary we drzwiach w całości dostawały się do jego ucha. Zanuciła nawet jakąś rzewną piosenkę półgłosem, czego dawniéj nie bywało!
Bernard podziękował Bogu, że go raczył nabawić chorobą, bo w téj chorobie było mu tak dobrze, tak błogo!... W nocy miał sny wprawdzie trochę gorączkowe, ale były tak słodkie, tak boskie, że radby taką gorączkę mieć do końca życia! Śnił bowiem o złotowłoséj głowie, która tym razem była smutna i miała niby łzy w oczkach...
Nazajutrz niepodobna było iść do bióra. Nawet sama szambelanowa kazała mu w łóżku zostać.
Do godziny dziewiątéj szło wszystko zwykłym, znajomym mu porządkiem. Przed śniadaniem były modły i pieśń pobożna. Po śniadaniu jednak nastąpiły rzeczy, które go mocno zdziwiły, a których on, idąc do biura nigdy nie widział! Dla czego z tego wszystkiego robiono przed nim tajemnicę?
Z uderzeniem dziewiątéj godziny przyszedł na poddasze jakiś jegomość w skrzypiących butach. Bernard słyszał przez drzwi, jak się witał, jak potem dobywał chustkę do nosa, która szeleściała jak jedwabna... witał się z Terenią bardzo poufale, żartował, śmiał się, napomknął, że choć codziennie tu bywa, to przecież...
Więcéj nie dosłyszał Bernard. Przed oczami zrobiło mu się czarno, gorączkowe usposobienie przyczyniło się do tego, że coraz jaskrawsze obrazy stawały przed nim tych dziwnych, jemu nieznanych odwiedzin...
W przyległych pokojach ustała żywa, wesoła rozmowa. Nastąpiła jakaś straszna, nieodgadniona cisza.
Czasami tylko przecisnęło się przez szpary drzwi jakieś pojedyncze, niezrozumiałe słowo. Czasem wyrzekł je nieznajomy mężczyzna, czasem zdawało się wychodzić z pięknych ustek Tereni...
Cisza ta złowroga trwała całą godzinę! Dla Bernarda była to wieczność!
Rozgorączkowana wyobraźnia chorego potworzyła w téj godzinie tyle najdziwniejszych obrazów, że musiała w końcu upaść na siłach i sprawić powszechne odrętwienie... Był to pierwszy, oczywisty dowód, jak wielce kochał Terenię! Dotąd takiego dowodu nawet, sam dla siebie nie miał!...
Następna godzina miała mu nieco tę rzecz wyjaśnić. Jegomość z jedwabną chustką do nosa i o skrzypiących butach pożegnał się i odszedł, a tuż za nim wszedł do pokoju drugi, który długi czas szeroko po podłodze suwał nogami, jak to zwykle po salonach bywa. Przyniósł także z sobą tak odznaczającą atmosferę, złożoną z tysiącznych pachnideł, że część téj atmosfery nawet przez szpary drzwi przedarła się do pokoiku Bernarda.
Drugi jegomość już bardzo mało mówił, tylko otworzył klawikord i rozpoczął grać razem z Terenią.
I o różnych słowach i uwagach poznał Bernard, że to był nauczyciel muzyki. Z tego wnosząc, zaczął powoli wierzyć, że pierwszy był nauczycielem rysunków. Przypominał nawet sobie, że słyszał suwanie ołówka po papierze...
Odetchnął pełną piersią i ukląkł na łóżku pod krycyfiksem, który rączka Tereni zawiesiła... aby podziękować panu Bogu za wybawienie go od tak wielkiego niebezpieczeństwa, które mu zagrażało! Oraz błagał w duchu Terenię, aby porywczości jego przebaczyła, która tylko była dowodem, że ją tak kocha, jak sam o tém nie wiedział!
Spokojny i szczęśliwy słuchał daléj lekcyi muzyki. Po pachnącym muzyku przyszedł znowu jakiś stary, przez nos mówiący jegomość, który coś z książki zaczął czytać i wyraźnie z nosowéj wymowy na profesora zakrawał.
Było to coś o dziejach polskich, o literaturze, o sztuce, a nawiasem o dobrym stylu i pisowni.
Wreszcie skończył profesor polskiego, zamknął książkę, pożegnał się — do jutra!
Bernard położył znowu głowę na poduszkę i zaczął to wszystko w myśli rozbierać.
Chwilowe uspokojenie zaczęło go znowu opuszczać. Czy to był zwykły skutek gorączki, która go trapiła, czy insze głębsze powody budziły ten niepokój w jego umyśle, trudno wiedzieć!
Jakkolwiek pierwsze, jaskrawe podejrzenia zupełnie nie znikły, podniosły się natychmiast niektóre wątpliwości, na które nie mógł w żaden sposób dostatecznie sobie odpowiedzieć. Ta niemoc dręczyła go najbardziéj.
Najprzód nie mówiono mu nigdy o tém, że tutaj codziennie chodzą nauczyciele. Zdawało mu się bowiem, że z tą rodziną stanął już na tak poufałej stopie, że żadnych tajemnic przed nim nie miano.
Dla czegóż więc robiono z tego wszystkiego przed nim tajemnicę? Dla czego zostawiono go na uboczu familijnych planów jakichś, w które on bynajmniéj nie wchodził? A przecież jemu zdawało się, że on powinien był już zająć także pewne miejsce w tych planach familijnych! Przecież był już prawie członkiem rodziny!... A to, z czego niby tajemnicę przed nim robiono, mogłoby tylko tém więcéj przywiązać go do nich, tém więcéj uszczęśliwić!...
Powtóre przy widoczném i z pewną ostentacyą wypowiadanym zawsze ubóstwie lekcye podobne są bardzo znacznym wydatkiem! Cóż znaczy ten kontrast takich wydatków i ubóstwa? Coś się pod nim ukrywa?...
Bernardowi znowu pociemniało przed oczyma, bo znowu przyszły na myśl dawne podejrzenia!...
Przyszło mu na myśl, że w tém wszystkiém może się ukrywać jakaś niekorzystna dla niego tajemnica. Ludzie, którzy przez zubożenie ze sfery wielkiego świata wychodzą, nie przebierają zazwyczaj w środkach, aby dalszą egzystencyą swoją zabezpieczyć. Znając słabości i nawyczki tego świata, nie wahają się służyć im, by tylko z tego jaką korzyść dla siebie odnieść!
Być może, że zubożała szambelanowa wyszukawszy tę piękną dziewczynę, wzięła ją w swoją opiekę, aby ją należycie wykształcić dla jakiego wielkoświatowego sybaryty?... A przypuszczając, że zamiary szambelanowéj były uczciwe, czyż nie było to oczywistém, że kształcąc wnuczkę swoją, ma tajemne plany wydań a jéj za jakiego bogatego męża? A że biedny lokator te plany nie wchodził, było rzeczą namacalną, bo przed nim o téj wyższéj edukaeyi nigdy nic nie mówiono!... A może rzeczy jeszcze daleko gorzéj stały... ale o tém już lękał się myśleć biedny Bernard!
Tylko gorzko, bardzo gorzko rozśmiał się. Śmiał się z siebie, że podobne idealne marzenia mógł sobie roić przez kilka tygodni, nie mając do tego należytego gruntu. Tymczasem marzenia szambelanowéj i Tereni były prawdopodobnie bardzo daleko od niego! On nie tylko bułki w kieszeni nosił w braku innego służącego, targował się z rzeźnikiem o łój do kałdonów w zastępstwie kucharki!.. Czyż to nie było szaleństwem z jego strony przy tych bułkach i łoju przypuszczać sobie coś podobnego do głowy? Czyż Terenia okazała mu dotąd jaką inną życzliwość, jaką się zazwyczaj okazuje dla codziennych, powszednich znajomych, z którymi przypadek nas łączy?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.