Milion na poddaszu/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milion na poddaszu |
Podtytuł | Obrazek z niedawnej przeszłości |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Czcionkami Ludwika Merzbacha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pytania takie, które sobie chory Bernard w samotnym pokoiku zadawał, mogły być wprawdzie tylko skutkiem gorączki, która go trawiła, mogły być także spowodowane gorącem uczuciem, jakiém pałał dla Tereni — ale zawsze było już faktem, że w jego duszy powstały. Już nie można było czemkolwiek ich odpędzić lub na zapomnienie skazać!
Za kilka dni minęła gorączka, pulsy wróciły do regularnych uderzeń — ale te nierozwiązane pytania pozostały jak uporczywe męty na dnie duszy. Posmutniał, przybladł jak człowiek który nosi się z jakąś wewnętrzną chorobą.
Wreszcie pozwoliła mu szambelanowa opuścić samotny pokoik. Z bijącém sercem, drżący cały wszedł do szambelanowéj.
W pomieszkaniu szambelanowéj nic a nic się nie zmieniło. Szambelanowa czytała przez okulary żywoty świętych, Elżbieta przędła pod piecem a Terenia przewracała w tece za jakiemiś rysunkami.
Powitano go serdecznie, z pewném wzruszeniem, jak się wita długo nieobecnego przyjaciela. Szambelanowa nawet odłożyła okulary i zamknęła książkę, czego dawniéj nie czyniła.
Poprawiła kornet i zaczęła z nim rozmowę.
— A to waćpan wyleżał się za cały miesiąc! Cóż robić i za to Bogu trzeba dziękować, że nie było gorzej!... Waćpan masz płaszcz za lekki a tu zimno nie lada! Może się tam znajdzie na strychu stary watowany płaszcz mój jedwabny. Zawołamy żydka, może da się użyć na podwatowanie płaszczyka waćpana!...
Troskliwość szambelanowéj sprawiła na Bernardzie teraz smutne wrażenie. Zdawało mu się, że on tutaj tylko litość wzbudza a nic więcéj. Litość to najboleśniejsza jałmużna, jaka komukolwiek się wyświadcza!...
Nic na to nie odpowiedział, tylko badawcze spojrzenia wysłał do Tereni.
W téj saméj chwili spotkał się z oczyma Tereni. Terenia patrzała na niego dzisiaj inaczéj. Przynajmniéj tak się Bernardowi wydawało. W oczach Tereni było jakoś dzisiaj więcéj sympatycznego uczucia. Zdawało się, że tém spojrzeniem chciała sobie wynagrodzić tych kilka dni, w których lokatora wcale nie widziała, a do którego już się przyzwyczaiła.
Bernard czuł to spojrzenie na swojéj twarzy. Nigdy jeszcze w ten sposób nie patrzała na niego. Nawet nie tylko na twarzy, ale gdzieś aż w sercu czuł to spojrzenie... Uderzyło ono niespokojnie pod tém spojrzeniem...
— Panu zapewnie przykrą, była tak długa samotność! ozwała się, nie spuszczając z niego tego spojrzenia.
— Byłaby mi tysiąc razy przykrzejszą, odpowiedział z ożywieniem, gdybym poza cienką ścianą mego więzienia nie słyszał mowy tak przyjaznych mi ludzi, od których nawet w myśli trudno mi się odłączyć!
— Dobrze jest, odpowiedziała szambelanowa, że się waćpan przywięzujesz do ludzi a nie do miejsca, jak to czynią samoluby!
Terenia spuściła oczy, za chwilę znowu je podniosła, znowu spuściła i lekko zarumieniła się.
— Może właśnie to, coś pan słyszał, przeszkadzało panu? wyszepnęła z cicha, przewracając w tece.
— Słyszałem najczęściéj tylko muzykę, odpowiedział Bernard, a ta jest dla mnie zawsze upragnioną. Wychowałem się śród szczęku broni, słyszałem tylko działa i wrzask bojowy — po śmierci ojca słyszałem tylko płacz matki — a po śmierci matki cały świat napawał mnie jakąś dziwną dysharmonią... dla tego każda harmonia jest dla mnie tak miłą i słodką...
Twarz Tereni rumieniła się więcéj. Szambelanowa z uwagą patrzała na Bernarda.
— Harmonia, ozwała się po chwili, jest to wielkie słowo. Człowiek tak powinien żyć na świecie, aby jeżeli nie z światem, to sam z sobą powinien być w harmonii. To jest cała filozofia życia.
Oczy Bernarda błysnęły jasném światłem. Słowa tak podniosłe, wymówione z takim spokojem nie mogły pochodzić z ust kobiety, któraby mogła mieć inne myśli od czynów swoich. Twarz Tereni harmoniowała także w téj chwili z temi słowami, a jéj czarne oczka szkliły się tak idealnym połyskiem, że tam na dnie żadnych mętów być nie mogło.
Lżéj zrobiło mu się na sercu. Wstydził się w téj chwili gorączkowych twoich przywidzeń. Oskarżał sam siebie w duchu, że popełnił zbrodnię, przypuszczając, że ci ludzie mogliby mieć jakieś niecne zamiary.
To go tak rozczuliło, że się w głos rozpłakał, chwycił rękę szambelanowéj, a potem drobną rączkę Tereni i je na przemianę zaczął okrywać gorącemi pocałunkami.
Szambelanowa widocznie była wzruszoną. Pocałowała go w głowę i przeżegnała świętym krzyżem.
Terenia zapłoniła się jak różyczka, cofnęła prędko swoją rączkę i wystraszonemi oczkami spojrzała na babunię. Babunia uśmiechnęła się do niéj z pewném zadowoleniem, którego wnuczka nie umiała sobie wytłómaczyć.
— Sieroctwo mości Bernardzie, rzekła po chwili szambelanowa, jest to wielką szkołą życia. Z niego wychodzą ludzie prawi i uczciwi, ale może też ono słabego złamać i na zawsze sponiewierać. Tyś z niego wyszedł lepszym!
Terenia czuła w téj chwili jakiś dziwny niepokój. Szukała jakiegoś rysunku i w żaden sposób znaleść go nie mogła, choć go dziesięć razy miała w ręku. Bernard był przez cały dzień szczęśliwym!