Mistrz Twardowski (Kraszewski)/Tom I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mistrz Twardowski |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1874 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Jako Twardowski dysputuje z szatanem.
Była noc, a Twardowski siedział w zimnej izbie na poddaszu, przez której okna księżyc wpadał, siedział schylony nad stosem ksiąg, których nie czytał, po których tylko oko jego błądziło z niejakąś rozpaczą. W koło niego rozsypane były zwykłe mędrca owych czasów przybory, mumja, krokodyl wypchany, poczwary w spirytusach, zwierciadła, osobliwości różne przyrody dalekich krajów, narzędzia i machiny, malujące swoją rozmaitością, nieładem i opuszczeniem zatrudnienia mieszkańca tej izdebki, jego myśli i tę nawet czczość, która go dręczyła nieustannie. Widać było że wszystko był porzucił, wszystko zbadał do ostatka, i nie wiedział co dalej począć.
Chwila w której się to działo była jedną z przesileń naukowej rozpaczy, jedną z tych, w których Twardowski najmocniej czuł żądzę pokarmu umysłowego, nie umiejąc jej nasycić, i palenie się mózgu w samym sobie bez podsytu. Tę to chwilę wybrał szatan aby go kusić, i zaiste wybrał ją dobrze.
Szatan miał tyle rozumu, że się nie w swojej urzędowej postaci, nie tak okropnie jak go pospolicie malują, objawił Twardowskiemu; wszedł do niego jako średniego wieku mąż poważny, w długiej ciemnej sukni, podobnej księży świeckich odzieniu, z łańcuchem na szyi, w wysokiej futrzanej czapce, z kijem wysokim w ręku, ze zwitkiem pargaminu pod pachą, krótka broda zakręcała mu się do góry, oczy czarne iskrzyły, nos miał orli z rozdartem nozdrzem, które tchnieniem gorącem zionęło, usta zaciśnięte jakby z nałogu szyderstwa. Czoło jego było pofałdowane, głowa nieco łysa, ręce kościste lecz silne, uszy tylko nieco hyperbolicznej wielkości. Wszedł krokiem cichym i niepewnym, lecz jakkolwiek stąpał cicho po kamiennej posadzce pracowni, usłyszał szelest Twardowski, porwał się, obrócił, i już oczy przechodnia w siebie wlepione spotkał.
Wiecie że tak wąż patrzy na ptaka, aby go oczarować i połknąć potem.
Nie omylił się Twardowski, gdy wnosząc zaraz ze stroju, poznał w nim jakiegoś uczonego, i skrzywił się sądząc, że jak pospolicie przychodził mu zarzucić jaką trudność, podchwycić go w czem, wypróbować lub o radę prosić.
W tem mniemaniu od razu chciał go z niczem odprawić, gdy szatan wiedząc że nie ma człowieka, któregoby ze strony miłości własnej pochlebstwem złagodzić nie można zręcznie, zaczął długą oracją wynosząc jego sławę, poddmuchując ogień jego próżności, podniecając w nim i tak już bujającą dumę człowieka, któremu dotąd nikt nie sprostał.
Nad podziw dobry był skutek szatańskiego przemówienia, które się zamknęło utyskiwaniem nad smutną i posępną twarzą mędrca-mędrca, mówił szatan, któren godzien był nigdy smutku nie znać.
Twardowski na te słowa wsunął ręce w szerokie rękawy sukni, i siadając wygodniej w krześle, jął swoje żale rozwodzić, poznawszy do razu, że przychodzień go zrozumie. Bo jest w toku mowy, w głosie, spojrzeniu coś objawiającego rozum i pojęcie wyższe, a baczny człowiek rzadko się na tych znakach omyli, szukając komuby wylał swoją duszę.
— Pytasz mnie, szlachetny panie, czemum smutny, ja się ciebie spytam, jak można być wesołym? Ciżba tylko, motłoch, gawiedź wesołą być umie, bo ciżba składa się ze zwierząt nieco doskonalszych od pospolitego zwierzęcia, a ich dusza służy tylko za pierwszego niewolnika ciału. Lecz nam, cośmy wyżej zajrzeli, chce się więcej, i drzemy się jak owe Giganty pod niebiosa, walim góry na góry, Ossę na Peljon, żeby wlazłszy na nie, upaść z nich potem na ziemię, w błoto. Pytasz mnie czegom smutny? Ja mimo tej sławy mojej, o której mi mówisz, nie czuję się godnym imienia mędrca, wiele rzeczy nie pojmuję, mało mogę, wiele pragnę. A w rzeczach nauki trudno się określić w życzeniach, jak cynicy, aby nie pragnąć tylko możnych rzeczy, i zaspokoić się wodą i chlebem. Owszem, choć dręczy niespokojna chęć, miło jest i potrzeba żądać więcej niż świat ten dać może. Kto na jego mądrości poprzestał, bardzo jeszcze głupi.
Szatan uśmiechał się nieznacznie, bo bardzo był rad początkowi rozmowy, i już stał na drodze, którą pragnął powieść Twardowskiego.
— Pali was, odpowiedział, szlachetna żądza nauki, która dręczyła nie jednego starożytnego mędrca, której Arystoteles, to wielkie światło dawnych wieków padł ofiarą, rzucając się w Euryp, z owemi słowy do morza: — Obejmij ty mnie, kiedy ja ciebie objąć nie mogę. Była to rozpacz spalonego żądzą wiadomości człowieka, lecz rozpacz nierozsądna. Ażaliż nie lepiej próbować wszystkiego wprzódy, i szukać jeszcze światła i pokarmu aż do ostatku życia? Wszak życie tak krótkie!
— Światła! pokarmu! wykrzyknął mistrz. A gdzież ich szukać? w księgach? Ja czytałem co tylko czytać było można, doświadczałem co było można doświadczyć, myślałem nad wszystkiem co myśl objąć może. I wszystkiego się przebrało, a wiele rzeczy zostało dla mnie zagadką. Więc jakże sobą gardzić muszę, jak sobą się brzydzić, gdy tego nawet co mnie otacza pojąć nie umiem!
— Lecz kto pojąć nie może, wszakże może jeszcze w pewien sposób doświadczyć świata, używając go, rzekł szatan.
— Rzecz zwierzęcia! odpowiedział Twardowski.
— Jak kiedy, jak komu! zwierzęcia albo mędrca! Świat może nie jest człeku do pojęcia, lecz do użycia dany. Gdy jedni usiłują go zrozumieć, drudzy tymczasem używają i w końcu lepiej wychodzą z nasyceniem, niż tamci z rozpaczą.
— Byłżebym ja na złej drodze? odpowiedział dumnie Twardowski, uderzając się dłonią w głowę. Kiedy czuję w sobie żądzę niepohamowaną wiedzy, i szukam jak Archimedes punktu oporu, na którymby myśl moja spocząwszy świat podniosła; — byłożby to próżnem, złem, śmiesznem? byłożby to nie moją sprawą, na co się kuszę z wewnętrznego popędu?
Szatan odpowiedział — nie; — nie chcąc mistrza gniewać, a widząc że czas jeszcze na naukę użycia świata nie przyszedł, bo Twardowski mogąc nie chciał, a zażądać miał dopiero świata gdy go już mieć nie mógł, zażądać dopiero z całą rozpaczą niemocy, z całą gwałtownością więźnia wyrywającego się z krępujących go więzów.
— Nie — tego nie mówię, rzekł szatan, lecz w rzeczy nauki, czyliżeście już tak dalece wszystko przeszli?!
W tak obróconej odpowiedzi Twardowski ujrzał jakby wyzwanie i zaprzeczenie, uśmiechnął się i milczał. Nie zmięszany tą pogardą szatan, uśmiechając się także powtórzył wyzwanie.
— Sprobójmy się więc! rzekł mistrz.
— Sprobójmy! odpowiedział szatan.
— Noc widna, księżyc świeci, idźmy za miasto.
— Chodźmy za miasto!
Wstali i poszli obydwa gotując się do dysputy.