Mistrz Twardowski (Kraszewski)/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mistrz Twardowski |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1874 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Jako Twardowski chciał użyć świata.
Znowu nasz mistrz siedział w swojej izbie w Krakowie, i znowu jak niegdyś na Krzemionkach, dręczyły go dziwne myśli i żądze. Czuł znowu że mu wiele brakło do szczęścia.
— Wszakże, mówił do siebie, mam naukę, której tak gorąco pragnąłem i władzę w ręku wielką — czegoż brak mi jeszcze?
I ze śmiałością mędrca, który się nie lęka zbadać głębi swojej duszy, Twardowski patrzał w nią, jak lekarz, który patrzy na chorego jęczącego od bolów, na pozór widocznej nie mających przyczyny, a pragnie dojść siedliska choroby.
— Coż mi jest? myślał: Nie mam-że władzy i nauki? Jest że jakie szczęście na świecie, któreby przechodziło szczęście pochodzące z uczucia niezmiernej władzy i pojęcia otaczającego świata?
A szatan niewidzialny szeptał mu w ucho:
— Jest jeszcze inne szczęście, którego ty nie doznałeś. Znasz świat i możesz wiele, ale nie użyłeś niczego.
Na tę myśl, która jak błyskawica przesunęła się po jego głowie, wstrząsł się mistrz, bo to była myśl-matka, z której całe pasmo nowych dla niego wyobrażeń o życiu wysnuć się miało.
— Potrzebaż, mówił do siebie — potrzebaż koniecznie użyć, żeby być szczęśliwym, jak bestja, jak źwierze, jak ten tłum, co nie pojmując świata, używa go jednak i — stęka. Nie lepiej — że pojąć wszystko, a niczego nie tknąć, nie wmięszać się w tłum, nie skalać się, stać wyżej wszystkich rozkoszy, które człowieka niewolnikiem ziemi i ciałam i świata czynią? Potrzebaż koniecznie, abym ja, wyższy od ludzi nauką i władzą, zrównał się z nimi użyciem świata, zniżył się jak oni, do napicia z brudnej kałuży?
— Któż mię zapewni, że potem będzie mi dosyć? Któż mię zapewni, że raz puściwszy cugle, wstrzymam się i nie zapragnę wypić tej czary aż do mętów i goryczy, leżących na dnie?
— Warte-li te rozkosze, abym się zniżał do nich? Toć to jest, albo nie, co w istocie dręczy mnie i niespokoi?
I myślał, i patrzał, i przekonywał się mimowoli, że próbując szczęścia ziemskiego, zostawało mu jeszcze spróbować użycia świata.
— Ha, rzekł do siebie, nie trudno mi będzie użyć świata! — I śmiech szyderski rozległ się w tej chwili tuż obok. Był to głos szatana.
— Ty tu znowu, szatanie?
— Zawsze, mistrzu! Słucham ciekawej rozmowy twojej duszy z ciałem i śmieję się słysząc to dumne: nie trudno mi będzie użyć świata.
— Jest-li to śmieszne? z czegoż się śmiałeś tak głośno?
— Bo ci ta myśl przyszła właśnie w porę, jaką przepowiedziałem. Spojrzyj na siebie. Jesteś złamany nauką i pracą, myślami, niepokojem; duszą, która się w tobie jak lew w klatce uwięziony bije i tłucze. Twoje włosy, nie z wieku lecz z pracy opadają z głowy jak dojrzały owoc, więdną, schną i siwieją, twoje oczy opasały się czerwonym obręczem, tem piętnem mozołu lub rozpusty; twarz ci zapadła i zmarszczyła się jak pargamin stary, ciało nabrało zgięcia jak łuk, który, choć mu stronę odpuszczą, chyli się z nałogu. Przywykłeś i przyrosłeś do twej ciszy naukowej, znasz księgi, ale znasz-że ludzi, znasz-że ty kobiety, bez których użyć świata nie potrafisz? Czy potrafisz dać sobie radę ze światem, mędrcze, coś go tak głęboko zbadał? Ja jestem pewny, że pierwsze dziewcze wiejskie w pole by cię, w praktycznem życiu, wywiodło.
Z kolei Twardowski, pewien siebie, zaczął się śmiać głośno.
— Najlepszy śmiech ostatni, rzekł djabeł podtuliwszy ogona, zobaczym kto się w końcu rozśmieje, zobaczym! Ale mistrzu, przestrzegam cię, że znać świat jak mędrzec, i znać go jak ten co go używa, wcale to co innego. Weź kwiat; powiesz mi mądrze wszystkiemi języki świata jego nazwiska i własności lekarskie, ukryte w nim siły; ale czy spleciesz go w kształtny wieniec jak prosta dziewczyna, czy potrafisz go przyprawić jak kuchmistrz, lub prosta kucharka?
— Jak z tym kwiatem, tak ze światem, mój mistrzu; inaczej patrzy mędrzec który bada, inaczej człowiek który używa.
— Alboż sztuką użycie, kiedy tyle głupców to czyni nie zastanawiając się nawet.
— Głupców! zapewne — rzekł szatan, ale ci głupcy są w tem mądrzy; całe życie święcąc ciału i użyciu świata jak źwierzęta, już dobrze wiedzą co czynią. Zobaczysz mistrzu, że ci za późno przyszła ta myśl, którą ci dawniej podawałem. Bo żyć na świecie a nie użyć go, choćby jak głupcy i źwierzęta, jest to jeszcze nie znać i świata i siebie z jednej strony.
— Alboż to tych tajemnic, rzekł mistrz, siłą rozumu domyśleć się, przeczuć ich i instynktowo w nie się wcielić nie można?
— Wszystko to dobre w książce — teorje — a od teorji do praktyki tak daleko, że chyba nieroztropny człowiek mógł wymyśleć poczynanie życia i nauki od teorji. Jest to naumyślne psucie i zwichnienie siebie, gdy kto rozumuje nad działaniem, nad życiem, wprzód niż działa i żyje. Za teorją służy człowiekowi instynkt przyrodzony, wszelka inna śmieszna i nieużyteczna, może szkodliwa.
— Paradoksa! odpowiedział Twardowski; zresztą, zobaczymy!
Szatan uśmiechnął się i zniknął, a Twardowski znowu padł w swoich myśli objęcie. Gniewało go nie pomału to ciągłe szpiegostwo szatana, i ciszej jeszcze, ostrożniej, snuł myśli swoje w głębi duszy, nie otwierając ust nawet.
W skutek tych rozmyślań i rozumowań wypadło, że mistrz żałować potroszę zaczął lat swoich młodocianych straconych na nauce. Djabeł dawno wiedział że tak być w końcu musi.
— Co na tem zyskałem? myślał. — Trochę sławy. Któż nie wie co to sława? Jest to zapach, który dziś rozchodzi się w powietrzu, a jutro ginie pomięszany ze smrodnym jakim wyziewem. Co mi z tej sławy kiedy, i ona nie zaspokaja duszy, kiedy i tej mało mi jeszcze. Najgłupszy z ludzi szczęśliwszy jest w objęciach kobiety, niż ja w moim wieńcu. Szkoda tamtych chwil, szkoda, bo całe mojego życia siły, najjaśniejsze dni, przeznaczone do użycia świata, zeszły na ciężkim znoju, a w zapłacie zostawiły mi sterane zdrowie, wspomnienie płowe i blade, i sławę, śmieszne słowo, wynalezione dla omamienia ludzi na ich ogłupienie. Rodzaj fałszywej monety, za którą niby wszystko mieć można, a której nikt nie przyjmuje. Religja sławy jest najdziwniejszą z przyjętych przez ludzi wiar; każda religja płaci czemś za wiarę, obietnicą nagrody — sława niczem, gorzej niż niczem, bo odurzeniem. Cóż to sława? Że mnie pokazują palcami, że o mnie szepczą głupcy? że się na mnie patrzą gdy idę? A jednak iluż to jest takich, którzy mnie i imienia mego nie znają, iluż tu jeszcze nie myśli i nie mówi o mnie? — Na jedno wspomnienie ludzi, ileż to zapomnienia! Dla tak nędznej zapłaty, wartoż ofiar tyle?
I Twardowski tak myśląc a narzekając, wzdychał nad straconem życiem, nową sobie wcale przyszłość rysując. — Postanowił iść inną drogą i spróbować użyć wszystkiego. Nie wątpił on, że wszystko ku niemu się nagnie, że go świat w miłośne chwyci objęcie i różane wyściele mu łoże. Ale się omylił mocno, sądząc że można począć używać świata, gdy się użyło i zużyło na nauce i pracy lata młode.
Rzucił więc księgi w kąt i wyszedł w ten świat, aby go obejrzeć okiem żądzy, jak go wprzód oglądał okiem mądrości i wiedzy. Całkiem to inne było spojrzenie, które mu nieznany jeszcze, nieprzeczuty nawet, nowy świat odkryło. Oko mędrca skielet tylko świata, oko kochanka życie, ruch i duszę widzi. Każdy przedmiot inaczej mu się teraz wydawał, we wszystkiem szukał on użytku i rozkoszy, pokazała mu się więc strona świata rozkoszna i piękna, ale z nią razem przyszło uczucie wewnętrzne, mówiąc mu, że nie miał organów na użycie świata. Wszystkie pięć zmysłów jego niewprawnych, niewyuczonych, stępiałych maceracją, wyrywały się bezsilnie, podrażnione, jak paralityk do skoków. Smutny to był stan i smutne myśli i żale przeszłości.
Widział kobiety-anioły, do których się nigdy nie zbliżył; a czuł on że one nie mogły go kochać. Bo miłość nie jest nigdy tak bezinteresowną na świecie naszym, aby dając wszystko nic nie brała. On zaś cóż jej mógł dać? Ciało bez wdzięku — serce bez siły i ognia — zagasłe oczy, żądze wielkie, ale nieusprawiedliwione młodością i bez tłumaczów. Widział nie raz kobietę-anioła, na którą patrząc duma się o niebie, a czuł że nie mógł ulecieć z nią do nieba, które mu przypominała, jedną nogą do piekieł już będąc przykuty. Widział kobietę-rozkosz, z usty stworzonemi do pocałunku, z lubieżną piersią, z pałającym wzrokiem. Lecz i ta mogłaż być dla niego? Cóż dla niej mógł znaczyć chudy, bezsilny, zużyty nad księgami mędrzec? — chyba gorzką na poranek zgryzotę. Zgryzoty i miłość gdy się raz spotkają, miłość musi uciekać prędko.
Widział młodziuchne dziewczęta, których wejrzenie wzbudza myśli o raju niewinności i miłości pierwszej. Lecz gdzież był węzeł współczucia między nim a niemi? Widział dojrzałe dziewice, co śmiało w świat patrzą, bo czują że mu są potrzebne, konieczne jak chleb, lecz ich nadzieje z jego zimną mądrością nie umiały się pogodzić.
Widział jeszcze te dziwne zjawiska kobiety, wpółuwiędłe, już na łodydze, w tym wieku, który młodość zamyka, a jeszcze nie zaczyna starości; widział je okiem żądzy, bo ma swój powab także tych lat kobieta; ale kobieta taka nie wybierze wywiędłego nad księgami, łysego i uczonego do pary; jej potrzeba jak Dawidowi odświeżyć się, odżywić, tchnieniem młodem, przypominającem jej lata, o których z rozpaczy myśleć nie śmie i nie może.
Widział Twardowski szczęście bogaczy, ów przepych, wytwory, owo życie sybarytów i neronowskiego Rzymu, życie w miękkości, w rozkoszy, w poszukiwaniu przyjemnostek i wszelkiego rodzaju wygód, widział te pieszczoty ciała, chciał był użyć ich; lecz zmysły jego nie były przygotowane do takiego szczęścia, do którego z kolebki losy kołyszą człowieka, lub umyślnie na to go stwarzają.
Widział zastawne wytwornemi jadły i napojami stoły, lecz chociaż czuł rozkosz podniebienia, łechtanego i zaspokajanego, w myśli, choć pojmował to bardzo, on, co dotąd jadł tylko aby żyć, czuł że nie potrafi w całej rozciągłości nauczyć się użycia tej rozkoszy.
Tak przechodziły mu przed oczyma wszystkie świata rozkosze kolejno, a każda, mijając go, plwała mu w twarz i wołała:
— Idź stary i zużyty człowiecze, nakryj się dziurawym płaszczem dumnej twojej nauki, i żyj z mólami twoich książek; jesteś za stary.
Tak powoli przekonał się Twardowski, że opuścił chwilę dogodną użycia świata, że prawda była przy djable, a przy nim został żal tylko; przekonał się że trzeba było młodych zmysłów i serca i niezużytych w ciągłej walce sił, aby się nasycać; przekonał się że gdy połowa jedna upajała się, druga konać musiała z próżnego pragnienia. On należał do tej drugiej połowy.
Smutny, ze spuszczoną głową, poglądał i myślał.
— Nie ma już nic dla mnie? nic-że mi nie pozostało? Niemasz-li sposobu, ratunku? Dałem duszę djabłu za szczęście, alem się omylił w wyborze szczęścia — obłąkała mnie nauka. Pozostanęż tak niezaspokojony po użyciu świata ciałem, jakem pozostał używszy go i zbadawszy myślą? Wielkie pytanie! Życie byłożby tylko gorzkim żartem z nas biednych??? Pierwszy to raz Twardowski zchodził do takich myśli i czuł się upokorzony, a naówczas, jakby mimowolnie, przyszły mu do głowy chwile wiary i młodości, daleko już za nim siniejące w oddaleniu; przyszło mu na myśl życie jego niewinne, słodkie, ucznia i dziecięcia, mimowoli uczuł, że to tylko była chwila szczęścia, bo to był wiek nadziei.
— Więc nic tu nie ma, tylko nadzieja wszystkiego? myślał. Nadzieja, i najmądrzejszy kto robi sobie nadzieje, a niemi żyć umie, nie tykając i nie pragnąc rzeczywistości — wreszcie, mam i ja nadzieję jeszcze, nadzieję użycia świata; będę nią żył, czekając lepszego.