Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Umrzeć czy zasnąć?

Kolomban położył klucz nad kominkiem.
Sypialny pokój młodzieńca przeistoczył się w istną kaplicę. Ile było kwiatów rozwiniętych w małej szklarni urządzonej w zakącie ogrodu, wszystkie zabrała Karmelita. Zakryła okna firankami z białego muślinu; na kominku, niby na ołtarzu, rozciągnęła haftowaną nakrywkę, a na gerydonie i na każdym sprzęcie, poustawiała wazony z kwiatami. Resztę kwiatów oberwała i listki rozsypała po podłodze.
Rzekłbyś, iż zstąpili już do grobowego podziemia.
Usiedli na sofie i rozmawiali z godzinę. A gdy nadeszła noc, zapalili lampę.
Karmelita, jak gdyby z obawy, aby jej nie umknęła śmierć we dwoje, co chwila poruszała się, by powstać i pójść po węgiel zsypany na fajerkę stojącą w przyległym pokoiku. Przy każdem poruszeniu zatrzymywał ją Kolomban. Gdy przestawał patrzeć na nią, zdawało mu się, że ją jeszcze zamało widział; chciał widzieć ją jeszcze...
Około dziewiątej wieczorem przyszła Karmelicie myśl zasiąść przy fortepianie i zaśpiewać... W starożytności, kiedy łabędzie śpiewały, to i one wydawały głos w godzinę śmierci.
Nigdy śpiew ludzki nie miał takiego okrzyku boleści, takiego hymnu radości! Nigdy głos Karmelity, który śmiało i bez przejścia, potrafił wziąć „ut“ piersiowe i „ut“ dolne, takich nie dokazywał cudów.
Zdawało się, że dla pożegnania świata, który opuścić a powitania tego, w który wstąpić miała, Bóg nadał jej głosowi dźwięk skargi i szczęśliwości, podobny głosom upadłych aniołów, co po długiem na ziemi wygnaniu, przez nieskończone miłosierdzie Pańskie przywołani zostali do nieba ich pierwszej, jedynej i prawdziwej ojczyzny.
Nareszcie, głos zmęczony, przebieganiem przestrzeni bez granic, w których rozlega się rzeczywistość i w których błąka się marzenie, zgasł jak westchnienie melodyjne i długo jeszcze brzmiał w sercu młodzieńca.
Kolomban zbliżył się do Karmelity; tak, że po skończonej improwizacji pogrzebowej, dziewica opuściła głowę na jego ramię, a ręce w jego złożyła dłoni.
Fortepian oniemiał, jak trup, z którego uleciała dusza.
Nastało w ciemności długie milczenie, przerywane tylko połączonym oddechem dwojga kochanków. Naraz odezwał się zegar. Każde z osobna policzyło spiżowe uderzenia.
— Jedenasta godzina, wyrzekli razem.
Potem Karmelita dodała:
— Przyjacielu, już czas.
Kolomban wstał, zapalił dwie świece, jednę zostawił Karmelicie, a z drugą wszedł do pokoiku, gdzie stały węgle.
— Gdzie idziesz? zapytała Karmelita.
— Chcę, ażebyś umarła, rzekł Kolomban, ale nie chcę, ażebyś cierpiała.
Karmelita zrozumiała, że chodzi mu o jakieś przygotowania. Ale kiedy chciał drzwi za sobą zamknąć:
— Nie, mój kochanku, rzekła, oddal się odemnie, ale niech cię wciąż widzę.
Kolomban drzwi pozostawił otwarte. Zamiarem jego było wprzód rozpalić węgle w fajerce, w przyległym pokoju, ażeby pierwsze wyziewy węgla mogły ujść, a później dobywały się z nich tylko te subtelne miazmaty, które dochodzą aż do mózgu i zadają śmierć bez bólu.
Ile więc Karmelita podjęła ostrożności, ażeby szczelnie pozaciskać drzwi i okna, tyle podjął ich Kolomban, ażeby wszystkie pootwierać, dla wypuszczenia pierwszych wyziewów węglowych.
Karmelita patrzała za nim z uśmiechem. Ręce jej zwrócone były ku fortepianowi, tak jak młode ptaszęta zawsze jeszcze zwracają się ku swemu gniazdku. Błąkały się one harmonijnie po klawiszach.
Instrument, tylko co wydający jęki, jak ostatnie westchnienie, zdawał się budzić i walczyć przeciw śmierci i jak konający w ostatniej godzinie, przemawiał słowami przerywanemi i bez związku.
Karmelita nie spuszczała z oka Kolombana.
Upłynął kwadrans zanim rozpaliły się węgle; potem gdy wyszły już zbyt gęste wyziewy, Kolomban zamknął okno gabinetu, i oświetlony czerwonym odbłyskiem, postawił fajerkę pośrodku pokoju. Potem znów wrócił, by zamknąć drzwi gabinetu.
Karmelita wstała, a gdy fortepian wydał westchnienie, które na ten raz było istotnie ostatniem, poszła naprzeciw młodego człowieka.
Kolomban był blady i prawie chwiejący, wchłonął on te pierwsze wyziewy, których chciał oszczędzić Karmelicie.
Oplótłszy się rękami, usiedli na kanapie: tam to zamierzali umrzeć. Siedzieli tak kilka chwil, oczy w oczach, przy świetle świecy stojącej na fortepianie chłonąc swe ostatnie spojrzenia, kiedy uderzyła północ.
Lekkie drganie było całą oznaką uwagi, jaką zwrócili na upływającą godzinę.
Co ich wreszcie obchodził pochód czasu, kiedy już jedną nogą stanęli w grobie.
Powietrze pokoju zwolna napełniało się kwasem węglowym; świeca rzucała już tylko blade światło, tłumiony połysk. Płomień fajerki wił się, jak błędny ognik, cieniując się w ich ociężałych oczach wszystkiemi barwami pryzmatu.
Szerokie krople potu perłami spadały na czoło dziewczyny; piętna sine przebiegały po jej twarzy.
Kolomban zrobił ostatnie wysilenie, wziął ją na ręce i zataczając się jak pijany, przeniósł ją z kanapy na łóżko; sam upadł przy nogach, powstał i czepiając się, położył się nareszcie obok niej.
Karmelita przez ten czas dobywając ostatnich sił, opuściła suknię, która zadarłszy się nieco, odkrywała jej nogi.
Gdy skończyła, uczuła rękę Kolombana, przyciągającą ją do siebie.
— Dobrze, małżonku mój, szepnęła ostatkiem sił, jestem, jestem przy tobie!
I kochankowie po raz pierwszy znaleźli się w objęciach swoich, usta przy ustach... Wtedy to zamienili pierwszy pocałunek miłości.
Kolomban pierwszy stracił siły, wśród pocałunku; zimny pot przebiegł mu po ciele; próbował uczepić się szyi Karmelity, ale gardło miał ściśnięte jakby ręką żelazną, a język bezwładny zaledwie wymówił:
— Pójdź... pójdź... pójdź...
Głowa jego martwa opadła na piersi dziewicy, która mimo szumu w skroniach, dzwonienia w uszach, usłyszała ostatnie wezwanie kochanka, a czując tę ukochaną głowę opadającą na piersi, zadrżała i wydała lekki okrzyk.
Jestto fakt powszechnie przez medycynę uznany i który sprawdzają wszystkie statystyki, chociaż nauka nie wyjaśnia przyczyny, że w samobójstwie mężczyzny i kobiety, mężczyzna zazwyczaj ginie pierwszy. Zeznajemy i my ten fakt przed czytelnikiem, niech go rozwiązuje kto chce.
Kolomban zmartwiał pierwszy.
Karmelita sądząc, że jej ukochany wydał ostatnie tchnienie, otworzyła raz jeszcze oczy, zdawała się na chwilę odzyskiwać siły i znalazła jeszcze tyle głosu, by zawołać: Kolombanie... Kolombanie!... Potem przycisnęła usta do czoła młodzieńca, zebrała całe życie, jakie w niej pozostawało i całowała go po raz ostatni, mówiąc:
— Jestem, jestem przy tobie!...
I głowa jej opadła przy głowie kochanka.
Na zegarze wybiła godzina pierwsza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.