Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Było to właśnie wtedy, gdy jeśli sobie przypominamy, po uspokojeniu burdy w szynkowni, trzej młodzieńcy, których spotkaliśmy w początku tego opowiadania i ich tajemniczy wybawca, kazali sobie podać wieczerzę.
Nie zapomniałeś, kochany czytelniku, że Salvator i Jan Robert, wychodząc z ulicy Aubry-le-Boucher, pozostawili dwóch towarzyszów, Petrusa i Ludowika śpiących za stołem, pod strażą chłopca, który na zlecenie Salvatora odpowiadał za nich.
Potem posłaniec miejski i poeta udali się na ulicę św. Jakóba, gdzie głos wiolonczeli sprowadził ich do Justyna; wysłuchali opowiadania bakałarza, byli u niego podczas zamieszania, sprawionego listem Miny; Salvator pobiegł na policję, by się dowiedzieć czegoś o porwanej dziewczynie; Jan Robert poszedł po konia, a Justyn udał się za Babolinem do Brocanty, gdzie połączyli się z nim Jan Robert i Salvator.
Wtedy z wiadomościami, które przejął od starej czarownicy i z poleceniem Salvatora, by nie dopuścił nikogo ani do pokoju Miny, ani do ogrodu, bakałarz cwałem puścił się do Wersalu.
Co zaś do Salvatora i Jana Roberta, poszli oni oczekiwać na pana Jackala przy Pont-Neuf; tam naczelnik policji wziął ich do powozu, gdzie opowiedział im w ogólnych zarysach zdarzenie, które my znowu wystawiliśmy przed oczy czytelnika w całej jego ponurej szczegółowości.
Niech Justyn pędzi do Wersalu, Jan Robert, Salvator i pan Jackal do Bas-Meudon, a my wróćmy do Ludowika i Petrusa, którzy śpią za stołem w szynkowni.
Pierwszym, który się obudził, był Ludowik, a obudził się skutkiem hałasu, jaki czyniło wesołe towarzystwo, usiłujące z kolei zająć czwarte piętro, którego zdobycie tyle trudów kosztowało naszą młodzież.
Chłopiec, wierny zleceniu Salvatora, nie chciał pozwolić wejść do izby, w której spali Ludowik i Petrus.
Owóż, hałas jaki towarzystwo wszczęło przez naleganie na chłopca, wybił ze snu młodego lekarza. Otworzył oczy i słuchał. Na wspomnienie tego, co zaszło, pierwszą jego myślą było, że powinien wytrzymać oblężenie miasta, które zdobył szturmem; ale na ten raz oblegający atakowali tak wesołemi śmiechami, śmiechy te zdawały się wychodzić z tak młodych i świeżych ust, że Ludowik pewnym był prawie niejakiej korzyści w poddaniu się takim przeciwnikom. Poszedł więc sam drzwi otworzyć.
W tej chwili gromada pierotów i pierotek wdarła się do izby z takim hałasem, z takiemi wybuchami śmiechu, że Petrus zerwał się jak oparzony, wołając: „Gore!“
Petrusowi śnił się pożar.
Ale wśród tej wrzawy, Ludowik uczuł dwa piękne ramiona owijające się koło jego szyi, gdy tymczasem usta, których każdy oddech poruszał koronką zwieszoną od czarnej atłasowej maski, z najbielszemi ząbkami i najróżowszemi wargami, jakie kiedykolwiek widział, mówiły doń:
— A! to ty, karabinie mego serca, jesteś takim zbytkownikiem, że sam dla siebie zamawiasz apartamenty?
— Nasamprzód, odparł Ludowik, gdybyś luba moja pierotko, zechciała popatrzeć dokoła siebie, byłabyś zobaczyła, że nie jestem sam.
— Aha! prawda, prawda! to mistrz Rafael we własnej osobie! Czy chcesz, żebym ci pozowała nogą na kobietę w „Pożarze miasteczka“, skoro krzyczałeś „gore“, kiedyśmy weszli?
I dziewczyna, uniósłszy spódniczkę, pod cienką pończochą ukazała jednę z takich nóg, jakich poszukują malarze, a bankierowie znajdują.
— Oho! znam ja tę nogę, księżniczko! rzekł Petrus.
— Chante-Lilas! zawołał jednocześnie Ludowik.
— Skoroście mnie poznali, to zrzucam maskę, rzekła praczka, a wreszcie źle jest pić z zasłoniętą twarzą!... Dajcie mi pić! umieram z pragnienia!
I całe towarzystwo składające się z pięciu lub sześciu praczek z Vanvres, oraz ze trzech lub czterech ogrodniczek z Meudon, będących w towarzystwie swych kochanków, zawołało chórem:
— Pić! pić!
— Cicho! rzekł Ludowik, apartament ten jest moim, ja więc tu gospodaruję. Chłopiec! sześć butelek szampańskiego dla mnie.
— I sześć dla mnie, dodał Petrus.
— To mi ale! rzekła księżniczka, zawdzięczę to wam podaniem każdemu jednego policzka do pocałowania.
— Cetno czy licho? rzekł Petrus dobywając z kieszeni garść drobnych pieniędzy.
— Co czynisz, mistrzu Rafaelu? zapytała Chante-Lilas.
— Gram z Ludowikiem o jego policzek za mój, odpowiedział Petrus.
— Za cetno oba! zaproponował Ludowik odpowiadając tym samym językiem, jakim mówił jego przyjaciel.
— Aha! i wy potraficie palić petardami, odezwała się księżniczka, wracając do zwykłej sobie lokucji. Pif! pif! Brak nam tylko Kamila, on by wystrzelił z korka.
W tej chwili wszedł chłopiec z tuzinem butelek szampana.
— Oto jest strzał! rzekł, wypuszczając korki z dwóch butelek, u których przeciął drut na schodach.
— Cetno! wygrałem! krzyknął Ludowik, całując Chante-Lilas w oba policzki. Porywam cię sabinko!
I biorąc w objęcia księżniczkę Vanvres jak dziecko, zaniósł ją na stół, na którym sam siadłszy, ją posadził przy sobie.
Po godzinie wypróżniono dwanaście butelek, i drugie dwanaście także, które kazali dać towarzysze praczek, ażeby nie być dłużnymi.
— Teraz, rzekła Chante-Lilas, trzeba wrócić do Vanvres. Oto Nanetta, która obiecała swej pani wrócić o jedenastej, i która ma oddać jej list. A to już trzecia godzina rano; szczęściem że list jest pilny!
— Czwarta godzina, księżniczko, poprawił Petrus.
— A nasza przełożona wstaje o piątej! zawołała Chante-Lilas. W drogę całe towarzystwo!
— Ba! odezwała się hrabina Battoir, przełożona także była zapewne na weselu, a dziś nie wstanie jak o szóstej.
— Księżniczko, zapytał Ludowik, kiedy wypada twoja najbliższa podróż do Paryża?
— O! odrzekła Chante-Lilas, alboż to ciebie jeszcze obchodzi?
— Oczywiście że obchodzi, tembardziej kiedy nie mam już prawie czystej bielizny.
— Et, głupstwo! To przyjdź sobie sam po swoję bieliznę.
— Nie pleć, Chante-Lilas! tydzień ten był zabójczym na białe koszule, a nie mogę przecie chodzić do chorych w koszulach koronkowych.
— Przyjdź sam po bieliznę.
— O! jeżeli chodzi tylko o to i jeżeli jest miejsce w waszej karocy, księżniczko, jestem gotów.
— Bez żartu?
— Tak jak miałem zaszczyt oświadczyć Waszej wysokości.
— Brawo! brawo! napijemy się mleka we młynie Vanvres. Czy zabierzesz się z nami, mistrzu Rafaelu?
— Pójdziesz Petrusie? Chodź! najdłuższe pustoty są najlepsze, zachęcał Ludowik.
— Do kroćset! nie na dobrych chęciach mi zbywa; ale na nieszczęście, mam dziś pierwsze posiedzenie przy portrecie.
— To odłóż posiedzenie.
— Niepodobna, rzekł Petrus, zobowiązałem się słowem.
— A! to rzecz święta, powiedziała Chante-Lilas, więc Fornarina daje urlop Rafaelowi. Pójdź królu zuchów!
I podała rękę Ludowikowi, który postanowiwszy wesoło pogrzebać karnawał, załatwił swój i Petrusa rachunek, zbiegł po cztery schody i wsiadł do olbrzymiej arki, która całe towarzystwo przywiozła do Paryża.
Petrus, który mieszkał przy ulicy Zachodniej, pożegnał przyjaciela życzeniem dobrej zabawy i mimo zmroku i odległości odpowiadał jeszcze na wesołe pożegnania, które zasyłało mu gwarne towarzystwo.
— Cóż to? zapytał Ludowik, gdzież my u djabła jedziemy? Zdaje mi się, że to droga do Wersalu a nie do Vanvres.
— Gdyby nas nie był opuścił Rafael, królu zuchów, odpowiedziała Chante-Lilas, powiedziałabym Waszej królewskiej mości, że wszelka droga prowadzi do Rzymu.
— Nie rozumiem.
— Patrz na Nanettę, piękną ogrodniczkę.
— Patrzę.
— Jakąż ona ci się wydaje?
— Piękną... To cóż?
— Otóż, ona pod tym tylko warunkiem wybrała się z nami, że ją wysadzimy u drzwi jej domu.
— A to dlaczego?
— Ależ, odpowiedziała hrabianka Battoir, słyszałeś już przecie, że ma list bardzo pilny.
— Czemuż nie oddała go nim przyszła?
— Bo była już na końcu wsi, kiedy spotkała roznosiciela, a my czekaliśmy na nią między Vanvres i Bas-Meudon, byłaby się spóźniła przynajmniej pół godziny.
— Teraz rozumiem.
— O! rzekła Chante-Lilas, a przytem kiedy list był już dwadzieścia sześć dni w drodze, bo pochodzi z osad zamorskich, to kilka godzin więcej lub mniej...
— Nie stanowią o życiu lub śmierci, człowieka, uzupełniła hrabianka Battoir.
— A nawet w razie śmierci, odezwała się Chante-Lilas, czyż nie mamy z sobą lekarza?... Ale on śpi, nasz doktor...
— A, doprawdy! odrzekł Ludowik. Pozwól mi usiąść u swych nóg, księżniczko i położyć głowę na twych kolanach. Ocalisz mi życie.
— Masz tobie! gdybym wiedziała, że my do spania zabieramy pana, to można go było położyć na furze z jarzynami, byłoby mu tam tak dobrze jak tu.
— A! jesteś dla siebie niesprawiedliwą, księżniczko, rzekł Ludowik na pół śpiący, nie ma tak miękkiej kapusty, nie ma tak delikatnej sałaty, jak ty.
— O nieba! westchnęła Chante-Lilas z politowaniem, jak też to mądry człowiek głupim jest kiedy mu się chce spać!
Piąta biła, kiedy nadjeżdżali do Bellevue.
Powoli brzmiące śmiechy ustawały, radosne odgłosy cichły; znużenie i zimno towarzyszące powrotowi dnia, szczególnie w zimie, ciążyły na pół-śpiącej maskaradzie; każdy dążył do swego kąta, do swego ognia, do swego łóżka.
Arka zatrzymała się przed drzwiami domu, zamieszkałego przez Kolombana i Karmelitę; Nanetta zeskoczyła na ziemię, dobyła klucz z kieszeni i weszła.
— Dobrze! rzekła spostrzegając przez drzwi od sieni wychodzące na ogród, które pozostały otwarte, światło płonące w gabinecie Kolombana, młody pan nie śpi jeszcze, więc oddam mu list. Bywajcie mi zdrowi towarzysze mili!
I zamknęła drzwi.
Kilka głuchych pomruków odpowiedziało z wnętrza landary, która ruszyła ku Vanvres.
Ale zaledwie uszła pięćdziesiąt kroków, kiedy wołania „na pomoc! na pomoc!... panie Ludowiku! panie Ludowiku!“ rozległy się w stronie gdzie wysadzono Nanettę.
Landara zatrzymała się.
— Co tam takiego? zapytał Ludowik zbudziwszy się.
— Nie wiem, ale wołają cię, odpowiedziała Chante-Lilas. Zdaje mi się, że to Nanetta.
— Musiał się zdarzyć jakiś wypadek.
Ludowik wyskoczył z karety i spostrzegł Nanettę, która, biegła przerażona, wołając:
— Na pomoc! na pomoc!