Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Zaczadzeni.

Pobiegł ku niej.
— O, prędzej, panie Ludowiku! prędzej, oni nie żyją!
— Kto? zapytał Ludowik.
— Panna Karmelita i pan Kolomban.
— Kolomban? zawołał Ludowik, Kolomban de Penhoel?
— Tak. Pan Kolomban de Penhoel i pana Karmelita Gervais. O mój Boże! co za nieszczęście! Tacy młodzi i piękni oboje!
Ludowik rzucił się w tej chwili ku domowi i zastawszy sień otwartą, jednym skokiem stanął w pawilonie ogrodowym.
Okno od gabinetu otwarte, a potem źle przez Kolombana przymknięte, otworzyła Nanetta, która daremnie wołając i sztukując, odważyła się przeleźć przez okno i zasztukać do przyległego pokoju. Widząc, że nikt nie odpowiada, otworzyła drzwi, lecz niebawem cofnęła się i omało nie padła na wznak.
Buchnął w nią kwas węglowy i otoczył jakby śmiertelną chmurą. Wtedy zrozumiała wszystko i sądząc, żer dopędzi jeszcze karetę, pobiegła za nią.
Usłyszano jej wołania, kareta się zatrzymała. Ludowik wpadł do pawilonu przez okno od gabinetu, chciał wnijść do pokoju, ale i jego odepchnął trujący wyziew. Odwrócił się w stronę powietrza i odetchnął pełnemi płucami.
W tej chwili przybiegli wszyscy z karety.
— Wybijcie okno, wyłamcie drzwi! krzyknął Ludowik, jak najwięcej powietrza, oni się zaczadzili!
Usiłowano otworzyć okiennice; były zamknięte z wewnątrz. Kopnięciem kilka razy nogą wysadzono drzwi. Ale ci co stanęli na progu, zmuszeni byli się cofnąć.
— Wody słonej i octu, zbudzić aptekarza jeżeli jaki jest w mieście i wziąć od niego soli angielskiej i amoniaku. Nanetto, rozpal gdzie ogień i rozgrzej serwety.
Potem jak górnik zstępuje do pieczary, jak nurek zatapia się w morze, tak Ludowik rzucił się do pokoju.
Wesoła maska ustąpiła miejsca postaci uczonego; lekarz przystąpił do użycia wszelkich środków swej umiejętności.
Ludowik omackiem doszedł do okna; świeca już zgasła, ogień na kominku także wygasł, w fajerce nie było ani płomienia, ani dymu.
Firanki wisiały wzdłuż okna i przeszkadzały do znalezienia zasuwy, Ludowik rękę owinął chustką i dwoma uderzeniami pięści wybił dwie szyby. Świeże powietrze zaczęło wpadać; był też czas, Ludowik chwiał się już i czepiał fortepianu. Potem chwycił za firanki, zdarł je z drążków i nareszcie otworzył okno. Kwas węglowy zaczął ustępować miejsca powietrzu, wchodzącemu teraz pełnym prądem.
— Wejdźcie, rzekł Ludowik, wejdźcie! Nie ma już niebezpieczeństwa, wejdźcie i oświećcie pokój.
Zapalono drugą świecę.
Kolomban i Karmelita leżeli w swoich objęciach na łóżku, tak jakby tylko co usnęli.
— Czy nie ma tu jakiego lekarza? zapytał Ludowik, choćby felczera, cyrulika, mniejsza o to, kogobądź, coby mógł mi pomagać?
— Jest pan Pilloy, dawny chirurg gwardji... człowiek to bardzo uczony, odezwał się głos jakiś.
— To niech kto pobiegnie po pana Pilloy! zawołał Ludowik. Dzwońcie, póki nie wstanie; ciągnijcie go, póki nie przyjdzie. Potem, zbliżając się do łóżka: A! rzekł potrząsając głową, zdaje mi się, że przybywamy zapóźno.
I rzeczywiście, usta śpiących były zczerniałe.
Ludowik podniósł powieki. Oko Kolombana było szkliste; oko Karmelity krwią zaszłe. Nie było znaku życia ani w jednem, ani w drągiem.
— Zapóźno, zapóźno! powtarzał Ludowik zrozpaczony. Ha! trzeba jednak uczynić, co do nas należy. Kobiety, weźcie w opiekę panienkę, ja zajmę się mężczyzną.
— Co trzeba zrobić? zapytała Chante-Lilas.
— Wykonać jaknajstaranniej to, co ci powiem; moja kochana, nasamprzód, trzeba przenieść ją do okna...
— Chodźcie, zawołała Chante-Lilas na przyjaciółki.
— A my? zapytali mężczyźni.
— Rozpalcie ogień, ogromny ogień; wygrzejcie serwety, ściągnijcie mu buty... Spróbuję puścić krew z nogi... A! zapóźno, zapóźno!
Ludowik rzucał ten okrzyk rozpaczy przenosząc Kolombana z łóżka do okna.
— Oto jest ocet i woda słona, odezwała się Nanetta.
— Wylej ocet na talerz, trzeba chustki maczać i wycierać skronie zaczadzonych; słyszysz, Chante-Lilas?
— Dobrze, dobrze, odrzekła dziewczyna.
— Utnijcie pióro, o tak jak ja robię, widzicie... Roztwórzcie jej zęby jeśli możecie i wdmuchnijcie powietrze w płuca.
Słuchano Ludowika, tak jak armja w bitwie słucha generała.
Karmelita miała zęby zaciśnięte, lecz za pomocą nożyka kościanego, Chante-Lilas zdołała wprowadzić piórko pomiędzy zęby.
— I cóż? zapytał Ludowik.
— Piórko już tam jest.
— Więc dmuchaj. Ja nie mogę trafić do końca; on ma zęby żelazne. Czy zdjęliście mu buty i skarpetki?
— Już.
— Trzyjcie mu skronie octem, pryskajcie świeżą wodą na twarz, roztwórzcie zęby, choćbyście mieli mu je połamać. Spróbuję puścić krew z nogi.
Ludowik otworzył pudełko, dobył lancet, dwa razy zakłuł żyłę, ale daremnie. Krew nie pokazała się.
— Zdejmijcie mu krawat, zedrzyjcie kamizelkę, koszulę, wszystko.
— Oto są serwety gorące, odezwał się ktoś.
— Dajcie je Chante-Lilas, rozcierajcie piersi serwetami; czy słyszysz, Chante-Lilas, rób tak samo. A! jest i nóż.
Ludowik zdołał wcisnąć nóż między szczęki Kolombana. Wtedy, nie mając nadziei wsunąć piórka w tak szczupłą przestrzeń, przycisnął własne usta do ust młodzieńca i usiłował wdmuchnąć mu powietrze w płuca.
Gardło było ściśnięte, powietrze odbijało się o podniebienie.
— Zapóźno, zapóźno! szeptał Ludowik. Spróbujmy jeszcze jednego sposobu.
Wziął znowu lancet i z dziwną pewnością ręki ciął w żyłę szyjną.
Ale ztamtąd nie poszła krew, zarówno jak z nogi.
— Oto jest amoniak i sole, odezwał się posłaniec, podając dwa flakoniki Ludowikowi.
— Masz, Chante-Lilas, rzekł Ludowik, weź flakonik i trzymaj pod nosem panienki. Ja zatrzymam amoniak.
— Dobrze, odpowiedziała Chante-Lilas wyciągając rękę.
— A powietrze? zapytał Ludowik.
— Jakto, powietrze?
— Czy myślisz, że dostało się do piersi.
— Zdaje mi się, że tak.
— Dobra nadzieja, moja kochana, dobra nadzieja! Trzyj skronie octem i daj do wąchania sole.
Młody doktor tymczasem zmaczał płatek bielizny w roztworze alkalicznym i położył na głowę Kolombana. Ale Kolomban leżał nieporuszony; żaden oddech nie wyszedł mu z piersi, ani wejść nie chciał.
— O! zawołała Chante-Lilas, zdaje mi się, że usta bledną.
— Śmiało, śmiało, Chante-Lilas! to dobry znak. O! moje kochane dziecko, co to za szczęście w twojem życiu, gdybyś mogła powiedzieć sobie, żeś ocaliła życie istocie ludzkiej.
— Zdaje mi się, że odetchnęła, rzekła Chante-Lilas.
— Podnieś powieki i spojrzyj na oko; czy wciąż takie mdłe?
— O, panie Ludowiku! zdaje mi się, że już mniej.
— Pana Pilloy nie ma w domu, odezwał się posłaniec wyprawiony do starego chirurga.
— Gdzie on jest? zapytał Ludowik.
— U pana Gerarda, który ma się bardzo źle.
— A gdzie mieszka ten pan Gerard?
— W Vanvres, czy pójść po chirurga?
— Nie trzeba, zadaleko.
— Bardzo jest też źle z tym panem Gerardem, odezwał się ktoś.
— Panie Ludowiku, panie Ludowiku! ona oddycha! krzyknęła Chante-Lilas.
— Czy pewną jesteś, moje dziecko?
— Tarłam jej piersi gorącą serwetą, czułam jak się oddechem podniosła... Panie Ludowiku, ona ręką sięga do głowy.
— Chwała Bogu, rzekł Ludowik, ocalimy jedno przynajmniej. Wynieście ją czemprędzej ztąd, ażeby otworzywszy oczy, nie zobaczyła kochanka umarłego.
— Do jej pokoju, do jej pokoju, rzekła Nanetta.
— Tak, do jej pokoju... Otwórzcie wszystkie okna i naniećcie wielki ogień. Idźcie, idźcie.
Kobiety poniosły Karmelitę.
Dzień zaczynał świtać.
— Wszak wiesz co masz czynić, Chante-Lilas? zawołał Ludowik do grupy dziewcząt unoszących Karmelitę.
— Nie, powiedz pan.
— To samo, co czyniłaś dotąd, nic innego.
— A jeżeli zapyta, co się stało z kochankiem?
— Zapewne nie przemówi jak za godzinę, a przytomności nie odzyska, jak za dwie lub trzy.
— A wtedy?...
— Wtedy albo Kolomban, albo ja będziemy przy niej. Potem spozierając na Kolombana:
— Zapóźno, zapóźno! szepnął. Biedny Kolombanie! albo raczej biedna Karmelito.
I wrócił do młodzieńca z tym wzniosłym uporem lekarza, który ściga życie nawet w objęciach śmierci.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.