Mohikanowie paryscy/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM III.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
La Gemma di Parigi. (Perła Paryża).

Mimo objętość dzieła, które wydajemy, mimo przyjemności, jakiej autor zawsze doznaje analizując opisywane przez siebie osoby, nie idzie za tem, abyśmy mieli dzień po dniu wykazywać sposób życia Karmelity, Kolombana i Kamila; byłoby to w naszym planie, gdybyśmy wydawali opis życia ich samych, lecz na to nie śmiemy się odważyć, od chwili jak opowieść ta stała się jedynie epizodem wielkiej całości, którą poddajemy ciekawości naszych czytelników. Powiemy więc tylko, że Kamil wykonał swe zamiary, tak, jak je był przedstawił Kolombanowi.
Karmelita na widok wygórowanych cen w fakturach Kamila, nie mogąc nic zarzucić przeciw wynagrodzeniu swej pracy, przyjęła ofiarę młodzieńca, a że począwszy od tego dnia pośrednik, ta pijawka tyjąca kosztem producenta i kupującego, usuniętym został, przeto dobrobyt wszedł do domu; trochę tylko więcej trudności robiła młoda dziewczyna, gdy przyszło do świeżo zakupionego fortepianu, który miał być przesuniętym z mieszkania dwóch przyjaciół do jej pokoju. Lecz, uproszona przez Kolombana, dla którego żywiła uczucie połączone z szacunkiem, zdecydowała się otworzyć drzwi swoje melodyjnemu gościowi.
I co więcej jeszcze: zgodziła się brać lekcje śpiewu, które dwaj młodzi ludzie ofiarowali jej się po kolei udzielać.
Karmelita doskonale czytała nuty i świetnie wykonywała od pierwszego razu najtrudniejsze kawałki, ułożenie palców miała wytworne, lecz nieznajomość u niej muzyki równała się jej nieświadomości w kochaniu. Grała, nie znając dobrze wartości tego co gra, i tu to jest właśnie (niechaj wolno będzie na chwilę profanowi wtrącić się do rzeczy, która do niego wcale nie należy), tu jest wielka wada kształcenia muzycznego, jakie młode panny odbierają po zakładach. Bałamucą głowy uczennicom obrzydłem! kawałkami, pod pozorem, iż to są rzeczy łatwe. To tak, jak kiedy nauczyciel obdarzony jest na nieszczęście jednym z owych zgubnych głosów, które nazywają głosami salonowymi, co oznacza jasno, że głos ten zgoła niezdatnym jest do teatru — jeżeli do tego posiada gorączkę zaraźliwą, wspólną śpiewakom, która polega na osobistem komponowaniu romansów, tak jak gdyby dość było mieć jaki taki głos, ażeby zostać muzykalnym — otóż nauczyciel ten zaszczepia wszystkim młodym głowom utwory gustu prawie zawsze dwuznacznego; jeżeli zaśnie śpiewa, niebezpieczeństwo jest prawie takież samo; zamiast swoich romansów, poddawać będzie swoje kontredanse, walce, galopki, fantazje, warjacje, kaprysy — smutne kaprysy! nierozsądne warjacje!
Na Boga! panie przełożone zakładów żeńskich, wymagajcie od swoich nauczycieli, aby wykładali muzykę taką, jakiej się sami uczyli, a nie tę, którą sami tworzą! Jakto! mając arcydzieła tak wielkich mistrzów, tak olbrzymich geniuszów, jak Haydn, Haendel, Gluck, Mozart, Weber i Beethoven, pozwalacie grać gawoty fuszerów?
To nie do uwierzenia! A jednak tak jest, codziennie się to przytrafia.
Biedna Karmelita, z całem swojem uzdolnieniem od natury, na tym punkcie stanęła; zawsze jej tylko dawali kawałki należące do muzyki trzeciego lub czwartego rzędu, a pojęcia nawet nie miała o rozkoszach muzyki prawdziwej. To też z zapałem przyjęła pierwsze słowa dwóch młodych ludzi, tyczące się tego przedmiotu.
Tylko, że między dwoma młodymi ludźmi poczęła się sprzeczka. Kolomban, poważny i myślący jak niemiec, przytem uczeń starego Millera, odnajdywał całą formułę swych myśli i marzeń w muzyce niemieckiej. Kamil, żywy i lekki jak neapolitańczyk, nie rozumiał, nie wielbił ani przypuszczał innej muzyki, jak włoską. I bardzo sprawiedliwie; istniała w ich gustach, co do muzyki takaż sama różnica, jaka zachodziła w ich charakterach. Tysiące więc rozpraw stoczyli z sobą, dotyczących kształcenia się w muzyce Karmelity.
— Muzyka niemiecka, mówił Kolomban, są to namiętności ludzkie włożone w muzykę.
— Muzyka wioska, mówił Kamil, to marzenie zmienione w piosnkę.
— Muzyka niemiecka jest głęboką i smutną, mówił Kolomban, tak jak Ren płynący w cieniu swoich sosen i skał.
— Muzyka włoska jest wesołą i przejrzystą, mówił Kamil, jak morze Śródziemne w cieniu.
Sprzeczka przeciągnęłaby się w nieskończoność, gdyby stateczny breton nie zaproponował był rozejmu. Kolomban oświadczył, że trzeba wykładać jednocześnie młodej dziewicy muzykę Beethovena i Cimarosy, Mozarta i Rossiniego, Webera i Belliniego.
Obie drogi były różne, lecz przez wybieg, prowadziły do jednego celu. Zaczęli więc i młoda dziewczyna brała lekcje od obu przyjaciół.
Po trzech miesiącach, była w stanie śpiewać jakieś trio razem z nimi. Od tego dnia począwszy, szczęście zawitało do domu, tak samo, jak trzy miesiące przedtem, dobrobyt wszedł temi samemi drzwiami i tą samą drogą.
Zbierano się każdego prawie wieczora w małym salonie, w którym Kamil, człowiek przemyślny, powziął zamiar zmienić obicie pewnego dnia w nieobecności Karmelity, aby oszczędzić o ile możności młodej sierocie okropnego wspomnienia pokoju, w którym umarła jej matka. Tam to spędzali między godziną siódmą i dwunastą miłe wieczory, które z wielkiem zdziwieniem wszystkich, tak prędko upływały.
Kolomban, obdarzony barytonowym głosem nadzwyczajnej rozległości, śpiewał to kawałek z Webera lub Mozarta, to Mehula lub Gretrego.
Kamil miał tenor czuły, czysty i anielskiego dźwięku; gdy zanucił arję Józefa: „Pola ojczyste! Hebronie, słodka dolino!“ był w jego śpiewie akcent takiej czułości, smutku tak głębokiego, iż ani Kolomban, ani dziewica przy wykonywaniu tej arji, nie mogli powstrzymać łez cisnących się do oczu.
Karmelita nie ośmieliła się śpiewać sama, dotąd śpiewała i to nie śmiało w dwóch duetach z jednym lub z drugim z przyjaciół, lub też w trio z obydwoma.
Był to głos obszaru i siły nadzwyczajnej; w niektórych arjach minorowych, wychodził z ust tego dziecka śpiew tak przenikający, jak odgłosy trąby w marszu pogrzebowym. Innego razu, głos ten płakał, jak jęk wiolonczeli. W innych chwilach, nuty z ust jej płynące, były rzewne, jak brzmienie kryształowego fletu, albo też smętne, jak odgłosy górskiego rogu.
Dwaj przyjaciele słuchali ją z zachwyceniem, a Kamil, który przedtem ani jednego dnia nie opuścił Opery, nie stąpił tam nogą od czasu, kiedy po raz pierwszy usłyszał tę, którą nazwał perłą Paryża „la Gemma di Parigi“. Obydwaj zdziwieni byli postępami, jakie czyniła Karmelita.
Jednego wieczora osłupieli, słysząc ją śpiewającą całą partycję Don Juana, którą jej przynieśli nie dalej jak wczoraj.
Młoda dziewczyna w samej istocie posiadała niezmierną pamięć; dość jej było raz usłyszeć jaki kawałek, aby go powtórzyć w kwadrans potem, nuta za nutą.
Kolomban posiadał cały zbiór nut szkoły niemieckiej, lecz w parę miesięcy wyczerpał się. Wtedy, Kamil podjął się zaopatrywać potrzeby towarzystwa filharmonijnego; przerzucał wszystkie składy nut, wybierając, rozumie się, sztuki ulubionych swych mistrzów, sztuki, które Kolomban nazywał dziełami poziomej włoszczyzny.
Młoda dziewica gorączkowo pochłaniała wszystkie te partycje i potrochu główka jej zdobiła się najgłówniejszemu dziełami wszystkich wielkich mistrzów; a że śpiew nie przeszkadzał jej do muzyki, przyszło do tego, że po pewnym czasie stała się fortepianistką wielkiej nauki i cudownego talentu.
Tak więc schodziły wieczory, na wzajemnem słuchaniu śpiewu; było to główne zajęcie, następnie po każdym kawałku przychodził jakiś żart Kamila, żart niepohamowany, który przyprawiał słuchaczów, o wybuchy dziecinnego śmiechu.
Albo też opowiadał jaką przygodę z podróży; przygodę dowcipną lub wypadkową, ale zawsze z należytą skromnością.
Jedna okoliczność zwłaszcza, wprowadzała w zdumienie Kolombana, a tą było, że ten niedbały podróżnik, który sam dla siebie zwiedził Włochy, Grecję, Azję mniejszą, jak ptak przelotny, nic nie widząc, nic nie słysząc, nic nie rozumiejąc, od czasu, jak zaczął opowiadać podróże swoje Karmelicie, zdawało się, jakoby podróżował jako uczony, jako malarz i poeta.
To opowiadał swoje poszukiwania w ruinach, to przechadzki przy świetle księżyca nad brzegami ogromnych jezior, wycieczki w spiekłą pustynię lub w dziewicze lasy; wtedy był to inny Kamil, Kamil nieznany, celujący w opisach pełnych barw, namiętności, zapału i prawdy.
Kolomban cały był przejęty tą przemianą, przedstawiał on mu się w świetnym blasku; nie był to już ten lekki, niedbały, wietrzny i urwisowaty ulicznik, lecz kawaler pełen uprzejmości, łączący za jednym razem przymioty i obejście człowieka światowego, oraz brawurę i awanturniczość artysty.
Któż więc dokonał tego celu? Kolomban nie wiedział, a przytem nie myślał zapytywać się o to siebie. Ale my, czytelnicy, którzy jesteśmy ciekawszymi od bretona, szukajmy wspólnie zkąd pochodziła ta zmiana w umyśle i w obejściu Kamila de Rozan, jak się sam czasami przezywał pół żartobliwie, pół dumnie.
Przyczyna tej zmiany nie trudną była do odgadnięcia.
Czy widzieliście kiedy pawia przechadzającego się samotnie po ostrej pochyłości dachu? Nic piękniejszego zaiste, lecz i smutniejszego zarazem, a zwłaszcza nic równie głupiego od jego osoby! Lecz niechaj on tylko zdaleka ujrzy pawicę, natychmiast rozpościera swój wachlarz utkany djamentami, perłami i rubinami.
Więc też djamenty, perły, rubiny, któremi opowiadania Kamila zasiane były, w tenże sam sposób promieniały pod spojrzeniem młodej dziewicy.
Umiał dobrze sprzedać swój towar, jak mówi pospolite, ale dosadne przysłowie.
Kamil przeżył lat dwadzieścia z Kolombanem, a jednak nie uczyniłby jego przyjaźni tego zaszczytu, by wydobyć choć jednę drogocenną perłę ze swego bogatego zbioru i przedstawić ją oczom jego.
Rzecz inna, gdy chodziło o owego tajemniczego i nieznanego bożka, co to krąży niewidomie po nad główkami młodych dziewic; dla niego Kamil nie szczędził skarbów swego rozumu, piękna i wyobraźni.
Tak to się zdarza między dwojgiem starych przyjaciół, tak między mężem i żoną; zdaje im się, iż niepotrzebują wysilać się jedno dla drugiego ale niech tylko ktoś trzeci się pojawi, natychmiast rozmowa świetną się staje, na podobieństwo rozmowy dwóch niemych, którzy raptem odzyskali mowę.
Zacny Kolomban przypisywał poprzednią ponurość i obecne ożywienie się Kamila nie innej przyczynie, jak tylko zmiennemu i kapryśnemu charakterowi młodego człowieka.
Co się tyczy Karmelity, ta wychowaną była w surowym zakładzie żeńskim w Saint-Denis, następnie dozorowała chorą matkę i była świadkiem jej śmierci; smutek też aż dotąd zalegał całą głębię jej życia, a do tego poważny breton mimo swej wiedzy i mimo wiedzy samej nawet młodej dziewicy, prowadził dalej dobroczynne lecz osmucające lekcje pensjonatu.
Gdyby w tej chwili, jakieś wezwanie zmierzające wprost do jej serca zapytało ją, którego z dwóch młodych ludzi więcej kocha, niezaprzeczenie, bez wahania, przez instynkt naturalny i wskutek nieprzezwyciężonej siły, wskazałaby Kolombana.
Jego poważny charakter zamiast oddalać, przyciągał ją do niego, na każdym kroku spotykali się oboje w poglądach, jakie mieli co do wszystkiego.
Kamil, przeciwnie, zupełnie odmiennego był od niej charakteru, jego żywe usposobienie niepokoiło ją, lekkomyślne pomysły uderzały ją, zawsze była gotową w roli starszej siostry wyłajać go jak studenta, gdyż silna i stanowcza jej natura, nadała jej nad Kamilem trochę tej powagi, jaką Kolomban od samego wyjścia z kolegium zyskał nad swym współkolegą amerykańskim.
Miała dla niego raczej pieczołowitość, jaką się ma dla małych dzieci, aniżeli tkliwość, którą się uczuwa dla młodego człowieka.
Gdy pracowała lub była samą i kiedy Kamil wchodził niespodzianie, niezakłopotana mówiła do niego: Odejdź Kamilu, przeszkadzasz mi! Nigdy nie śmiałaby w podobny sposób odezwać się do Kolombana.
Przytem Kolomban nigdy jej nie przeszkadzał. Ztąd wynikło, iż sama Karmelita myliła się co do swoich uczuć; przyzwyczaiła się potrochu uważać tę poufałość, jaka zawiązała się między nią i Kamilem za żywsze uczucie od zwyczajnego, a brała za bojaźń tę miłość, opartą na szacunku i głęboką, która ją przywiązywała do Kolombana.
Kolomban zdawał się ją przytrzymywać, Kamil zaś jak gdyby ją pociągał.
Kochał ją Kolomban, czarował Kamil.
W jakiż to sposób dzieci zapatrują się na życie, jeśli nie jak na girlandę z kwiatów, z których najpiękniejszym jest ten, co najjaskrawiej błyszczy? W jakiż więc sposób młoda dziewica wyobraża sobie miłość, jeżeli nie jako ziemię obiecaną, w której będzie mogła ułożyć wieniec swych marzeń?
Życie z Kolombanem, to nauka i praca nieustanna; życie z Kamilem, to wieczna podróż pośród krainy osnutej fantazją.
Jeżeli Karmelicie przyszła ochota nauczyć się wieczorem jakiej sztuki na fortepian, o której przedtem mówiono, Kolomban mówił do niej:
— Jutro będziesz ją miała.
Lecz Kamil, prędki w zadawalaniu cudzych życzeń, tak, jak gorliwym był w zaspakajaniu swych własnych, Kamil, choćby o północy, mimo ulewy, mimo że składy muzyki zamknięte były, a ich właściciele spali, Kamil nie zważając na deszcz, ani na spóźnioną godzinę, obiegał cały Paryż, narobił hałasu u drzwi magazynu tak, iż właściciel ujęty wysoką ceną, jaką mu młody człowiek ofiarował, otwierał mimo późnej pory.
Pewnego dnia w ogrodzie Luksemburskim, Karmelita objawiła, ale to mimochodem prawie, chęć posiadania jednego lub dwóch kwiatów kasztana różowego.
— Znam ja, odpowiedział Kolomban, jednego ogrodnika, który mieszka na ulicy Zdrowia, z powrotem otrzymasz, droga Karmelito, cały bukiet tego kwiatu.
Ale Kamil zręczny jak kot, mimo sprawiedliwych uwag, jakie mu czynił Kolomban, przypominając, iż się znajduje w publicznym ogrodzie, Kamil wdrapał się na drzewo, ułamał całą gałęź kasztana różowego i zeszedł z tryumfem, nie będąc dostrzeżony przez żadnego z ogrodników.
Bo u niego była jakaś łączność między szczęściem i zuchwalstwem; wróżbiarz badając rękę Kamila, z pewnością znalazłby na niej idącą od pagórka Marsa do pięści, linję szczęścia prostą, wyraźną, bez żadnego zboczenia lub złamania.
W samej rzeczy, niepodobieństwem było być zarazem więcej lekkomyślnym i więcej szczęśliwym niż Kamil.
Takie i tym podobne fakty, które powtarzały się co chwila i przy każdej sposobności, natchnęły Karmelitę wielkiem uczuciem dla młodego człowieka, uczuciem, które płynęło tyleż z podziwu, ile z uwielbienia.
Kolomban spostrzegł, po kilku oznakach, silę atrakcji, jaką wywierał kreol na młodą panienkę.
— Bardzo to naturalne, pomyślał zrazu, nie zaniepokoiwszy się tą atrakcją, on jest piękny, wesoły, ma wdzięk i blask, gdy tymczasem ja posiadam tylko smutek i siłę.
Potem, potrochu w uczciwości serca, a w miarę jak myślał o tem, czoło jego coraz bardziej się zaciemniało, a serce ściskało, mówił do siebie:
— Wielki Boże! przeznaczyłeś mi, abym mając dwadzieścia cztery lata, był poważnym i surowym jak starzec! Cóż to za smutny towarzysz byłby ze mnie dla młodej ośmnastoletniej dziewicy, której wszystkie zachcenia różne są od moich?... A jednakowoż, dodawał wątpiąc jeszcze, wszystko mi mówi, iż byłem w możności zapewnić szczęście Karmelity i że miałbym był tę możność i siłę, tak, jak mam pragnienie i wolę.
Potem patrzał jak piękni, młodzi, z uśmiechem na ustach, przyciskali się jedno do drugiego i zdawało mu się, że dwie aureole młodości jaśniejące po nad ich czołami, zbiegły się w jednę i że była to aureola miłości. Wtedy, potrząsał głową i blady, stawał w cieniu, podczas gdy Kamil i Karmelita jaśnieli światłem.
— Napróżno staram się łudzić, mówił, ci dwoje kochają się i bardzo sprawiedliwie; zdają się być stworzeni dla siebie... A jednak, marzyłem o innej przyszłości dla niej... Droga Karmelita! byłbym z niej zrobił wielką i dostojną damę! Kamil widzi lepiej odemnie; on z niej zrobi szczęśliwą kobietę.
I począwszy od tej chwili Kolomban, mimo dotkliwego żalu, mimo smutku, który go codzień więcej opanowywał, postanowił wyrzec się najzupełniej samego siebie i zbogacić Kamila skarbami jakie nagromadził.
Jednego wieczora, gdy Kamil i Karmelita śpiewali przepysznym głosem, wsparci jedno na drugiem, z włosami igrającemi, pomieszanem tchnieniem, duet miłosny, w którym grały wszystkie odcienia ludzkiej namiętności, Kolomban, przyszedłszy do swego pokoju położył rękę na ramieniu Kamila, spojrzał na niego poważnie oczami łez pełnemi, z piersią wezbraną westchnieniem, lecz głosem łagodnym rzeki do niego:
— Kamilu, czy ty kochasz Karmelitę?
— Ja? zawołał Kamil zarumieniwszy się. Przysięgam ci...
— Nie przysięgaj Kamilu, a posłuchaj mnie, powiedział Kolomban. Ty kochasz Karmelitę mimo twej wiedzy być może, ale ty ją kochasz głęboko, jeżeli nie w ten sam sposób to przynajmniej tak bardzo jak ja.
— Lecz Karmelita?... odezwał się Kamil.
— Nie zapytywałem Karmelity, odrzekł Kolomban. Bo po cóż? Nie, ja wiem i bez tego, jaki jest stan jej serca. Wyznaję na pochwałę was obojga, iż walka była długą i że to stało się poniekąd mimo waszej woli, iż pociągnięci byliście jedno ku drugiemu... Otóż chcę powiedzieć, jaki jest mój zamiar...
— Nie, nie! zawołał Kamil, to ja winienem oznajmić ci mój zamiar, Kolombanie. Dość już długo, jak otrzymuję wszystko od ciebie, nic od siebie nie dając, jak odbieram dowody twego poświęcenia, nie będąc w stanie odwzajemnić się! Może masz i słuszność; tak jest, jestem na drodze zdradzenia naszej przyjaźni; lecz o tej miłości mojej, przysięgam ci, Kolombanie, nigdy jej nie mówiłem; aż do tej chwili, do tej godziny, w której wydarłeś miłość tę z głębi serca mojego, aby ją przed oczy przedstawić, skrywałem ją przed samym sobą... Jestto pierwszy błąd, jakiego dopuściłem się przeciwko tobie, ale powtarzam ci raz jeszcze, dążąc na wyżynę naszej potrójnej przyjaźni, anim przypuścił, iż wprost cło miłości zmierzam. Tyś to dostrzegł, a nie ja; dzięki ci, ty mi to oznajmiasz, tem lepiej, jest czas jeszcze! Tak, tak, drogi Kolombanie, byłem blizki pokochania Karmelity, a miłość ta nabawia mnie strachu, tak jak gdyby Karmelita była żoną mojego brata! Powziąłem więc, słuchając ciebie, zgłębiwszy serce moje i zobaczywszy przepaść, postanowienie: dziś zaraz, wieczorem, odjeżdżam!
— Kamilu!
— Odjeżdżam... położę między memi chęciami i moją namiętnością granicę nieprzebytą; przepłynę morze i żyć będę w głębi Szkocji lub Anglji, lecz opuszczę Paryż, opuszczę Karmelitę, ciebie nawet opuszczę.
Kamil rozpłynął się we łzach i rzucił się na kanapę.
Kolomban stał spokojny i silny, jak skała na jego ojczystych wybrzeżach, o które od sześciu tysięcy lat rozbijają się bałwany morskie.
— Dziękuję ci za twój szlachetny zamiar! powiedział, jestem ci wdzięczny, jak za największe poświęcenie, jakiebyś był w stanie zrobić, ale zapóźno już Kamilu.
— Jakto, zapóźno? odparł kreol podnosząc twarz całą łzami zalaną.
— Tak jest, zapóźno! wyrzekł Kolomban. Choćbym przez egoizm przyjął twoje poświęcenie, czyż wyrwałbym z serca Karmelity miłość, jaką ma dla ciebie.
— Karmelita mnie kocha? czy pewnym jesteś? zawołał Kamil zrywając się.
Kolomban zrozumiał ile było miłości własnej w tym błysku radości, który przez oczy Kamila trysnął z duszy jego.
— Odjadę, wyrzekł, co z oczu, to z myśli.
— Wy się nie rozłączycie, odparł Kolomban, czyli raczej ja was nie rozłączę. Byłbym chyba nikczemnikiem, gdybym nie potrafił wyrzec się miłości, któraby się stała nieszczęściem brata i siostry.
— Kolombanie, Kolombanie! wykrzyknął kreol, widząc wysiłek, jaki czynił przyjaciel jego nad sobą samym.
— Nie lękaj się o mnie, Kamilu; wakacje zbliżają się za kilka dni, odjadę więc.
— Nigdy!
— Pojadę, tak pewno jak że ci to mówię. Tylko, dodał breton drżącym głosem, czy przyrzeczesz mi jednę rzecz, Kamilu?
— Jaką?
— Żebyś uczynił Karmelitę szczęśliwą.
— Kolombanie, wyrzekł kreol rzucając się w objęcia swego przyjaciela.
— Przysięgnij mi uszanować ją, aż póki nie zostanie żoną twoją.
— Przed Bogiem przysięgam, uroczyście wyrzekł Kamil.
— Kiedy tak, powiedział Kolomban ocierając z łez oczy, przyspieszę wyjazd mój o kilka dni, bo ty to rozumiesz dobrze, Kamilu, ciągnął dalej breton stłumionym głosem, jakkolwiek silny jestem, lecz za świeżo zrezygnowałem, abym mógł mieć nieustannie przed oczami widok waszego szczęścia... Drażniłbym was jak wyrzut!... Pojadę więc zaraz jutro, a rozpacz moja to będzie miała dobrego w sobie, że pozwoli mojemu biednemu ojcu cieszyć się kilkoma dniami szczęścia więcej.
— O, Kolombanie! zawołał Kamil ściskając szlachetnego bretona, o! Kolombanie! jakże ja jestem słabym i nędznym w porównaniu z tobą. Przebacz mi, iż cię popycham do zrzeczenia się szczęścia całego życia twojego, lecz, widzisz mój drogi, czcigodny Kolombanie, zdradzałem cię mówiąc, iż odjadę, jabym był nie odjechał: byłbym się zabił!
— Nieszczęśliwy! wyrzekł. Ja odjadę i nie zabiję się, bo mam ojca.
Następnie głosem więcej spokojnym powiedział:
— A jednak, ty to pojmujesz, że można umrzeć dla kobiety, którą się kocha, nieprawdaż?
— Przynajmniej nie rozumiem, jak można żyć bez niej.
— Masz słuszność, odparł Kolomban, toż i mnie przecie ta sama myśl przyszła do głowy.
— Tobie, Kolombanie? wyrzekł Kamil przestraszony, gdyż takie słowa w ustach ponurego bretona, inne miały znaczenie, niż u lekkomyślnego kreola.
— Tak jest, mnie Kamilu... Lecz bądź spokojny, dodał.
— Tak, gdyż jak powiedziałeś, masz ojca.
— A do tego jeszcze, mam was oboje, moi dobrzy przyjaciele i lękałbym się zostawić wam wyrzut sumienia. Pójdź więc do siebie Kamilu, jestem spokojny, mam już tylko jedno teraz życzenie: zobaczyć się z ojcem.
Potem, kiedy Kamil niecierpliwy, zostawił go ponurego i zrozpaczonego, jak drzewo obdarte z liści listopadowym wiatrem:
— Mój ojcze, wyrzekł Kolomban, a! powinienem się był wcale z tobą nie rozstawać.

II.
Odjazd.

Odjazd Kolombana naznaczony był nazajutrz wieczorem. Była to dla niego okrutna chwila ta, w której miał oznajmić wyjazd swój Karmelicie.
Karmelita siedziała zajęta haftem, gdy wszedł Kolomban, a za nim Kamil. Podniosła głowę, uśmiechnęła się do dwóch przyjaciół, podała im rękę i znów się zabrała do roboty.
Była chwila milczenia.
Z piersi tych trzech osób dwie były uciśnięte, nie mogące prawie oddychać; czyste i słodkie tchnienie wydzielało się z trzeciej piersi.
W chwili, gdy Karmelita miała zapytać się dwóch przyjaciół o powód tego milczenia:
— Karmelito, rzekł breton swoim smętnym głosem, odjeżdżam.
Karmelita zadrżała i żywo podniosła głowę.
— Jakto, odjeżdżasz? zapytała.
— Tak.
— Gdzie jedziesz?
— Do Bretanji.
— Do Bretanji? Dlaczego do Bretanji, na miesiąc przed terminem wakacji.
— Tak być musi, Karmelito.
Dziewica popatrzała na niego.
— Tak być musi? powtórzyła.
Kolomban zebrał wszystkie siły, aby wypowiedzieć kłamstwo ułożone od wczoraj.
— Mój ojciec tego żąda, powiedział.
Ale uczciwe usta bretona tak niewprawne były do pokrywania prawdy, że wyjąkał raczej, aniżeli wypowiedział te cztery wyrazy.
— Ty odjeżdżasz! A cóż ja?... rzekła młoda dziewica z zachwycającym egoizmem.
Kolomban zbladł jak śmierć; serce mu prawie bić przestało.
Wprost przeciwnie, Kamil uczuł gorący płomień na twarzy, a serce mu podwójnie biło.
— Ty wiesz, Karmelito, mówił Kolomban, mowa ludzka ma jeden wyraz, który łamie wszystkie nasze pragnienia, wszystkie nadzieje: „Tak być musi!“
Kolomban wypowiedział te słowa z taką dobitnością, iż Karmelita spuściła głowę, jak gdyby one wychodziły wprost z ust Boga samego.
Lecz dwaj młodzi ludzie widzieli ciche łzy spływające z jej oczu na robotę.
Wtedy odbywała się straszna walka w sercu bretona.
Kamil czytał na twarzy jego wszystkie stopnie wewnętrznej walki; Kolomban byłby się może zachwiał, upadł do nóg Karmelicie i wszystko jej wypowiedział, gdy Kamil opierając dłoń na jego ramieniu:
— Drogi Kolombanie, wyrzekł, na miłość Boga, nie jedź!
Zaklęcie to wróciło Kolombanowi całą jego odwagę.
— Muszę, wyrzekł do Kamila, tak samo jak to był powiedział Karmelicie.
Kamil wiedział dobrze co czyni błagając, i jaką władzę miał głos jego nad sercem przyjaciela. Wreszcie, ten jeden wyraz, który nie wystarczał Karmelicie, dostatecznym był dla Kamila. Kamil zamilkł; wrażenie jakie chciał sprawić ziściło się.
Smutny to był wieczór, który nastąpił po owem wygłoszeniu postanowienia Kolombana.
Dopiero w chwili odjazdu, młodzi jasno widzieli w swoich duszach. Kolomban zrozumiał jaką nieprzepartą, głęboką, nieskończoną miłość czuł dla Karmelity. Gdyby zmuszonym był wyrwać tę miłość z piersi swojej, byłoby to toż samo, co dać sobie wyrwać serce. Lecz przynajmniej, miłość ta, pewna siebie równie jak on jej, mogła przy nim pozostać jako skarb boleści i łez; Karmelita ze swej strony, czuła jakie gwałtowne uczucie miała dla Kolombana.
Ale, wśród samotnych nocy, wśród dziennych marzeń spm na sam z tem uczuciem, gdy w niewinności swej duszy pomyślała o małżeństwie, które w jej przekonaniu powinno być wynikiem każdego żywszego uczucia, wtedy zapytywała sama siebie, czy ojciec Kolombana, stary szlachcic przesiąkły zapewne przesądami swojej kasty, zezwoliłby, aby jego syn zaślubił sierotę bez majątku i bez imienia.
Ojciec jej wprawdzie umarł kapitanem na placu boju; ale i w czasach, do których myśmy doszli, restauracja wytknęła taką linję demarkacyjną między szpadą, która służyła Napoleonowi, a szpadą służącą Ludwikowi XVIII., iż nie byłoby nic zadziwiającego, nawet dla Karmelity, gdyby hrabia de Penhoel nie zezwolił na małżeństwo swego syna, z córką kapitana Gervais.
Pierwsza myśl jaka przyszła Karmelicie do głowy, była, iż ojciec Kolombana wiedział zapewne o zażyłości, w jakiej byli wszyscy troje i dla tego powołał syna, żeby temu koniec położyć. Duma młodej dziewicy obruszyła się; nie zadawała więcej pytań.
Był to smutny dzień i smutne ostatnie godziny, jakie troje przyjaciół spędzili razem, godziny, w których po kilkakroć słowa zamierały na ustach i łzy spadały z oczu. Lecz podczas tych ostatnich chwil, ani jedno słowo, ani jedno spojrzenie wyniosłego bretona nie zdradziło palącej namiętności; którą ukrywał w piersi. Jak młody spartanin, z uśmiechem na ustach pozwalał szarpać sobie wnętrzności. To prawda, że uśmiech ten był bolesnym.
Godzina odjazdu nadeszła.
Kolomban pożegnał Karmelitę przyjacielskim pocałunkiem, złożonym na obu policzkach bladych i wilgotnych młodej dziewicy; potem uprowadzony przez Kamila, wybiegł.
Kamil odprowadził Kolombana aż do dyliżansu. Tam, biorąc go na stronę po raz ostatni, Kolomban kazał przysiądz swemu przyjacielowi, że będzie szanował młodą dziewicę, jako swą przyszłą żonę, aż pokąd nie zostanie jej mężem.
Następnie Kamil wrócił do domu przy ulicy św. Jakóba, gdzie zastał Karmelitę całą we łzach.
W istocie, było to złamanie serca Karmelity, takie zerwanie ostatniego węzła, który jeszcze łączył ją z przyszłością.
Przyjaźń Kolombana, zrodzona z poświęcenia i wdzięczności u łoża matki umierającej, stanowiła łącznik między przeszłością i przyszłością; odjazd jego wydzierał z serca sieroty resztki dziecinnych jej wspomnień. Odtąd była sama na świecie, gdyż Kolomban nie powiedział kiedy wróci; nikogo nie mogła prosić o przyjaźń i opiekę, tylko Kamila, to jest młodego człowieka, którego lekkomyślność i roztrzepanie, gdy porównała z poważną, czułością Kolombana, wtedy w całej strasznej prawdzie opanowała ją głęboka boleść, granicząca z rozpaczą i czuła się prawie samotną, zgubioną w tej pustyni nieznanej, która się światem nazywa, bez uczucia, bez siły i pomocy! Płakało więc biedne dziecię gorzko i obficie, gdy Kamil wrócił.
Na odgłos wejścia kreola, Karmelita podniosła głowę, ale tylko dla tego aby zobaczyć, czy przypadkiem Kolomban nie wraca z nim razem. Zobaczywszy, że sam jest, opuściła głowę na piersi.
Kamil stał jakiś czas milcząc na progu drzwi; czuł, iż nie tak głęboko jest w sercu młodej dziewicy, jak sądził.
To też zrozumiał, że nie o sobie, lecz o nim, o bretonie należało mu z nią mówić.
— Przynoszę ci, wyrzekł, od Kolombana, zapewnienie głębokiej jego przyjaźni.
— Cóż to za przyjaźń? spytała Karmelita ponurym głosem; przyjaźń która zawiązuje się i rozrywa według woli. Czyż gdybym odjeżdżała, nie uprzedziłabym o zamiarze mego wyjazdu? a po wziąwszy taki zamiar, czy wykonałabym go tak szybko, tak okrutnie?
Biedna Karmelita! zapomniała lub też udawała że zapomina, co jej Kolomban mówił jakoby o liście swego ojca.
Kamil zrozumiał co się działo w sercu dziewczyny, jak również jaką korzyść mógł wyciągnąć z tego mniemanego oporu ojca Kolombana; lecz list przyjaciela, tu Kamil zastanowił się, mógłby zadać fałsz jego kłamstwu, a Kamil wiedział iż prawe serce sieroty mogłoby mu wszystko przebaczyć, wyjąwszy kłamstwa. Postanowił więc zbliżyć się do prawdy.
— Wierz mi, droga Karmelito, powiedział, że tylko ważny powód mógł wpłynąć na postanowienie Kolombana.
— Jakiż jest ten ważny powód? spytała Karmelita, odmawiać mi zaufania, nie jest-że to tyle co obrażać mnie? Jaki on jest? Zobaczmy, powiedz! mówiła dalej Karmelita z pewnym rodzajem niecierpliwości.
— Nie mogę Karmelito.
— Musisz, Kamilu, jeśli ci idzie o to, aby przyjaźń moja dla Kolombana nie zmieniła się, aby była jak dotąd, szczerą i silną; powinieneś, bo ci nie wolno zostawiać mnie w podejrzeniu względem twego przyjaciela; twoim obowiązkiem jest usprawiedliwić go, skoro ja potępiam.
— Ja to wiem, ja wiem to wszystko, Karmelito! zawołał Kamil; lecz nie pytaj mnie dlaczego Kolomban odjechał... Ze względu na siebie, na mnie, na nas wszystkich nie pytaj mnie!
— Ja przeciwnie, zapytuję; rozkazująco odparła młoda dziewczyna, jeżeli on chce przez to zmartwienia mi oszczędzić, mów, żadne zmartwienie nie może być większe dla mnie, niż przyjaźń zdradzona. Wytłómacz się zatem w imię prawości!
— Więc chcesz tego Karmelito? rzekł Kamil udając, iż poddaje się przemocy.
— Wymagam...
— A więc, on pojechał...
Kamil zatrzymał się, jakby mu język odmówił posługi.
— Mów! mów!
— A więc, Kolomban pojechał, albowiem...
— Albowiem co?...
— Albowiem... powtórzy! młody człowiek wahając się.
— I cóż?
— O! bo to tak trudno powiedzieć, Karmelito!
— Więc to nie jest prawdą?
— Prawdą jak najczystszą.
— A zatem, powiedz prędko i odważnie.
— Kolomban wyjechał, podjął znów Kamil, Kolomban wyjechał ponieważ... ja ciebie kocham!
Miał słuszność zawahać się zręczny kreol, nim wymówił wyraz „ja“.
Cała głębia przepaści znajdowała się w tym zaimku, jakkolwiek krótkim on był. Gdyby Kamil, zamiast rzec: „ja ciebie kocham“ był powiedział: „Kolomban pojechał ponieważ „on“ ciebie kocha“, Kamil, powiadamy, byłby się skwitował z Kolombanem. Ten uczciwy dowód przyjaźni, objawiony w nieobecności bretona, byłby podniósł przyjaciela jego, Kamila, na olbrzymie wyżyny i zmazał od jednego razu egoizm, którym powodowany Kamil, począwszy od czasów szkolnych, przywykł był korzystać z poświęceń Kolombana, nigdy za nie nic nie oddając.
Gdyby Kamil był powiedział: „Kolomban odjechał ponieważ on ciebie kocha, i ja także ciebie kocham!“ wtedy stawiłby Karmelitę z całą swobodą wyboru, pomiędzy temi obu miłościami. Karmelita mogłaby jednym rzutem oka zmierzyć poświęcenie bretona, który odjechał; egoizm krecia, który pozostał.
Jeżeliśmy dobrze przedstawili nie powiemy charakter, lecz temperament Kamila, czytelnik wie już, że dla zadowolenia nie już namiętności lecz kaprysu po prostu, Kamil nie cofnąłby się przed żadną przeszkodą, choćby przeszkodę tę obejść miał podstęp, lub wywrócić miała ją odwaga; zawsze on szedł do celu: prostą drogą, kiedy mógł, krętą jeżeli nie mógł inną. Zmysłowy przedewszystkiem, był on całym wulkanem pragnień, ale nie głębią zepsucia, któraby go mogła zaprowadzić do złego czynu, gdyby ten zły postępek miał złe następstwa; był on zdolnym do gwałtownych zgryzot, ale o tyle trwałych o ile drażliwość nerwów utrzymywałaby jego zgryzoty w przesadzonej energji. A jednak, jakkolwiek przewrotnym był instynktownie, ostatnie poświęcenie przyjaciela, którego uściskał odprowadzając, tak było obecne jeszcze jego myśli, iż mimo tej głębokiej przewrotności, cofnął się przed natychmiastową zdradą.
Powiedział więc Karmelicie pół prawdę, mówiąc jej: „Kolomban pojechał gdyż ja ciebie kocham“. Tak odpowiadając, stał się tylko w połowie zdrajcą.
Kolomban nie byłby dozwolił odjechać swemu przyjacielowi, lecz gdyby ten przyjaciel odjechał nie uprzedziwszy go, lub też odjechał mimo jego woli, Kolomban byłby tak wyrzekł: „Kamil odjechał, bo cię kocha, Kamil wart więcej odemnie, ponieważ ja nie miałem odwagi odjechać“.
To też przyczyna odjazdu Kolombana w ten sposób oznajmiona Karmelicie, zrobiła na młodej dziewczynie wrażenie uderzenia piorunu. Badawczo patrzała na Kamila, tak badawczo, że ten zarumienił się i spuścił oczy.
— Kamilu, ty kłamiesz! zawołała, to wcale nie dla ciebie odjechał Kolomban.
Kamil podniósł głowę. Oskarżenie nie było takie, jakiego się obawiał.
— Jedynie z mojego powodu, powtórzył.
— Lecz co mogła Kolombana obchodzić miłość, którą ty utrzymujesz, że masz dla mnie? spytała młoda dziewica.
— On się obawiał pokochać ciebie, odrzekł kreol.
— Dobry Kolomban! szepnęła Karmelita. Potem zwracając się do Kamila: Zostaw mnie samą, mój przyjacielu, odezwała się, potrzebuję wypłakać się i pomodlić.
Kamil wziął rękę młodej dziewicy i pocałował z szacunkiem; łza spłynęła z oczów jego na tę rękę.
Z jakiego źródła pochodziła ta łza? Z wdzięczności, ze wstydu, czy też ze zgryzoty? Karmelita nie dowiadywała się tego: dla niej łza była łzą, to jest perłą, którą boleść wyciąga z oceanu, co się sercem nazywa.
Kamil wyszedł do siebie i zdziwił się, widząc w pokoju światło. Jeszcze więcej się zadziwił, ujrzawszy kobietę w swoim pokoju.
Była to księżniczka Vanvres, która uprzedzona o bliskim odjeździe Kolombana, odniosła mu bieliznę. Tylko, że piękna Chante-Lilas, (czytelnik przypomina sobie, że takie było imię księżniczki Vanvres), spóźniła się o kwadrans. A potem, ponieważ niechciała zostawić bielizny nie złożywszy jej w czyjekolwiek ręce, czekała na powrót Kamila.
Kamil wrócił dopiero, jak wiemy, kiedy Karmelita prosiła go, żeby ją zostawił samą; tym sposobem, gdy Kamil wchodził, mogło być pół do jedenastej wieczorem. Było to zapóźno, aby samej wracać do Vanvres!
Kamil ofiarował księżniczce pokój swego przyjaciela Kolombana. Księżniczka trochę się wzdragała, lecz na zapewnienie, że jest zasuwka przy drzwiach, przystała.
A teraz, istniała li czy nie istniała owa zasuwka? byłaż ona zasunięta, czy nie? O tem dowiemy się zapewne przy pierwszem spotkaniu ujmującego Kamila i pięknej Chante-Lilas.

III.
Burza nocna.

Ponieważ zupełnie nie wiemy, aż dotąd przynajmniej, co się działo podczas owej nocy, przypatrzmy się Kamilowi w chwili, kiedy nazajutrz około godziny jedenastej zrana, przychodzi pod drzwi Karmelity i zatrzymuje się trochę rozmarzony, zanim zapukał.
O czem marzył Kamil.
Kamil marzył o trudnem przedsięwzięciu, niepodobnem prawie, które wykonać pragnął. Znał Karmelitę, wiedział, że cnota jej oparta jest na surowych zasadach, a do tego głęboko zakorzenionych. Trzeba więc było dla zwalczenia jej użyć siły, albo też nadzwyczajnej zręczności. Kamil był tyleż zręcznym, co silnym.
Badał Karmelitę od dawna, jak generał, który przegląda plac boju przed bitwą.
Czy podług przykładu Malherbea, wziąć ją regularnem oblężeniem, to jest tysiącem grzeczności i czułych zabiegów. Albo też zdobyć ją głodem, siłą, sypiąc szańce i szturm przypuszczając. Nie, cała ta strategja byłaby bezskuteczną. Można było zwyciężyć tylko podstępem.
Kamil zatrzymał się więc nad tym środkiem i takie powziąwszy postanowienie, czekał chłodno na sposobność.
Usypiał on ostatnie poruszenia serca, ostatnie pragnienia imaginacji, zostawiając na później rozbudzenie się tych pragnień, podczas krótkiej chwili, gdy zostawał pod drzwiami Karmelity.
Wszedł.
Karmelita mało spała, płakała całą noc. Przyjęła zimno Kamila. Takie przyjęcie wchodziło w jego plany.
Od tego dnia postanowił, aby prowadzić przykładne życie. Postępował wprost na odwrót dawnym szaleństwom i nieporządnemu trybowi, na każdym kroku dawał dowody rozsądku, do którego nikt nie sądził go zdolnym. Przyćmił blask zwykłej wesołości, i przez powściągliwość stał się poważnym i statecznym.
Można się domyślić jaki był cel Kamila.
Chciał zatrzeć w sercu Karmelity ostatnie wspomnienie o nieobecnym. Lecz jakim sposobem mógł Kamil wyrugować z pamięci Kolombana? Starał się oto okazać młodej dziewczynie równie statecznym jak przyjaciel jego, równie honorowym, a wszystko z domieszką grzeczności i niezmiernej dystynkcji.
Karmelita sądziła w niewinności swojej, że przemiana pochodziła w połowie z żalu, jaki go ogarnął po odjeździe przyjaciela, a w połowie z miłości, którą uczuwał dla niej. Miłość własna młodej dziewczyny została podnieconą tem, że młody ten człowiek, jedynie w nadziei przypodobania, zadawał gwałt swemu charakterowi, nawyknieniom, upodobaniom, oraz wybrykom wszelkiego rodzaju.
Każda młoda ośmnastoletnia dziewczyna, tak samo omylićby się mogła.
Kamil szalenie lubił przedtem operę, a teraz ani tam zajrzał. Bywał regularnie trzy razy w tydzień w ujeżdżalni, a ztamtąd przejeżdżał się po lasku: raptem zaniechał ujeżdżalni i przejażdżki; miał w wyższych sferach Paryża pięciu czy sześciu przyjaciół, tak jak on amerykanów, z którymi od czasu do czasu obiadował i kolacyjki spożywał: teraz, wcale nie wychodził.
Ze dwadzieścia razy, podczas gdy był u Karmelity, dzwoniono, lub pukano do drzwi jego: za każdym razem, kreol, pomimo nalegań młodej dziewczyny, odmawiał pójść, aby zobaczyć kto puka lub dzwoni.
Na podobieństwo Karmelity, chciał żyć w odosobnieniu i zamknięciu się w samym sobie. Nakupił książek dotyczących botaniki; zupełnie nie znał tej nauki, więc prosił Karmelity, ażeby go nauczyła tego, czego ją Kolomban nauczył.
A teraz, żleby ten rzeczy pojmował, ktoby sądził, że Kamil na zimno włożył maskę obłudy, ażeby uwieść Karmelitę.
On ją kochał. Tylko, że uczucie to w zastosowaniu do Kamila, nie ma tej wagi, ile jej ma w zastosowaniu do Kolombana.
Breton kochał wszystkiemi władzami swej duszy; Kamil zaś kochał wszystkiemi żądzami imaginacji, i do tego żądze te silniejsze były, niż kiedykolwiek.
Mając dotąd znajomości tylko z kobietami, nad któremi zwycięztwo łatwem było, doznawał gwałtownej chęci posiadania cnotliwej Karmelity, i wprawiał w ruch wszystkie sprężyny swego umysłu, ażeby wyjść z tryumfem, choć sądził może, iż ulega jedynie popędom serca.
Gdyby Karmelita, zamiast łudzić się zmianą, którą sobie przypisywała, wpłynęła była na Kamila, żeby wrócił do swego właściwego charakteru, do przymiotów i wad swej natury, mogłaby może wtedy, na podstawie gorącej miłości jaką uczuwał dla niej, zrobić z niego człowieka prawego i dobrego; gdy przeciwnie, pozwalając mu zdradzać uczucia, i zdradzając się sama, wprowadzała go mimo wiedzy na drogę kłamstwa i podstępu.
Ztąd też wypadało, że Kamil codziennie dalej się posuwał.
Położenie, jakie wyrobił sobie względem Karmelity, temi słowy: „Kolomban wyjechał ponieważ ja ciebie kocham“, uwolniło go od wszelkiego wyznania, tak jak uwolniło Karmelitę od wszelkiej odpowiedzi.
Od chwili gdy Kolomban zostawił wolne miejsce Kamilowi, wyrzekł się Karmelity dla siebie.
Chodziło o to, żeby się dowiedzieć, czy Karmelita mogła pokochać Kamila.
Lecz młody kreol posiadał blask kolibra a zręczność węża. Ani razu nie odezwał się do młodej panienki: „Czy chcesz być moją żoną?“ Lecz co chwila powtarzał: „Kiedy będziesz moją żoną?“ I wtedy to rozwijał przed jej oczami najcudniejsze projekty podróży, podczas których rozkoszowaliby się w świecie artystycznym. A Karmelita słuchając gorącej wymowy Kamila, widziała oczami duszy niby wspaniałą panoramę, ze wszystkiemi czarującemi obrazami tego życia we dwoje.
Jednego dnia odezwała się uśmiechając:
— Ależ to sen, Kamilu!
Młody człowiek przycisnął ją do serca i zawołał:
— Nie, Karmelito, to rzeczywistość!
Od tego dnia uczuł, iż cios dobrze był wymierzony. Karmelita była w jego mocy.
Wszelako Kamil był nadal z równym szacunkiem, przyzwoity i poważny; Karmelita wcale nie należała do liczby tych kobiet, z któremi można dwa razy poczynać. Jedno potknięcie się, była to śmierć dla nadziei Kamila.
Czekał więc cierpliwie, jak jaguar czyhający na gałęzi, jak wąż zwinięty w krzaku.
Jednego wieczora zeszli razem do ogrodu, do tego ogrodu, gdzie trzy miesiące temu, Kolomban spędził część nocy z dziewicą.
Upal był duszący. Był to jeden z owych piekących dni pod koniec sierpnia, w których piorun napróżno usiłuje przedrzeć zgęszczone powietrze; błyskawice zapowiadające straszną burzę, przelatywały po niebie od zachodu na wschód. Lecz nadaremnie pochylone na łodygach rośliny, pokurczone liście na gałęziach, wzywały dobroczynnego deszczu. Zdawało się, iż niebo jak machina pneumatyczna, wciągnęło ożywcze powietrze, a cała natura dyszała, jak pod groźbą nastąpić mającego uduszenia.
Dwoje młodych uległo wpływowi tej zelektryzowanej atmosfery. Chwilowo jakby życie zatrzymało się w nich, oczekiwali oni równie jak kwiaty i zwierzęta, jak cała natura wreszcie na deszcz, który miał powrócić im ducha ożywczego.
Jednakowoż zachodziła różnica między Karmelitą i Kamilem; Kamil, przyzwyczajony do podzwrotnikowego upału swojego kraju, daleki był od utraty poczucia istnienia własnego, a widząc letargiczne odrętwienie, rozmarzoną senność dziewicy, zrozumiał, iż nadeszła wreszcie sposobność tak długo przez niego wyczekiwana.
Wtedy, jak mamka, która piosnką usypia niemowlę, miłosnemi słowy zręcznie podsuwanemi i sypanemi niejako na głowę Karmelity, niby mak z listków otrząśnięty, poczynał usypiać ją snem magnetycznym, głębokim, najniebezpieczniejszym ze wszystkich snów.
Ktoby zobaczył wtedy błyszczące w ciemności oczy młodego człowieka, nie pomyliłby się co do celu ognistych jego spojrzeń. W taki to sposób wąż czaruje ptaszka, zmusza go schodzić z gałęzi na gałęź, aż póki nie rzuci się do jego otwartej paszczy.
O! wcale nie w taki sposób spoglądał na nim Kolomban, podczas owej zachwycającej wiosennej nocy, którą spędzili oboje w tym samym ogrodzie, w cieniu tychże samych lilij.
Między temi dwoma nocami, tak jak między dwoma młodymi ludźmi, zachodziła taka różnica, jaka zachodzi między wiosną i latem.
Wtedy była wiosna, młoda, świeża, nieśmiała, zaledwie otwierająca swe pączki. Teraz, przeciwnie, lato, silne, odważne, pochłaniające, szeroko rozwijało liście. Z jednej strony były to lata dziecinne ze swem wahaniem się, niepokojami, bojaźnią. Z drugiej znów młodość w całym blasku, z niepokojem i uniesieniami.
Przez cały wiosenny dzień poprzedzający noc, którą razem przepędzili Kolomban z Karmelitą, piorun huczał także, życie wydawało się również zagrożonem; ale deszcz upadł, a roślinność ocalała od śmierci. Podczas owej letniej nocy, przeciwnie, napróżno rośliny błagały łaski nieba, musiały schylić głowę, otrząsnąć z kwiecia listek po listku i umrzeć.
Na podobieństwo roślin, młoda dziewczyna schyliła głowę pod naciskiem upalnej nocy, a w braku ożywczej rosy, dopiero nieodłączne od miłości rozkosze, rozbudziły ją z odrętwienia i ze snu wyrwały.
W czasie tej to nocy, biedna Karmelita oberwała listek po listku z wieńca swej niewinności, a anioł stróż jej dziewiczej młodości, wzniósł się ku niebu, zakrywając rękoma rumieniec wstydu na czole.
Gdy znalazła się potem sama w swoim pokoju, spostrzegła piękny krzak różany od Kolombana, pochylony przez burzę. Podeszła ku niemu z rozpaloną twarzą i łzami w oczach. A wtedy, ile tylko było kwiatów i pączków, wszystkie zerwała, zwinęła w białą zasłonę i zamknęła w szufladę tualety mówiąc:
— Umrzyjcie, umrzyjcie, róże Kolombana!
Następnie, biorąc karafkę z wodą, wylała ją całą na doniczkę swojej róży, potrząsając głową i szepcząc ze smutkiem:

— A teraz, kwitnijcie róże Kamila.

IV.
Człowiek strzela...

Od chwili, gdy Karmelita oddala się Kamilowi, wrócił on do swego zwykłego usposobienia.
Cel był osiągnięty; na co się odtąd zdała hipokryzja?
Powiedzmy wszelako, że ogładził szorstkie rysy swego charakteru i że usiłował podobać się dziewczynie, którą pokochał namiętnie.
Karmelita, pośród upajających rozkoszy nieznanej jej miłości, zapomniała o poprzednich szaleństwach i lekkomyślności młodego amerykanina. Zdawało jej się, że zachwycające chwile te powinnyby się w wieczność przeciągnąć i bądź to skutkiem zaufania powziętego do Kamila, bądź w skutek panowania nad sobą, nie zdawała się troszczyć o przyszłość. Czuła się samowładną panią młodego człowieka, widząc jak był podległym wszystkim jej pragnieniom, posłusznym każdemu jej słowu.
To też, kiedy pewnego dnia zdawało jej się, że spostrzegła na twarzy jednego z sąsiadów, (zawsze ci sąsiedzi, przeklęci sąsiedzi, obyś drogi czytelniku nigdy nie miał sąsiadów i nigdy nie był sąsiadem niczyim!) — pewnego więc dnia, gdy zdawało jej się, iż spostrzega na niemiłej twarzy jednego z sąsiadów oznaki wcale nie dwuznaczne lekceważenia, opowiedziała to Kamilowi, któren natychmiast zaprojektował zmienić mieszkanie.
Karmelita zgodziła się na zmianę.
Wtedy szło o to, którą część miasta wybrać. Kamil chciał mieszkać w jednym z najbogatszych cyrkułów Paryża, przy ulicy Chaussée-d’Antin. Był to jeden jeszcze odcień charakteru Kamila: on taki pyszny, wcaleby się nie gniewał wystawiając na widok świata paryskiego powaby swej zdobyczy. Lecz Karmelita, nie rozumiejąc celu młodego człowieka, sądziła, że szczęście żyje w cieniu, jak fiołek; zaprotestowała tedy ze strachem; prosiła Kamila, aby przestał myśleć o bogatych ulicach Paryża, lecz przeciwnie, aby usłali sobie gniazdko w jakim cienistym lasku w okolicy.
Kamil mimowolnie poddawał się dobroczynnej przewadze Karmelity; podał jej radę pewnego poranku, żeby pójść na wieś: chodziło, by wynaleźć schronienie bez sąsiadów.
Otóż Kamil i Karmelita pojechali jednej niedzieli zrana, każde z osobna, obawiając się rozbudzić złośliwość sąsiadów i złączyli się przy rogatce Maine, gdzie wzięli się pod ręce z radością dwojga kochanków, którzy zmuszeni byli rozłączyć się na godzinę.
Dzień był wspaniały, niebo zaćmiewające niebieskie, drzewa przy drogach potrząsały dumnie wierzchołkami, z których zlatywały pierwsze uschnięte liście, tak jak odbiegają od serc naszych pierwsze złudzenia.
Dwoje młodych sądzili, iż przechodzą pod tryumfalnym łukiem; natura obdarza podobnemi ucztami kochanków z niezmierną szczodrobliwością: dyskretna i łaskawa wspólniczka, karmicielka nieustająca, jak matka zdaje się podawać obfitą pierś świeżo zrodzonej miłości.
Szli więc w ten sposób równinami prowadzącemi do Meudon, wzbudzając przez całą drogę zachwyt w przechodzących; każdy spoglądał na nich okiem uwielbienia, starsi jak na wspomnienie i żal za przeszłością, młodsi, jak na obietnicę i nadzieję przyszłości.
Była to w samej rzeczy, para godna spojrzeń, młoda, piękna, zakochana. Kamil z odbłyskiem dumy, Karmelita z odcieniem zamyślenia; był to żywy obraz szczęścia, któremu nie brakowało nawet chmurki białej, stanowiącej plamę na niebie choćby najczystszem.
Przybyli wreszcie do Bas-Meudon. Meudon wydawał się jeszcze za ludnym Kamilowi.
Wchodząc do małego domku, którego nieznała, Karmelita uczuła radość; zobaczyła swój krzak różany.
Kamil, nie wiedząc, jakie ukryte wspomnienia łączyły się z poetycznym krzakiem, wiedział, jaką głęboką czułość miała Karmelita dla tego w pewnym rodzaju talizmanu; rozkazał służącemu przenieść go krótszą drogą, gdy on i Karmelita szli dłuższą; tym sposobem młoda dziewczyna zastała go wcześniej od siebie w mieszkaniu.
Ucałowawszy, upieściwszy swój krzak różany, Karmelita przeniosła go do swojego pokoju i zajęła się całym domem.
Śliczny to był, maleńki, słomą kryty domeczek, wystawiony zapewne przez jakiegoś artystę, na wzór sielankowej architektury, w rodzaju której czterdzieści lat temu, królowa Marja Antonina budować kazała sobie schronienie w Petit-Trianon.
Na dole był przedpokój, sala jadalna, kuchnia. Maleńkie wewnętrzne schody prowadziły wprost na taras, który można było z łatwością zaciągnąć markizą i który wówczas stanowił prześliczną jadalną salę letnią. Zewnętrzne schody, wznoszące się wzdłuż muru i po poręczach których pięły się olbrzymie liście arystolochji, prowadziły do dwóch pokoi i dwóch pokoików tualetowych. Dwie izdebki dla służących uzupełniały to małe gniazdeczko gołąbków, całe prawie zakryte liśćmi, mchem i kwieciem. Rozkoszny, maleńki pawilonik wznosił się w ogrodzie.
— O! rzekła, oglądając go Karmelita, śliczne to mieszkanko! Komu je przeznaczymy?
— To będzie apartament Kolombana, odpowiedział spokojnie Kamil.
Młoda dziewczyna odwróciła się, czuła, że się rumieni.
Z dziesięć razy, bardzo naturalnie, imię Kolombana wymówione było przez Kamila, co się tyczy Karmelity, imię to było jakby wyryte w głębi jej serca i nie mogło wydobyć się z tamtąd, lecz nigdy cień przyjaciela zdradzonego nie ukazał się jeszcze wyraźniej, jak tym razem, w całym swym blasku szlachetności.
Po zdradzieckiem znieważeniu go, Kamil zakładał sobie jeszcze go uczynić świadkiem swojej zdrady.
Wspomnienie prawości Kolombana przyszło na myśl Karmelicie i mimo, że nie wiedziała o głębokiej miłości, jaką Kolomban miał dla niej, a tem samem o całej rozciągłości poświęcenia, jakie uczynił dla przyjaciela, czuła, że zraniłaby Kolombana okrutnie, wystawiając na jaw miłość swoję dla innego.
To też, gdy znikł jej rumieniec:
— Kolombana? spytała niepewnym głosem, wszak mówiłeś mi Kamilu, że on odjechał dlatego, że ty mnie kochasz, to i on kochać mnie musiał?
— Zapewne, powiedział Kamil, zapewne, iż musiał cię kochać, droga przyjaciółko, lecz wiesz, że nieobecność zaciera wiele rzeczy, a choć był trochę ponurym w obec naszego budzącego się szczęścia, to czyż przyjaźń jego dla nas nie czyni mu drogiem naszego obecnego szczęścia?
Karmelita westchnęła, usłyszała, iż nieobecność zaciera wiele rzeczy... Kiedy tak, myślała sobie, gdyby Kamil odjechał, wiele rzeczy zatarłoby się znowu.
Weszła marząc do swego pokoju.
Pokój ten był jakby bratem owego, który Karmelita zajmowała przy ulicy św. Jakóba. Kamil kazał ustawić w nim sprzęty w takiż sam sposób, wisiały też same białe firanki, leżał ten sam różowy dywanik.
Inne pokoje, urządzone z fantazją artysty i gustem człowieka światowego, zawierały arcydzieła sztuki ebenistów paryskich: był to cały poczet buduarków, w których poważnemu Kolombanowi bardzo źle było.
Kamil zatem bardzo rozsądnie postąpił, wyznaczając dla niego mieszkanie osobne.
Dwoje kochających się ludzi spędziło tam cały miesiąc wrzesień nierozłącznie; jedno wstawało myśląc o drugiem, drugie szło spać, aby myśleć o tamtem. Ani jedna chwila w dniu nie przeszła tak, by w zupełności, wyłącznie do nich nie należała. Zapomnieli o wszystkiem, o Paryżu, o ulicy św. Jakóba, o całym świecie i powiedzielibyśmy, że prawie o Kolombanie, gdybyśmy mogli nie zapytać się Karmelity co znaczyły te westchnienia, które wydawała niekiedy, przymykając oczy i pocierając ręką czoło.
Odłożywszy na bok westchnienia, które sam tylko opowiadający mógł spostrzedz, lecz których kochanek nigdy nie słyszał, nie było innego w ich przekonaniu świata nad ich ogród; innej rzeki nad strumyk w ogrodzie; innego słońca nad to, które wstawało po za wielkiemi drzewami ich ogrodu.
Obojętność ich względem rzeczy, równała się obojętności względem ludzi; potrzeba było sztuki na fortepian, niektóre suknie wymagały przerobienia, tysiące przyczyn znalazło się, by pojechać do Paryża, lecz tak im było dobrze w małej chatce w Bas-Meudon, iż nie mogli odważyć się, żeby ją opuścić.
A przytem ukazać się razem przy ulicy św. Jakóba, wejść do tego domu, z którego zdawało im się, że wszystko zabrali, a gdzie mimo to pozapominali tak wiele rzeczy, których potrzeba dopiero brak wykazała, przechodzić wreszcie około wszystkich tych szydzących przyjaciół, było to bezwstydem wyższym nad siły karmelity. Przytem, ponieważ obywali się cały miesiąc bez tych przedmiotów, mogli się obejść miesiąc jeszcze.
Dlaczego Kamil i Karmelita, jedno lub drugie wreszcie, samo nie udało się do Paryża?
Udać się jednemu lub drugiemu z nich do Paryża, było to rozłączyć się, a rozłączyć na chwilę podczas tych pierwszych radosnych dni miłości, było to rozłączyć się na wieczność całą.
Znosili więc przez dwa tygodnie jeszcze brak tych przedmiotów, których niedostatek nie odrazu dojrzeli, lecz które, sami nie wiedzieli jakim sposobem, codzień stawały im się nieodzowniejszemi.
Jednego pięknego wieczora, trzeba było jednakże zdecydować się i wynotować wszystkie te rzeczy, których potrzebowali; umówili się więc, że nazajutrz zrana Kamil pojedzie do Paryża i kupi, lub też pójdzie zabrać z domu przy ulicy świętego Jakóba, wszystko czego brakowało w domku w Bas-Meudon.
Wracając się po dziesięć razy, Kamil nareszcie odjechał.
Karmelita odprowadziła go oczami, póki go tylko zobaczyć mogła. Kamil, ze swej strony, przesyłał jej tysiąc pocałunków i dawał rozmaite znaki chustką. Nakoniec znikł na zakręcie drogi.
Kamil miał wsiąść w pierwszy lepszy powóz, a przed drugą po południu, z pewnością wrócić do domu.
Lecz przypatrzmy się, jakie to są figle losu, który drwi sobie gorzko ze wszystkich naszych zamysłów, i w każdej chwili zabawkę sobie czyni, grając z nami w ślepą babkę w sposób najwięcej obelżywy.
Nie będziemy wcale przesadzać wierności Kamila; wypowiedzieliśmy tak szeroko naszą opinię co do kreola, iż nie możemy być podejrzani, jednakże, czyż nie ma, powiedzcie sami, odcienia mizantropii w obejściu się losu względem niego? Podczas sześciu tygodni, siedzi on obok Karmelity nie spuszczając jej z oczu ani na chwilę; nareszcie, zmiana pory następuje, jesień, ze swem pierwszem październikowem zimnem czuć się daje; potrzeba Karmelicie sukien ciepłych, potrzeba Kamilowi ubrania cieplejszego; potrzeba mnóstwa innych rzeczy jeszcze, a pomimo to wszystko Kamil ze ścieśnionem sercem zaledwie przystaje na wyjazd do Paryża i to z gwałtownem pragnieniem powrócenia za dwie godziny, jeśli to będzie możebnem.
Kamil odjeżdża więc w jak najchwalebniejszych zamiarach. Nieobecność ta, przytem, może tylko tem droższym powrót jego uczynić; powróci, odświeżywszy przez kilka godzin oddalenia, wszystkie swe skarby miłości.
Niestety!
Los, zmęczony, o ile się zdaje, wcale niedelikatnem postępowaniem, którego nadużyto względem niego w ostatnich czasach, bez żadnych już względów obchodzi się z mieszkańcami naszego nędznego planety i bez litości zmienia ich zamiary.
Zapewne wskutek tego, los zadrwił sobie z postanowienia Kamila, popychając go w najniebezpieczniejszą zasadzkę, jaka tylko być może dla człowieka jego charakteru.
Nie odszedł był dwustu kroków po za obręb Bas-Meudon, gdy spostrzegł w obłoku złotego kurzu, dwie młode dziewczyny w białych sukniach, jadące na dwóch czarnych oślętach.
Człowiek strzela, a djabeł kule nosi!

V.
Kamil u Wolsków.

Wielki to był zarzut, jaki niegdyś spotkał moją nieznajomość fizyki, iż miałem podobno powiedzieć, nie wiem już przy jakiej sposobności, że piorunochron przyciąga piorun.
Przypuśćmy, kochany czytelniku, że lekcje uczonego pana Buloz o elektryczności i o stosie wolty, nic mnie nie nauczyły i że dziś jeszcze trwam w swoim błędzie.
Powiedziałem: „Jak piorunochron ściąga pioruny, tak młode dziewczyny na to jedynie przeznaczone są, aby przyciągały młodych ludzi“, i mówiąc to, nie sądziłem, bym wygłaszał zdanie bardzo świeże, ani też bardzo śmiałe.
Dwie młode dziewczyny ściągnęły więc do siebie płomień, który palił się w oczach Kamila, jak tylko gorący kreol spostrzegł je z daleka, w pośrodku chmur kurzu. Podwoił kroku, a ponieważ chód jego prędszym był od kroków ośląt, zbliżył się już do dwóch amazonek, kiedy jedna z nich, odwróciwszy się przypadkiem, ściągnęła uzdę i wskazała ręką towarzyszce, by się zatrzymała.
Kamil, widząc ten ruch, pośpieszył jeszcze i dobiegł wkrótce młodych dziewcząt; wtedy, wyższa z nich, unosząc się na deseczce z drzewa, na której opierała nogi, rzuciła uzdę na szyję osła, i niezważając, że może stoczyć się w kurz, rzuciła się w objęcia młodego człowieka i ucałowała go całą siłą ust swoich.
— O! Chante-Lilas, księżniczko Vanvres! zawołał Kamil.
— Nareszcie! więc to ty jesteś niewdzięczniku! powiedziała młoda dziewczyna. Dość już dawno szukam ciebie.
— Ty, szukasz mnie, księżniczko? wyrzekł Kamil.
— Przez góry i doliny! i dziś nawet nie w innym celu się wybrałam.
— To tak jak ja, odparł Kamil, przybyłem tu jedynie poszukując ciebie.
— Kiedy tak, wyrzekła Chante-Lilas, ściskając po raz drugi Kamila, ponieważ odnaleźliśmy się oboje, sądzę, że bezpotrzebnem byłoby szukać się dłużej... Uściskajmy się tedy i nie mówmy już o tem.
— Nie mówmy o tem i uściskajmy się! rzekł Kamil wykonywując rozkaz.
— Ale, ale... powiedziała.
— Co takiego?... Czy może nie dość jeszcze wycałowaliśmy się? przerwał Kamil.
— Nie, nie o to idzie... Pozwól przedstawić sobie zaufaną przyjaciółkę moję, pannę Paquerette, hrabiankę Battoir... Nie potrzebuję dodawać, że jej imię chrzestne jest Paquerette, a hrabianka Battoir...
— Jest jej nazwiskiem szlacheckiem... Rozumiem! A co się tyczy jej właściwego nazwiska?
— Nazywa się poprostu Colombier, odrzekła piękna praczka.
— Dodaj do tego, iż to także nazwa jej ust, gdyż gruchanie miłosne nie może wyjść z różowszego i świeższego gniazdeczka.[1]
Różowy kolor ust Paqueretty piorunem przeniósł się na jej lica i byłaby z pewnością spuściła oczy gdyby nie to, że księżniczka Vanvres zmusiła ją spojrzeć na Kamila, przedstawiając z kolei młodego człowieka swej pierwszej honorowej damie.
— Pan Kamil de Rozan, szlachcic amerykański, powiedziała Chante-Lilas, który posiada miliony na Antylach i jak mogłaś już zauważyć, pełne ma kieszenie petard.
Księżniczka Vanvres nazywała petardami gorące słówka, któremi Kamil zwykł był ubarwiać swoją rozmowę.
— Gdzieżeście wędrowały, czy wolno zapytać? wyrzekł Kamil.
— Ależ tylko co ci powiedziałam, nieszczęsny! zawołała księżniczka, wybrałyśmy się szukać ciebie.
— Czy to prawda, Paquerette?
— Z pewnością, nie inaczej, potwierdziła hrabianka.
— Jak się to stało, spytał Kamil, iż dziś przy środzie, opuściłyście swoje wodne królestwo, moje piękne Najady? Może przypadkiem słońce wysuszyło wasze pałace?
— Nie pałace nasze wyschły, ale podniebienia, mój szlachcicu, odparła Chante-Lilas klasnąwszy językiem, a ty jeżeli jesteś prawdziwym szlachcicem, za jakiego się podajesz i na jakiego wyglądasz, to wy najdziesz nam jaką piękną, maluchną ustroń, a choćby była duża i brzydka, wszystko mi to wreszcie jedno, gdziebyśmy mogli zjeść placka i wypić mleka.
— Księżniczko! zawołał Kamil.
— Prawda! wprost przeciwnie chciałam powiedzieć, lecz jestem tak wzruszoną, iż tracę przytomność.
— Biegnę na wywiady, rzekł Kamil puszczając się w drogę.
Lecz Chante-Lilas zatrzymała go za połę od surduta.
— O! nie tak to łatwo z księżniczką Vanvres młynka wywijać, panie lisie! zawołała.
— Co przez to chcesz powiedzieć skarbie mojego serca? zapytał niedbale kreol.
— Oto, po prostu, ona się boi, żebyś jej pan nie uciekł, powiedziała Paquerette, a nam się bardzo pić chce, musisz pan wiedzieć o tem.
— Masz słuszność Paquerette, zawołała Chante-Lilas, przyczepiona ciągle do surduta Kamila.
— Jakto księżniczko! wykrzyknął młody człowiek, ja miałbym cię opuścić, oddalić się, uciec od ciebie w chwili, gdy ty posyłasz mnie na poszukiwanie placka? A! z kim miałaś do czynienia od czasu jakiem cię opuścił, moja pieszczoto? Jakto! sześć tygodni rozłączenia mogły zmienić cię do tego stopnia, iż podejrzywasz uczciwość Kamila de Rozan, szlachcica amerykańskiego? Nie poznaję cię księżniczko mej duszy! ktoś musiał mi zmienić moję Chante-Lilas.
I Kamil wzniósł rozpaczliwie ręce do nieba.
— Kiedy tak, to idź naprzód! powiedziała puszczając poły od surduta, albo raczej nie, dodała namyślając się, okrucieństwem byłoby kazać ci odbywać dwa razy jednę i tę samą drogę przy takim upale! Chodźmy na poszukiwanie razem... Tylko musisz wprzód odszukać mojego osła; nie wiem gdzie się podział, od czasu jakeśmy się odnaleźli, a przysięgłam na wszystkie świętości, że mu się nic złego nie stanie.
Osioł znikł w samej istocie; napróżno przepatrzyli obie wielkie równiny otaczające drogę, nigdzie znaku osła! Jednakowoż, po niejakich jeszcze poszukiwaniach, znaleziono zbiega. Położył się w rowie i spał w cieniu. Zachęcono go grzecznie, żeby wyszedł na drogę, a zwierzę z dobrocią i posłuszeństwem do jakiego niewielu ludzi byłoby zdolnych, podało grzbiet młodej dziewczynie.
Hrabianka Battoir ustąpiła swego osła Kamilowi i wsiadła razem z Chante-Lilas.
Potem wesoła karawana udała się w drogę, szukając jakiego folwarku, zajazdu, lub młyna.
Przebiegły Kamil nie od razu wyczerpał wszystkie swoje petardy, jak mówiła księżniczka Vanvres, to też droga przerozmaitemi wesołemi konceptami była urozmaiconą. Amazonki i kawaler częstowali się niemi wzajem z głośnemi okrzykami, po równinie rozlegały się ich śmiechy; ptaki biorąc ich za swych wesołych współbraci, nie przestraszały się wcale, widząc jak przechodzili; ta podróżująca trójka podobną była do pierwszych trzech niedziel miesiąca maja, były to trzy wiosny wcielone.
Kamil wypytywał jak to się stało, że w dzień środowy dwie młode dziewczyny znajdowały się na gościńcu prowadzącym do Paryża, poganiając osły, zamiast znajdować się w pralni przy prasowaniu koszul. Chante-Lilas ustąpiła głosu Paquerecie, a ta zawiadomiła młodego człowieka, iż ponieważ ta środa, była dorocznym dniem ich patronki, przeto skierowały swe kroki w zamiarach naprzód ułożonych, dla odszukania amerykanina.
Jak widzimy, Chante-Lilas nie lubiła zasypiać gruszek w popiele.
— Lecz, zauważył Kamil, z jakiegoż to powodu znalazłem was na tej, a nie na innej drodze?
— Szukałam cię na wszystkich drogach, ale mianowicie na tej, gdyż powiedziano mi, że mieszkasz w Bas-Meudon.
— Kto ci to powiedział?
— Kto? Wszyscy sąsiedzi.
— Otóż, księżniczko, odezwał się Kamil z doskonale udaną powagą, mam zaszczyt oznajmić, że sąsiedzi poprostu zakpili z ciebie.
— Niepodobna!
— Tak prawda, jak to, że spostrzegam tam młyn naszych marzeń.
W istocie, widać było młyn zarysowujący się na horyzoncie.
— Ależ choćby i tak było, że sąsiedzi zakpili ze mnie, co nie jest rzeczą niepodobną, to dlaczegóż jednak spotkałam i ja ciebie na drodze prowadzącej do Bas-Meudon? zapytała Chante-Lilas z tą dobrą wiarą i ufnością, które były apanażem gryzetek, wówczas, gdy istniały jeszcze gryzetki i ufność.
Kamil wzruszył ramionami, niby jak ktoś chcący powiedzieć: Jakto, nie domyślasz się?
Chante-Lilas zrozumiała ten giest.
— Nie, niedomyślam się, rzekła.
— Jednakże nic naturalniejszego, odpowiedział Kamil. Notarjusz mój mieszka w Meudon, poszedłem po pieniądze do notarjusza... Posłuchaj tylko.
I trącając w kieszonkę od kamizelki, zadźwięczał złotem, które wziął z sobą na sprawunki.
— To prawda, rzekła księżniczka, przekonana dowodami usprawiedliwiającemi, wierzę ci. Ale teraz musisz mi pokazać notarjusza. Już tyle nasłuchałam się o notarjuszach, że chciałabym widzieć jednego. Powiadają, że to ciekawa rzecz.
— I słusznie, księżniczko, nawet ciekawsza, niż powiadają.
Przybyli pod młyn, co zmieniło kierunek myśli dziewczyny.
Wszystko troje uwiązawszy osły, weszli do młyna, gdzie zastawiono im gorący placek i zimne mleko.
Kamil i Paquerette zmiatali od serca, ale księżniczka Vanvres za trzeciem ukąszeniem placka, zawołała:
— O! jacyżeśmy głupi, że jemy ten placek!
— E! księżniczko, przerwał Kamil, mów w liczbie pojedynczej, jeżeliś łaskawa.
— O! jakiżeś ty głupi, że jesz ten placek!
— Brawo! zawołał Kamil, to lepsze niż petarda; to mina! A dla czegóż to ja głupi, iż jem placek?
— Dlatego, rzekła Chante-Lilas, iż jest trzecia godzina po południu, a spodziewam się, że pan Kamil de Rozan, szlachcic amerykański, zafunduje nam wspaniały obiad.
— Jaki tylko zechcesz, księżniczko! Już też, kiedyśmy się szukali tak długo, toć, co najmniej, wypada nie rozstać się, póki wzajem nie wypijemy za swe zdrowie.
— Więc zamów obiad.
— Tylko nie tu, moje pasterki.
— Gdzież więc?
— W Paryżu... Na wsi bardzo źle dają jeść! Wieś dobra jest do zaostrzenia apetytu, ale nie do nasycenia go.
— Niechże będzie w Paryżu. A gdzie udamy się na obiad?
— Do Vefoura.
— Do Vefoura?... O! co za szczęście! zawołała dziewczyna, trzasnąwszy palcami na znak uradowania. Tak dawno słyszę o tym Vefourze. Powiadają, że to rzecz bardzo ciekawa.
— Tak jak notarjusz! rzekł Kamil. Są nawet, którzy utrzymują, że to rzecz daleko ciekawsza, a to z uwagi, że u Vefoura można zjeść, a u notarjusza być zjedzonym.
— O, Paqueretto! zawołała księżniczka, nie będziesz żałować, spodziewam się! To mi dopiero petarda: u Vefoura!...
— Dalej, dalej, rzekł Kamil, w drogę, moje dzieci! Mam zrobić kilka sprawunków przed obiadem, uprzedzam was.
— Dla dam? rzekła Chante-Lilas szczypnąwszy aż do krwi ramię Kamila.
— Dla dam! rzekł Kamil. Alboż ja znam jakie damy?
— A za kogoż to ty „mnie“ masz, mój szlachcicu? rzekła Chante-Lilas, prostując się z miną komiczną.
— Ciebie księżniczko, odpowiedział młodzieniec całując ją, ciebie mam za najświeższą, za najdowcipniejszą, za najładniejszą praczkę, jaka kiedykolwiek zakwitła na wybrzeżu rzeki, pod oponą niebios!
Próżna dorożka przechodziła przed młynem, Kamil zatrzymał ją. Potem odwiązano osły a chłopiec młynarski za trzydzieści soldów, zobowiązał się odprowadzić je do Vanvres. Następnie wsiedli w dorożkę i kazali się zawieźć do Vefoura. O sprawunkach nie było już mowy, przynajmniej tego dnia.
Przy deserze, po zjedzeniu poziomek, wypiciu kawy, przepiciu anyżówką, Paquerette Colombier, której rola stawała się coraz trudniejszą między Kamilem i księżniczką, nagle przypomniała sobie, że na nią oczekuje stryj, dawny wojskowy, z przemyciem i obwiązaniem ran. I czyniąc to, co i my uczynimy, pozostawiła szlachcica amerykańskiego sam na sam z Chante-Lilas.
Tylko my, którzy nie mamy rannego stryja, zwrócimy się ku Bas-Meudon, gdzie Karmelita wyglądając oknem od siódmej godziny z wieczora, niepokoi się słysząc bijącą dwunastą.

VI.
Ostatnie dni jesieni.

Jedno z okien mieszkania wychodziło na ulicę Petit-Hameau. Przy tem to oknie siedziała Karmelita, oparta na poręczy, z głową zatopioną w dłonie. Ztamtąd słuchała ona rzadkich odgłosów, które w mroku dochodziły z równiny i dwadzieścia razy chrzęst spadłych gałązek i zeschłych liści, wprawiał ją w drżenie, jak gdyby usłyszała kroki Kamila.
Ale o tej godzinie Kamil nie mógł pieszo wrócić z Paryża. Nie chrzęst gałązek i zeschłych liści, ale turkot kół mógł ją tylko uprzedzić.
Milczenie nocy, melancholijny szelest wiatru po drzewach, drżenie spadających liści, ponury i przerywany okrzyk sowy siedzącej na sąsiednim kasztanie, wszystko przyczyniało się do powiększenia smutku Karmelity; a w pewnej chwili smutek ten tak był głęboki, że dwa strumienie cichych łez trysły z jej oczu i spłynęły po palcach.
Jakaż to różnica tej nocy jesiennej, posępnej i pełnej dreszczów, przepędzonej na oczekiwaniu Kamila w oknie, od wiosennej nocy spędzonej obok Kolombana, pod bzami, pośród róż...
A jednak zaledwie pięć miesięcy upłynęło...
Prawda, że nie potrzeba pięciu miesięcy dla zmienienia całego bytu; dość jednej minuty, jednej chwili, jednej nocy burzliwej.
Nareszcie około pierwszej zrana, turkot powozu rozbrzmiął na bruku.
Karmelita osuszyła łzy, i z uczuciem szczęścia połączonego z pewnym smutkiem, z którego sprawy sobie zdać nie mogła, zobaczyła powóz zatrzymujący się u drzwi.
Zkądże powstał ten smutek sprawiający ból ostry, wówczas, gdy powinna się cieszyć?
Chciała zbiedz ze schodów, by prędzej być w objęciach Kamila. Nie mogła jednak, zeszła tylko na pierwszy stopień.
Kamil, przeciwnie, skoro wyskoczył z dorożki i zamknął drzwiczki, zaraz puścił się naprzeciw niej. Zastał Karmelitę w pół drogi, chwiejącą się, opartą o ścianę.
Ona tak pożądała jego powrotu, a zkąd jej teraz takie bolesne osłabienie za jego przybyciem.
Uściskał Karmelitę z uniesieniem, jakie było w jego naturze.
Zrana z takiem samem uniesieniem ściskał księżniczkę Vanvres, nie tak mocno może, nie tak nawet gorąco; wyrzucał sobie względem Karmelity swą długą nieobecność.
Dziewczyna oddała Kamilowi jego pieszczoty zimniej, niż myślała sama. Jest w kobiecie instynkt, który ją rzadko myli: mężczyzna tyle zawsze czegoś unosi z sobą od kobiety, z którą się rozstaje, że nie darmo wzbudza podejrzenie u tej, do której wraca.
Karmelita zgoła nie znała natury tego podejrzenia, zdawało się jej, że oprócz nieobecności, ma jeszcze coś do zarzucenia Kamilowi. Nie wiedziała co, ale tą bolesną struną, która zadrgała w głębi jej serca, była struna wyrzutu.
— Wybacz mi, kochanko, jeśli cię zaniepokoiłem! rzekł Kamil, ale przysięgam, że rychlejszy powrót nie zależał odemnie.
— Nie przysięgaj, odpowiedziała Karmelita, czyż ja powątpiewam o tobie? Dlaczegóż miałbyś mnie zwodzić? Jeżeli nie przestałeś mnie kochać, to wola silniejsza od twojej zatrzymała cię; jeżeli już mnie nic kochasz, na co mi wiedzieć przyczynę?
— O, Karmelito! zawołał Kamil, ja miałbym cię już nie kochać! Cóżbym ja zrobił? jakże mógłbym żyć bez ciebie?
Karmelita uśmiechnęła się smutnie. Zdawało się jej, że cień jakiś zakwefiony, cień kobiety, przeszedł między nią i jej kochankiem.
Kamil odprowadzi! ją do pokoju i zamknął okno; noce były zimne.
Karmelita siedziała pięć godzin przy tem oknie, i nie zważała na chłód powietrza. Chciała powiedzieć: „Zostaw otwarte, Kamilu, duszno mi“. Otworzyła usta, ale nie mogła wydobyć głosu, osunęła się na kanapę.
Kamil odwrócił się i upadł jej do nóg.
— Oto co mi się wydarzyło, rzekł. Wyobraź sobie, spotkałem w Paryżu dwóch kreoli z Martyniki, moich przyjaciół, których nie widziałem od... nie umiem ci nawet powiedzieć od jak dawna. Rozmawialiśmy o naszym pięknym kraju, w którym i ty zamieszkasz kiedyś, rozmawialiśmy o tobie...
— O mnie? odezwała się Karmelita ze drżeniem.
— Zapewne, o tobie... Czyż ja mogę rozmawiać o czem innem?... Nie wymieniłem twego nazwiska, rozumie się. Poszli ze mną po sprawunki moje, po części ich także, ale pod warunkiem, że będę z nimi na obiedzie i razem pójdziemy na operę... było to ostatnie wystąpienie Lais. Ty wiesz, że ty i muzyka, są to jedyne moje namiętności. Szkoda, że nie było tam ciebie, byłabyś się doskonale zabawiła.
Karmelita poruszyła ramionami.
— Nie byłam tam, rzekła.
— Nie, ty byłaś tu, droga moja: to twoja wina, nie chciałaś pójść ze mną.
— Tak, to moja wina, rzekła Karmelita, to też się nie skarżę.
— A jednak zamiast zabawy, nudziłaś się!
— Czekałam na ciebie.
— Jesteś aniołem.
I Kamil znowu namiętnie uściskał Karmelitę. Ona po tym uścisku była prawie roztargnioną.
Przez głowę młodzieńca klęczącego u jej nóg, spojrzała na swój krzew róży, na którym błyszczało kilka już tylko kwiatów: blade, chorowite ostatnie. Jeden z nich opadać nawet zaczął, i Karmelita patrzyła z głęboką melancholją na jego listki, zsuwające się jeden za drugim.
Kamil czuł dobrze, iż słowa jego nie robiły wrażenia, nalegał więc, wracał do szczegółów, które miały nadać prawdopodobieństwo jego opowiadaniu.
Karmelita straciła nareszcie wątek rozmowy, słyszała tylko brzmienie słów, nic nie rozumiejąc. Uśmiechała się, czyniła znaki głową, odpowiadała jednogłoskami, ale tak samo nie wiedziała co odpowiada, jak też i tego co Kamil mówi.
Uderzyła druga godzina, Karmelita drgnęła.
— Druga godzina! rzekła. Jesteś znużony, ja także, mój drogi, odejdź do siebie, jutro powiesz mi wszystko co jeszcze masz do powiedzenia, wiem, że ci się nic złego nie stało, jestem szczęśliwa...
Kamil od kilku minut był bardzo zakłopotany; nie wiedział jak wyjść, ani jak pozostać. Zdał się jednak bardzo zasmuconym słowami Karmelity.
— Odprawiasz mnie, niedobra? rzekł.
— Co! odezwała się dziewica.
— Dobrze, dobrze! widzę, że dąsasz się na mnie.
— Ja? dlaczego miałabym się dąsać.
— Alboż ja wiem? Kaprys.
— W istocie, rzekła Karmelita ze smutnym uśmiechem, może ja i kapryśna, Kamilu, postaram się poprawić z tej wady... Do jutra.
Kamil ucałował po raz ostatni Karmelitę, która przyjęła pocałunek jak statua marmurowa i wyszedł.
Zaledwie drzwi się za Kamilem zamknęły, wydarło się z jej ust słowo, które nie mogło wydobyć się w jego obecności.
— Duszę się! rzekła.
I znowu otworzyła okno i oparła się na niem, jak przed przybyciem Kamila. I tak pozostała nieruchomą aż do białego dnia.
Przy pierwszych promieniach słońca, zadrżała i jak gdyby wtedy dopiero spostrzegła, która jest godzina, wzniosła piękne oczy do nieba, westchnęła i położyła się do łóżka.
Była to pierwsza chmura, która przeszła po niebie dwojga młodych ludzi.
Kamil, tak jak powiedział Karmelicie, mógł zaledwie zrobić połowę sprawunków. Ale on nie zrobił żadnych nawet, jeżeli pamiętamy, jak czas spędził.
Trzeba więc było koniecznie wracać do Paryża.
Na ten raz sprawunki zostały załatwione; nic nie odwróciło Kamila od celu. Wrócił też wcześnie.
Karmelita nie oczekiwała go przy oknie; przechadzała się po ogrodzie, w którym wznosił się pawilon Kolombana.
Od tego dnia wreszcie, wycieczki Kamila bywały coraz częstsze, a pobłażanie, powiedzmy raczej obojętność Karmelity, zamiast powstrzymywać, zachęcała go tylko.
Stopniowo wycieczki do Paryża stawały się tak częste, że raczej obecność w domu była wyjątkiem.
Raz, nęciły go wyścigi na placu Marsowym, drugi raz przedstawienie nowej opery, to znów walka kogutów przy rogatce. Prawda, że za każdym razem mówił do Karmelity:
— Czy pójdziesz ze mną, kochanko?
Ale za każdym razem Karmelita odpowiadała:
— Dziękuję.
Kamil szedł sam.
Pewnego poranku, podczas jego nieobecności, zadzwoniono do drzwi. Karmelita usłyszała dzwonek, ale był to już odgłos, który nie wywierał na nią wrażenia. Gdy jednak zadzwoniono powtórnie, podniosła głowę i złożyła haft, a że ogrodniczka spóźniła się z otworzeniem, podeszła do okna, uchyliła zasłony i spojrzała. Naraz wydała okrzyk zdziwienia, trwogi prawie.
Był to Kolomban. Omało nie padła zemdlona. Pobiegła na dół; ogrodniczka wracając z ogrodu, przechodziła przez korytarz.
— Nanetto, zawołała, zaprowadź tego pana do pawilonu ogrodowego i nie powiadaj mu, że jestem w domu.
Potem zamknęła drzwi od swego pokoju, zakręciła klucz, zasunęła rygiel i siadła a raczej padła na kanapę.
Kolomban pisywał do Kamila ze zwykłą punktualnością, ale ponieważ od wyjazdu bretona nie postał na ulicy św. Jakóba, przeto listy Kolombana leżały u Marji-Joanny. Ztąd poszło, że niedbały Kamil, nie otrzymując listów, nie uważał za potrzebne pisać do swego dawnego towarzysza szkolnego. A nawet ile było w mocy jego, odpychał wspomnienie przyjaciela.
Kolomban, była to przyjaźń zdradzona, przyrzeczenie złamane; był to wyrzut sumienia.
Milczenie Kamila niepokoiło Kolombana, jakkolwiek nie był podejrzliwym. Dusza wreszcie surowego bretona, tak przynajmniej on sobie wyobrażał, zahartowała się znów w dzikich pięknościach jego stron rodzinnych. Jednego dnia powiedział sobie:
— Jestem uleczony; pójdę kończyć studja swoje. Przytem zobaczę też, co porabiają Kamil i Karmelita.
A ponieważ uśmiechnął się wymawiając dwa imiona, wyobrażał sobie, iż serce ma spokojne.
Wyjechał więc, sądząc się bezpiecznym.
Mniemane jego zwycięztwo było klęską; łudził się, a Bóg jeden znał tajemnicę jego słabości.
Przybył do Paryża i wziął dorożkę, ażeby prędzej dostać się na ulicę św. Jakóba. Była godzina siódma zrana, mógłby był zastać przyjaciela w łóżku.
Kamil leniwym był jak kreol.
Karmelita zapewne już wstała, pamiętał dobrze, iż wstawała zarówno z ptakami, przyśpiewując jak one pierwszemu brzaskowi dnia, pierwszemu promieniowi słońca.
Przybył na ulicę św. Jakóba z sercem bijącem, z czołem w ogniu.
Marja-Joanna widziała jak wysiadł z dorożki.
— A! to pan Kolomban, rzekła. Gdzie to pan idzie?
Kolomban zatrzymał się.
— Gdzie idę? odpowiedział. Do siebie, do pana Kamila.
— O, pan Kamil wyprowadził się już od świętej pamięci.
— Wyprowadził się? powtórzył Kolomban.
— Ależ tak, tak.
— A?...
Kolomban zawahał się.
— A panna Karmelita?... zapytał z wysileniem.
— Wyprowadziła się także.
— Gdzież się przenieśli? zapytał Kolomban.
— To mój stary panu powie, bo zdaje mi się, że wie; a także panna Chante-Lilas, praczka.
Kolomban oparł się o ścianę, ażeby nie upaść.
— Dobrze, rzekł. Dajcie mi klucz od mojego pokoju.
— Klucz od pańskiego pokoju? odparła Marja-Joanna, a to na co?
— A na cóż potrzebny jest klucz od pokoju?
— Klucz potrzebny jest na to, ażeby wejść do mieszkania, ale pan nie masz tu już mieszkania.
— Jakto? zapytał breton głosem zdławionym.
— Bo i pan się wyprowadziłeś.
— Ja wyprowadziłem się?... Czyś oszalała kobieto?
— Nie, nie oszalałam. Możesz pan wejść, jeżeli chcesz, nie ma już ani jednego sprzętu w pańskim pokoju. Pan Kamil zabrał wszystko, mówiąc, że pan będziesz mieszkał z niemi.
— Z niemi? powtórzył Kolomban. I chmura płomienna przeszła mu przed oczami. Ależ nareszcie, odezwał się, jeżeli mam mieszkać z niemi, to muszę wiedzieć, gdzie się wyprowadzili.
— Zdaje mi się, że mieszkają w Meudon, odpowiedziała odźwierna.
A ponieważ Kolomban jeszcze nie zapłacił dorożce, przeto wsiadł w nią napowrót, razem z walizą.
— Do Meudon! zawołał.
W półtory godziny Kolomban był w Meudon.
Lecz pamiętajmy, że Kamil mieszkał w Bas-Meudon.
Kolomban z bretońską cierpliwością, bez znużenia kołatał od drzwi do drzwi. W ostatnim domu powiedziano mu, że ci dwoje młodych ludzi mieszkają zapewne w Bas-Meudon.
Pojechał do Bas-Meudon. Tam otrzymał wiadomości ściślejsze, wskazano mu dom; zadzwonił raz, potem drugi.
Karmelita wyjrzała oknem, poznała go, zakazała Nanecie mówić o sobie i poleciła wprowadzić Kolombana do pawilonu.

VII.
Powracający.

Gdy Nanetta otworzyła drzwi, Kolomban był prawie tak blady jak Karmelita. Chciał się zapytać o Kamila, ale głos zamarł mu na ustach.
— Do pana Różana zapewne? rzekła Nanetta przychodząc mu w pomoc.
— Tak, bąknął Kolomban.
— Tędy, panie.
Nanetta poszła przodem, prowadząc bretona do pawilonu.
Karmelita widząc otwierające się, a potem zamykające drzwi od ulicy, podniosła się, następnie odemknąwszy swoje z klucza, poszła na palcach do sieni i patrzała oknem wychodzącym na ogród.
Kolomban nie szedł już za Nanettą, ale ją wyprzedzał. Spieszno mu było zobaczyć się z Kamilem i zapytać o wyjaśnienie. Otworzył drzwi od pawilonu. W pawilonie nie było nikogo. Odwrócił się ku Nanecie.
— Gdzie mnie prowadzisz? rzekł.
— Do pańskiego mieszkania, odpowiedziała ogrodniczka.
— Do mojego mieszkanią?
— Tak. Czyż pan nie jesteś tym przyjacielem z Bretanji, na którego pan Kamil oczekuje?
— Kamil oczekuje mnie?
— Od dwóch miesięcy.
— A gdzie jest pan Kamil?
— W Paryżu.
— Lecz dzisiaj powróci?
— Zapewne.
— Czy często bywa w Paryżu?
— Prawie codzień.
— Aha! to tak, pomyślał Kolomban, on mieszka tu, a ona w Paryżu; Kamil obawiał się zapewne, ażeby jej nie narazić, mieszkając z nią nietylko już w jednym domu, ale nawet w jednem mieście. Kochany Kamil, źle go osądziłem... A ja jestem taki niedobry! I zwracając się do Nanetty: Ja tu poczekam na Kamila, rzekł do niej; jak tylko wróci uprzedź mnie o jego przybyciu.
Nanetta uczyniła znak potwierdzający i oddaliła się.
Pozostawszy sam, Kolomban obejrzał się dokoła i przetarł oczy ręką; zdawało mu się, że jest igraszką złudzenia. Był to jego własny pokój, jego pokój z ulicy św. Jakóba, cały przeniesiony na łono ślicznego ogrodu. Też same sprzęty, ten sam papier, znalazł tam wszystko, zacząwszy od kodeksu, który leżąc na stoliku, otwarty był w tem samem miejscu, gdzie on przeciągnął zielonę zakładkę, aż do doniczek róż zieleniejących na oknie.
Pokój ten, był to wyrzut sumienia Kamila, który czuł, że stał się winnym zbrodni względem Kolombana.
Kolomban widział w tem tylko czułą i delikatną pamięć przyjaciela. Tylko, że pokój ten, pełnym był dlań smutnych wspomnień. Nic nie ma boleśniejszego, jak z rozdartem sercem i łzami w oczach, spoglądać na przedmioty, które się widziało w szczęśliwych czasach.
Sądząc, że sprawi radosną niespodziankę swemu przyjacielowi, czyż nie katowskie dzieło spełnił Kamil, zmuszając Kolombana do zamieszkania w śmiertelnej komnacie swych pierwszych złudzeń?
To też, jak Karmelita tej nocy, w której do pierwszej godziny czekała na Kamila, po odejściu jego zawołała: „duszę się!“ tak i Kolomban dziś z kolei powtórzył ten wyraz i wybiegł do ogrodu szukając powietrza.
Karmelita stojąc przy oknie, widziała jak wyszedł, a raczej wyskoczył z pawilonu. Oparła rękę na sercu i głowę w tył pochyliła: omal nie zemdlała nieszczęśliwa dziewczyna. Otworzywszy oczy, spojrzała w ogród i zobaczyła Kolombana siedzącego na ławce, z głową zatopioną w dłoniach, zupełnie tak samo, jak ona, kiedy przez cztery godziny czekała na Kamila.
On także czekał cztery godziny.
Nagle usłyszano turkot powozu zatrzymującego się przy drzwiach, potem głośno zabrzmiał dzwonek. Na ten raz Nanetta była na miejscu i poszła otworzyć. Zapewne oznajmiła ona Kamilowi o przybyciu Kolombana, gdyż zamiast wejść na pierwsze piętro, ukazał się w ogrodzie. Szukał oczyma Kolombana, spostrzegł go siedzącego na ławce i szedł prosto ku niemu.
Kolomban, z czołem ukrytem w dłoniach, nie widział go nadchodzącego. Na odgłos kroków podniósł jednak głowę i spostrzegł przed sobą przyjaciela. Wydał okrzyk i już był w jego objęciach.
Karmelita wszystko to uważała przez okno.
Nic nie mieszało radości, jakiej doznawał Kolomban z widzenia przyjaciela; mniemał, że Kamil mieszka w Bas-Meudon, a Karmelita w Paryżu.
Dwaj młodzieńcy szli ku domowi trzymając się za ręce.
Widząc ich zbliżających się, Karmelita cała drżąca poszła do swego pokoju i na klucz się zamknęła.
Kamil oprowadził przyjaciela po całym domu, z wyjątkiem pokoju zajętego przez Karmelitę.
Breton nie dziwił się zniewieściałemu nieco gustowi, z jakim urządzono było mieszkanie, znał on upodobanie Kamila.
Po zwiedzeniu całego domu, prócz pokoju Karmelity, kreol przywiódł przyjaciela przed te drzwi tajemnicze, około których obaj przeszli kilka razy.
Tam zatrzymał Kolombana.
— Zdejm kapelusz! rzekł Kamil.
— Dlaczego? zapytał breton.
— Tu jest przybytek.
— Co to znaczy?
— Posłuchaj, rzekł kreol tym pół drwiącym, pół poważnym tonem, który był mu zwyczajnym, ja mam o religji pojęcie bardzo niewyraźne albo jeśli ci się podoba, bardzo stanowcze; każdy wyznaje Boga według swego wyboru, nie wiem czemu miałbym postępować inaczej jak drudzy.
— Do czego zmierzasz i co to za pokój? zapytał Kolomban. Dokończ.
— To świątynia bogini piękna, dobroci i wielkości!... Pokój ten, Kolombanie, mieści w sobie istotę, którą wielbię nadewszystko na świecie; istotę ludzką, którą czczę na równi z bóstwem! Skłoń się, i jak ci powiedziałem, odkryj głowę przestępując próg tej komnaty, bo żadnemu dotąd śmiertelnikowi, nie było dano spoglądać na bożyszcze tak gorąco uwielbiane!
Karmelita z pokoju swego słyszała wszystko co mówił Kamil; pozostała blada ale silna, jaką zwykle była w wielkich wypadkach; poszła prosto ku drzwiom i w chwili gdy Kamil brał za klamkę, otworzyła drzwi.
Kolomban o mało nie padł, spostrzegłszy ją.
— Wejdź, mój przyjacielu, odezwała się spokojnie.
— Co ci jest? zapytał Kamil, wzburzenie ukrywając pod wesołością, która była to maską jego, to obliczem; czy już nie poznajesz Karmelity? Więc przedstawię was sobie wzajem... Panna Karmelita Gervais... pan wicehrabia de Penhoel.
Młodzi spoglądali na siebie wzajem: Kolomban osłupiały ze zdziwienia, Karmelita nieruchoma ze wstydu.
— Ależ, zawołał Kamil, uściskajcie się przecie! Cóż was u licha wstrzymuje? Czy chcecie, ażebym poszedł przejść się po lesie Meudońskim?
Wezwanie to, przyjacielskie w gruncie, ale obelżywe w formie, całkiem odmienne sprawiło wrażenie na Karmelicie i na Kolombanie: ona zaczerwieniła się aż po białka oczu; twarz bretona pokryła się śmiertelną bladością. Oboje cofnęli się krokiem. Zakłopotanie było okrutne dla obojga.
Karmelita przerwała je, szczerze i serdecznie podając bretonowi rękę. On zaś pomny bladej i wychudłej ręki, którą widział kiedyś u Karmelity obłożnie chorej na gorączkę mózgową, wyciągnął natychmiast swoją, i dwie te uczciwe ręce, drżące, uścisnęły się przyjaźnie.
— Cóż to za ceremonje wyrabiacie? rzeki Kamil, odkądże to przyjaciel nie całuje „żony“ swego przyjaciela?
Kolomban podniósł głowę i spoglądając na Kamila wejrzeniem płomiennem:
— Żony? zawołał radośnie, gdyż w obec spełnienia obietnicy zapomniał wszystkiego, żony?... powtórzył ze łzami w oczach, nie zważając na pomieszanie, w jakie słowa jego wprawiały Karmelitę.
— Lub bardzo bliskiej tego, rzekł Kamil, gdyż czekałem tylko na twój powrót, by przystąpić do ślubu.
— To tak! rzekł zimno Kolomban. Potem, z miną, która nie była bez pewnej groźby: Jestem więc! dodał.
— No, no, rzekł Kamil przerywając, jeżeli nie chcesz pocałować jej z miłości dla niej, to pocałuj z miłości dla mnie.
Kolomban podszedł do Karmelity i skłoniwszy się z szacunkiem:
— Czy pozwolisz mi, panno Karmelito? rzekł.
— Pani, pani, sprostował Kamil.
— Czy pozwolisz mi pani pocałować się, powtórzył Kolomban.
— O, z całego serca! zawołała Karmelita wznosząc oczy do nieba, jakby biorąc je na świadectwo szczerości słów swoich, a Bóg, który mnie słyszy, wie, że z głębi serca daję ci ten znak uczucia.
Ucałowali się i zarumienili oboje.
— I cóż, przecieżeście z tego nie umarli, odezwał się Kamil z uśmiechem. Jacyżeście wy oboje niezdarni! Czynie stanęło na tem, że my we troje stanowić będziemy jedność, a co najwięcej, dwójcę?
— Dobrze, rzekł Kolomban, ale nim przyjmę ten układ, chciałbym pomówić z tobą Kamilu.
— Ze mną, powtórzył kreol, to więc coś bardzo ważnego?
— Tak.
— Czy i ona do tego należeć będzie? zapytał.
— Nie, odrzekł Kolomban, Karmelita pozostanie u siebie, a my pójdziemy do twego pokoju.
— Chodźmy, rzekł Kamil.
I otworzył drzwi naprzeciw pokoju Karmelity.
Breton poszedł za nim, rzucając Karmelicie spojrzenie mające znaczyć: „Bądź spokojna, tobą ja zajmować się będę.“
Uśmiechnęła się smutnie, westchnęła i wróciła do siebie.
— I cóż, rzekł Kamil rzucając się w fotel i próbując odciągnąć od rzeczy, jakże podobał ci się twój pawilon?
— Prześliczny, odpowiedział Kolomban, dziękuję ci za tę troskliwą pamięć, ale nigdy nie zamieszkam w tym pawilonie.
— A to dlaczego?
— Bo nie chcę być ani wspólnikiem twych błędów, ani tarczą twoich złych namiętności.
— Kolombanie! rzekł Kamil marszcząc brew.
— O! gniewać się będziemy za chwilę, jeżeli zechcesz Kamilu, ale nasamprzód pozwól, że powiem ci co mam do wyrzucenia... Przysiągłeś, a był to jeden z warunków mojego wyjazdu, że szanować będziesz Karmelitę, jak swoją żonę, a przysięgę swą niegodnie złamałeś! Od tej chwili, Kamilu, przepaść jest między nami, przepaść dzieląca serce prawe od serca wiarołomnego; nie zostanę tu ani chwili dłużej.
Wymawiając te słowa, Kolomban posunął się ku drzwiom. Ale Kamil zagrodził mu drogę.
— Posłuchaj, rzekł, tak jako jesteś jedynym moim przyjacielem, Kolombanie, a byłbym wielce nieszczęśliwym, gdyby było inaczej!... tak jako chciałbym był uczynić choć połowę tego dla ciebie, coś ty uczynił d!a mnie — kocham, wielbię, szanuję Karmelitę, i nie ode mnie tylko zależało dotrzymać przysięgi.
Kolomban uśmiechnął się pogardliwie.
— Otóż odwołuję się do niej samej, mówił dalej Kamil. Pomów z nią, wypytaj, wszak jej, spodziewam się, zawierzysz? Dowiedz się, czym kiedy jakimkolwiek sposobem usiłował nietylko uwieść ją, ale nawet najmniejszą dał insynuację; zapytaj jej czyśmy nie byli oboje nagle, mimowolnie, fatalnie pociągnięci tajemniczą siłą upalnej nocy letniej; zapytaj, czy jako dzieci własną niewinnością zdradzone, nie ulegliśmy sposobności wcale jej nie szukając... Ty, który potrafisz poskramiać swe żądze, ty, który masz siłę woli nadludzką, ty, możebyś nie upadł, ale ja, słaby jak mię znasz, mój przyjacielu, czując koło siebie, tysiączne pożądania, które też dobywały się z serca Karmelity, zamknąłem oczy, cały świat zniknął przedemną! Czyż dlatego, Kolombanie, mam być człowiekiem nieprawego serca, nieuczciwym? Nie. Gdyż jak jestem Kamil de Rozan... w czasie, który ty sam oznaczysz, Karmelita będzie moją żoną. Nie chciałem ci tego wszystkiego pisać, pojmujesz; byłaby to nieskończona dyskusja listowna, ale ponieważ przybyłeś, oznacz więc sam, jak ci mówiłem, dzień ślubu.
Kolomban pozostał chwilę zamyślony.
— Czy ty prawdę mówisz? zapytał bystro wpatrując się w Kamila.
— Na honor, odpowiedział młodzieniec przyciskając rękę do piersi.
— Jeżeli tak, rzekł Kolomban, to pozostaję, gdyż będę zawsze miał uczciwego człowieka za przyjaciela. Co się tyczy dnia ślubu, to ty go oznacz, a naturalnie, im prędzej tem lepiej.
— Dziś zaraz, Kolombanie, czy słyszysz?... dziś zaraz piszę do ojca; poproszę go, ażeby mi przysłał papiery potrzebne do ślubu a za sześć tygodni będę mógł ogłosić zapowiedzie.
— Dajmy dwa miesiące, ażeby nie przesadzać w niczem, rzekł Kolomban. Ale czy pewnym jesteś pozwolenia ojca?
— Dlaczegóżby ojciec miał mi odmawiać?
— Ojciec twój majętnym jest Kamilu, a Karmelita ubogą.
— Cnota Karmelity stanie jej za posag w oczach mojego ojca.
„Nieszczęsny marnotrawco! miał ochotę powiedzieć Kolomban, ty posag ten strwoniłeś z góry!“
— Ale gdyby, rzekł jednak, pomimo całych twych chęci, ojciec sprzeciwił się temu związkowi?
— To niepodobna, mój drogi.
— Przypuść jednak na chwilę to niepodobieństwo. Cóżbyś w takim razie uczynił?
— Mam lat dwadzieścia cztery: ożeniłbym się z Karmelitą mimo woli ojca.
— Smutne to jest sprzeciwianie się syna rodzicom, ale smutniejsza rzecz, Kamilu, zniesławić dziewicę i niewrócić jej czci... Napisz więc ten list, napisz go jako syn pełen szacunku, ale i jako człowiek w postanowieniu stały. Statki odchodzą co 5go, 15go i 26go każdego miesiąca; pojutrze jest 15go, nie masz więc ani minuty do stracenia.
— A ty zostaniesz? zapytał Kamil.
— Zostanę, odpowiedział Kolomban. I kładąc na stoliku Kamila pióro i papier: Czekam na list twój w pawilonie, rzekł.
Potem zszedł na dół uradowany niemal z prawości swego przyjaciela.

VIII.
Odjeżdżający.

W kwadrans po Kolombanie, wszedł do pawilonu Kamil, trzymając w ręku ćwiartkę papieru na pół zapisaną.
— Czy już? zapytał Kolomban zdziwiony.
— Nie, rzekł Kamil, przeciwnie, zaledwiem zaczął.
Kolomban spojrzał nań okiem sędziego śledczego.
— O! nie kwap się z potępieniem, rzekł Kamil. Przy pierwszych wyrazach przyszły mi na myśl twoje zarzuty względem pozwolenia ojca i jakoś zakręciły mi w głowie.
— Cóż ci to przeszkadza, Kamilu, rzekł breton, jeśli masz stałe postanowienie...
— To prawda; ale myślę, ile to listów wymienić trzeba nim trafimy do końca. Nie spodziewałem się nigdy otrzymać tego pozwolenia od razu; będziemy więc dyskutować, parlamentować, dni będą upływać, nasza niecierpliwość wzrośnie...
— Jakżeż zrobić inaczej?
— Zdaje mi się, że mam sposób, rzekł Kamil.
— Jaki?
— Pojechać sam prosić o pozwolenie ojca.
Breton utkwił w Kamilu swe przejrzyste oczy. Kamil wytrzymał wzrok przyjaciela nie mrugnąwszy okiem.
— Masz słuszność, Kamilu, rzekł Kolomban, i to co przekładasz mi, jest myślą uczciwego człowieka, albo łotra bez czci i wiary!
— Spodziewam się, że nie wątpisz o mnie? zapytał Kamil.
— Nie, odpowiedział Kolomban.
— Pojmujesz, że przez tydzień osobistych nalegeń, więcej wskóram u ojca, niż przez trzy miesiące listowych oblężeń.
— Sądzę tak jak ty.
— Trzy tygodnie podróży tam, trzy z powrotem, ze dwa tygodnie dla załatwienia się z ojcem, to wszystko dwa miesiące.
— Zostałeś logiką wcieloną Kamilu.
— Rozum przychodzi z wiekiem, mój stary Kolmbanie. Na nieszczęście...
— Co?
— O, zamiar ten jest prawie nie do wykonania.
— Jakto?
— Nie mogę z sobą zabrać Karmelity.
— Oczywiście.
— Z drugiej strony, nie mogę jej pozostawić tutaj.
— Co ci przeszkadza?
— Młoda dziewczyna, sama, wystawiona na obelgi sąsiadów!
Kolomban zmarszczył brew.
— Więc myślisz, że jabym pozwolił znieważać Karmelitę? rzekł.
— Zgadzasz się zatem czuwać nad nią?
Kolomban uśmiechnął się.
— Doprawdy, rzekł, sądziłem, że mnie znasz lepiej.
— Mieszkać będziesz pod jednym z nią dachem?
— Nieinaczej.
— Kolombanie! zawołał Kamil, jeżeli tak zrobisz, całe życie moje nie wystarczy do zawdzięczenia ci tego dowodu przyjaźni.
— Niewdzięczny! wyrzekł z cicha breton.
— Nie, Kolombanie, ja nie jestem niewdzięczny, ale znam twoję drażliwość, bałem się proponować, ażebyś mieszkał sam z młodą dziewczyną, w domu odosobnionym...
— Czyż nie mieszkałem z Karmelitą sam przez trzy miesiące, nim ona poznała ciebie?
— Tak, ale nim mnie poznała, jak powiadasz.
— A dlaczegóż by mnie mogła razić myśl opiekowania się żoną mojego brata, moją siostrą ukochaną? Czy obciąłeś zrobić aluzję do mojej dawnej miłości dla Kamelity?
— Kolombanie!
— Czy sądzisz mnie zdolnym do złamania przysięgi?
— Sądzę cię zdolnym do poniesienia raczej śmierci!
— W takim razie uprzedź Karmelitę; pojmujesz, że nie przyjmę tego położenia inaczej, jak tylko za jej zgodą... A choćby odmówiła, to i tak odjechać możesz z całem bezpieczeństwem; najmę pokój naprzeciw jej domu... blizko jej domu, jeśli nie naprzeciw, a będzie równie bezpieczną od wszelkiej zniewagi, jak gdybym z nią mieszkał. Idź więc ją uprzedzić, bo nie więcej masz czasu do stracenia, jak gdybyś list posyłał zamiast siebie samego.
Kamil usłuchał, nie wymówiwszy słowa.
Karmelita ze drżeniem przyjęła tę wiadomość. Nie uczyniła jednak żadnego zarzutu, nie stawiała żadnego oporu. Wysłuchała propozycji, spojrzała na Kamila z niewymownem osłupieniem i nie rozbierając dokładnie wrażenia, jakie wiadomość ta na niej sprawiła, czuła instynktownie całą niskość Kamila i całą wielkość Kolombana.
Jedyną zmianą w projekcie było to, iż wyjazd odłożono na 23go października; statek osadniczy bowiem odchodził, jak mówiliśmy, w dniu 25ym; pozostawało więc dziesięć dni do odjazdu Kamila z Paryża do portu.
Kolomban opowiedział jakie życie surowe, niemal zakonne, wiódł w wieży Penhoel, błąkając się nad brzegiem szumiącego morza, lub siedząc przy łożu chorego ojca, któremu czytał Odysseję.
Kolomban przekonał się jak dużo skorzystała Karmelita w muzyce, podczas długiej nieobecności bretona i częstych wycieczek Kamila do Paryża.
Ten ostatni próbował przypomnieć wesołość dawniejszych wieczorów, lecz oprócz tego, że chwile bliskiego odjazdu były pełne niepokoju i żalu, stało nadto między temi trzema osobami widmo o trzech obliczach.
Dla Kamila, było to sumienie. Dla Kolombana, powątpiewanie. Dla Karmelity, zniechęcenie.
Widmo to ustawicznie przesuwało się ponad ich głowami, ale poważne i posępne szło obok nich, podczas smutnych dni i melancholijnych wieczorów, jakie upłynęły aż do odjazdu Kamila.
Były czasami pomiędzy nimi chwile głuchej niecierpliwości, która ich przestraszała; rzekłbyś wtedy, że na podobieństwo ludzi rozprawiających w chwili nadchodzącego niebezpieczeństwa, śpieszą z rozstaniem, ponieważ rozstać się mają później lub prędzej.
W tem smutnem usposobieniu nadszedł dzień 23-go.
Umówiono się, że Kolomban odprowadzi Kamila aż do dyliżansu, który odchodził z Paryża o dziesiątej godzinie rano, drogą na Wersal.
Breton oka nie zamknął przez noc całą; o szóstej wstał, oczekując na Kamila. O ósmej wszedł do jego pokoju.
— Która godzina? zapytał Kamil.
— Ósma, odpowiedział Kolomban.
— O, to mamy czas jeszcze! rzekł Kamil pozwól mi się przespać z godzinę.
Drzwi Karmelity były otwarte; usłyszała odpowiedź leniwego kreola.
— Ma słuszność, rzekła, pozwól mu się jeszcze przespać, mój przyjacielu.
Kolomban zamknął drzwi i wszedł do pokoju Karmelity. Zdawało się jakoby wcale nie spała, łóżko jej zaledwie było poruszone.
— Zmęczona jesteś, Karmelito, rzekł Kolomban, spoglądając na nią.
— Tak, odpowiedziała, czytałam jedną część nocy.
— A drugą część nocy płakałaś!
— Ja? Nie, odrzekła, spozierając na bretona okiem suchem i gorączkowem.
Kolomban spuścił głowę i westchnął. Potem, chociaż wiedział, że wszystko jest przygotowane, podniósł się i wyszedł, pod pozorem przygotowań do drogi.
W gruncie, to widzenie się sam na sam z Karmelitą rozrywało mu serce, potrzebował powietrza i samotności. O dziewiątej. godzinie wrócił, wszedł do pokoju Kamila i zmusił go do wstania.
W kwadrans potem, kreol był w sali jadalnej, gdzie oczekiwali Karmelita i Kolomban.
Ostatnie chwile poprzedzające rozstanie, niewiele smutniejsze były od wieczorów dni poprzedzających.
Z pewnością odjazdu rzecz tak się ma, jak ze śmiercią; tak się stopniowo człowiek obywa z grożącem co chwila nieszczęściem, że nie zdziwiony jego wybuchem, zdaje się nań nieczułym; źródło łez zatrzymało się spływając zwolna.
Powóz mający zawieźć Kamila na stację, czekał u drzwi.
W chwili gdy mieli wsiadać, spojrzeli na siebie po raz ostatni: trzy twarze połączyły się w pocałunkach. Ale Kolomban tylko i Karmelita płakali.
— Powierzam ci moje życie, rzekł Kamil, więcej niż życie, duszę moję!
I według wszelkiego prawdopodobieństwa Kamil mówił w tej chwili prawdę.
— Bądź spokojny! Odpowiadam za nią przed Bogiem, na duszę moją i życie! odpowiedział uroczyście breton, wznosząc do góry swe wielkie oczy, jasne jak niebo, na które patrzyły.
Dwaj młodzieńcy zbliżyli się ku drzwiom. Kolomban odwrócił się i widząc Karmelitę samą, z rękami zwieszonemi, z głową na piersiach, podobną do posągu Opuszczenia, zaproponował Kamilowi, ażeby ją zabrać i żeby z nim była aż do ostatniej chwili.
Karmelita spojrzała na Kolombana oczyma, w których błyszczała wdzięczność. Ale, głosem oznaczającym zniechęcenie rzekła:
— Na co się to zdało?
Kamil przybiegł po raz ostatni, po raz ostatni przycisnął ją do serca, potem cofnął się niemal przestraszony. Zdawało mu się, że ściska statuę marmurową.
Nie było czasu do stracenia.
Kolomban odciągnął Kamila, obaj wsiedli do powozu i ruszyli cwałem po drodze wersalskiej, dla zrównania się z dyliżansem. Brakowało tylko dziesięć minut do jedenastej.
Drzwi pozostały otwarte.
— Zamknij drzwi, rzekła ponuro Karmelita do ogrodniczki.
Kobieta usłuchała i pchnęła drzwi, które zatrzasnęły się z łoskotem. Karmelita drgnęła.
— To drzwi mojego grobu, rzekła.
I weszła na schody wolno, stopień po stopniu; wróciła do swego pokoju i padła na kanapę.
Zkąd pochodziło to zniechęcenie, ten smutek Karmelity? Z porównania, jakie mimowoli czyni kobieta wyższa między takim człowiekiem jak Kamil, a takim jak Kolomban.
I w rzeczy samej, Kolomban, który od dnia przybycia urósł w oczach Karmelity, przez dziesięć upłynionych dni doszedł do rozmiarów olbrzymich.
Pomiędzy jego odjazdem i powrotem, dziewica przebyła sen okropny! To sen... o, tak! Rzeczywistość byłaby zbyt przerażającą!
Śniło się jej, że przez trzy miesiące była kochanką próżniaka, który był ładny i zabawny, to prawda, ale bez godności, bez serca, bez siły. Był to bez wątpienia sen straszny! A ten amerykanin z rozpuszczonemi krawatami, o jasnych kamizelkach, jasnych spodniach, ze złotemi łańcuszkami i pierścieniami pełnemi drogich kamieni, było to jakieś wcielenie tego nocnego szatana, który ciśnie snem zdjęte piersi.
Wszystkie te nareszcie projekty małżeńskie, ten odjazd dla naradzenia się z rodziną, groźba powrotu zawieszona nad nią, nie jako promyk nadziei, ale jako połysk miecza, wszystko to nie mogło być niczem innem, jak tylko gorączkowym snem nocy letniej, w rozpalonym mózgu.
Tak, tak, wszystko to było snem!
Rzeczywistością było wielkie i prawe serce, które zwało się Kolombanem. Był to człowiek prosty, wysoki, silny, jednem słowem, człowiek! Ten mógł powiedzieć kobiecie: „Zamknij oczy i idź!“ i prowadzona przezeń mogła iść ślepo; ten mógł powiedzieć: „nie chcę!“ i usłuchałaby: „chcę!“ i byłaby posłuszną: „trzeba umrzeć!“ i umarłaby. Ten miał w sobie wielkość, szlachetność i wiarę; dobroć i siłę!
On to po trzech miesiącach nieobecności przybył, ażeby zażądać od przyjaciela sprawy ze skarbu, który mu powierzył...
Ale gdy biedna Karmelita podniosła głowę i zobaczyła około siebie wszystkie przedmioty należące do Kamila, nieszczęśliwe dziecko! zrozumiała, że ona przez jednę tylko noc wiosenną owinęła się około bretona, jakby we śnie, a amerykanin był straszną rzeczywistością.
Wszystkie więc łzy, mieszczące się w sercu kobiety, potokami wybuchły z jej oczu; płakała na swój błąd, płakała za kwiatem swych złudzeń na wiatr rzuconym, za szczęściem straconem; płakała za życiem złamanem na zawsze, jak ktoś płacze za matką lub za dzieckiem. Załamała ręce z rozpaczą, jęczała głośno i rzucała na otaczające przedmioty oczyma lwicy, ukąszonej przez jadowitego węża.
Wstała i wielkiemi krokami przechodziła się po pokoju, zadyszana, z okiem pałającem.
Gdyby rzeka przepływała pod jej oknem, byłaby się niezawodnie w wodę rzuciła.
Jak gdyby powzięła jakieś rozpaczliwe postanowienie, poszła do okna i otworzyła. Wzrok jej zmierzył odległość okna od bruku. Było to pierwsze piętro, a więc śmierć niepewna. Cofnęła się z jękiem wściekłości i bólu. Ale nagle oczy jej, piękne oczy, smutne i rozpaczy łzami zalane, zaiskrzyły się, spocząwszy na jakimś przedmiocie.
W tem spojrzeniu, w którem przed chwilą malowało się udręczenie, zabłysło coś podobnego do radości; promień szczęścia mignął pośród łez.
Spostrzegła swą białą różę, godło niewinności, pamiątkę pierwszego jej uczucia.
— O moja różo! rzekła przyciskając ją do serca bez względu na kolce, w nocy, gdy cię podjęłam, ty wychodziłaś zaledwie z ziemi, naszej wspólnej matki. Jeszcześ ty wtedy nie rozwijała w słońcu aureoli białych pączków, owiniętych w zielone osłonki, ogień dnia nie mógł cię dosięgnąć, nocny chłód nie mógł cię zziębić. O moja różo! Jak ja w upał skwarnej nocy letniej, tak i ty wyjawiłaś skarby swych świetnych kwiatów; dumną byłaś z białych kielichów; promieniłaś na słońcu, które uważałaś za swego przyjaciela, wierzyłaś w wieczność życia, tak jak ja wierzyłam w wieczność miłości. O moja różo! dlaczego oddałaś kwiaty swe, jak ja moją oddałam miłość, skoro umrzeć musimy obie?...
Karmelita zerwała kilka spóźnionych kwiatów wieńczących jeszcze jej krzak różany, lecz zamiast zatknąć je w swój dziewiczy warkocz, jak to czyniła dawniej, obskubała listki i puściła na wiatr, który je zaniósł na bruk drogi błotnistej.

IX.
Lwica zraniona.

Od tej chwili Karmelita uważała dom ten za grób swój, a ogród za różany cmentarz Karmelitanek, których dziwnym trafem nosiła imię.
Zrozumiała pannę de la Valliere, która trzy lata światła i słońca, odpokutowała trzydziestu laty mroku w głębi klasztoru.
Zrozumiała Magdalenę, która nie śmiąc oczu wznieść aż do czoła Chrystusa, nogi mu ocierała włosami.
Przyszłość jej zdała się streszczoną w tych dwóch słowach, nakreślonych czarnemi głoskami na białej stronicy: „Płakać i Umrzeć“.
I w istocie, nic już nie mogło jej przywiązać do dóbr tego świata.
Przez trzy kwadranse była zatopiona w ponurych rozmyślaniach, to jest tyle czasu ile potrzeba było bretonowi do odprowadzenia Kamila, poczekania na przejście dyliżansu i powrócenia.
Trzy te kwadranse były trzema wiekami dla Karmelity.
Za powrotem, Kolomban na miejscu młodej dziewicy, z którą rozstał się przy odjeździe, zastał schylone pod ciężarem najsroższego przygnębienia widmo martwe, z oczyma błędnemi, z cerą bezbarwną. Ale nie zrozumiał nic prostoduszny Kolomban; sądził, że rozpacz ta nie ma innej przyczyny nad odjazd Kamila i usiłował pocieszyć biedną opuszczoną, mówiąc jej o jego powrocie.
Wtedy dopiero, po sposobie w jaki głową potrząsała, pojął, że złe pochodzi z innego źródła i rozpoczął dzieło wiernego przyjaciela, wypytując ją braterskiemi słowy.
Karmelita nie odpowiadała wcale; niema na spojrzenia, głucha na wyrazy, nosiła w sobie taki ogrom bólu, że zdawała się obawiać, by nim nie obciążyć przyjaciela.
Tak tedy upłynął dzień pierwszy.
Kolomban widząc, że odpycha jego pocieszenia, tak jak chore dziecko odpycha dobroczynny napój, przypisał rozdrażnieniu nerwowemu smutek, który zdawał mu się przypadkowym, przemijającym i ściślejsze badanie odłożył do jutra i dni następnych.
Ale nazajutrz i dni następnych, melancholia Karmelity była takaż sama, unikała wciąż wszelkich zwierzeń. Czas upływał więc, nie wyjawiając bretonowi tajemniczych przyczyn tej głuchej rozpaczy.
Godziny dnia rozdzielone były regularnie i niezmiennie. Od listopada, Kolomban pomimo deszczu, błota, wiatru i śniegu, wychodził pieszo z Bas-Meudon między siódmą i ósmą zrana, udając się do Paryża, do Szkoły Prawa, na kurs, który rozpoczynał się o wpół do dziewiątej. Kurs ten trwał dwie godziny, wracał przeto o godzinie pierwszej.
Siadali do śniadania, w godzinę potem rozchodzili się oboje, każde do swojego zajęcia i już nie widzieli się jak o godzinie szóstej na obiedzie.
Resztę wieczoru przepędzali razem, bawili się muzyką, rzadko zaś rozmową.
Rozmowa była niebezpieczną. Breton czuł, że było jego obowiązkiem wypytać Karmelitę, ale widział jej opór i nie unikając sposobności sprowadzenia rozmowy na ten grunt, nie szukał jej jednak, działając jak rozsądny lekarz w chorobie organicznej, to jest oczekując więcej od czasu, niż od umiejętności, więcej od Boga, niż od lekarza.
Ale co zadziwiało Kolombana, to ogromne postępy, jakie Karmelita uczyniła w muzyce od wyjazdu Kamila.
Rzekłbyś, że rozwinął się w niej jakiś nowy, nieznany, niemal straszny zmysł muzyczny. Jeżeli grała, fortepian jej zyskiwał głos, duszę; płakał, łkał, jęczał; jeżeli śpiewała, głos jej, zwłaszcza w wysokich tonach, nabierał rozciągłości, uczucia, bolesnej goryczy, która z głosu tego czyniła wołanie rozżalonego anioła, co ludzkim dźwiękiem płakał za niebiosami.
Upłynęło tak kilka tygodni, listu od Kamila nie było, a Kolomban ze zdziwieniem spostrzegł, że Karmelita nigdy nie spytała się Nanetty, czy nie ma jakiego listu.
W końcu grudnia dopiero nadszedł pierwszy. Kolomban z radością przyniósł go Karmelicie.
Siedziała ona przy fortepianie.
— List od Kamila! zawołał Kolomban wchodząc do pokoju.
Ale Karmelita nie odrywając rąk od klawiszów:
— Przeczytaj, mój przyjacielu, odrzekła.
Odpieczętował więc i czytał.
List opowiadał wszystkie rozprawy, jakie Kamil miał, nie z ojcem, ale z ciotkami, babkami i z resztą rodziny, która opierała się jego zamiarowi, a w chwili gdy to pisał, przeciwniejszą mu była, niż kiedykolwiek. Oprócz tego zawierał wyrażenia najżywszej czułości dla Karmelity, najgłębszej wdzięczności dla Kolombana.
W ogólnym tonie listu panował rodzaj melancholji niezwykłej u amerykanina, którą breton, kładł na rachunek miłości, doznającej przeszkód w niezgodzie rodzinnej i w walce, jaką staczał.
Lecz co najmocniej dziwiło Kolombana, to zimny sposób w jaki Karmelita przyjęła ten list od swego przyszłego małżonka. Nie śmiał on jej żadnej pod tym względem uczynić uwagi, ale wieczorem, zostawszy sam, zastanawiał się nad przyczynami tej widocznej obojętności, a im więcej szukał w tajemniczych głębiach kobiecego serca, tembardziej oddalał się od istoty rzeczy.
Pod koniec stycznia przyszedł od Kamila drugi list, pełen namiętnej czułości. Walka nie ustawała w łonie rodziny Rozan, Kamil jednak przerobił kilku jej członków, a niektórych rozczulił; słowem zyskał nieco gruntu; był to zatem postęp.
Drugi ten list przyjęła Karmelita z takąż samą obojętnością, jak pierwszy; czytała wszystkie te palące wiersze bez najmniejszego wzruszenia; doszedłszy do ostatniego, zamknęła list i położyła go na kominku bez afektacji, ale z lodowatą pogardą.
Kolomban miał wielką chęć korzystać z tej okoliczności, by ją wypytać, ale po za tą pozorną oziębłością, dostrzegł w niej takie gorączkowe wzburzenie, że obawiał się zmrozić ją jak mimozę, samem dotknięciem. Zaniechał więc w tej chwili wszelkich zapytań i zastanawiał się dalej, choć daremnie, tak jak od trzech miesięcy, nad przyczynami niewytłómaczonej chorobliwości.
Tak upłynął rok.
Kolomban, ażeby Karmelity nie pozostawiać samej, napisał do ojca, że go obowiązek pewien zatrzymuje w Paryżu i nie będzie miał szczęścia odwiedzić go podczas przyszłych wakacyj.
Ten rok wreszcie, zamiast wlec się zwolna, jako rok nieobecności, upłynął z szybkością nadzwyczajną, w niewymownej pogodzie ze strony Kolombana, w namiętnem uwielbieniu i nieustannych wyrzutach sumienia ze strony Karmelity.
Pewnego wieczora, kiedy jak zwykle, zeszli się w pawilonie Kolombana, a było to 23-go października, w samą rocznicę wyjazdu Kamila, breton wyjawił zdanie, oparte jedynie na prawości charakteru, jaką przypisywał kreolowi, że Kamil przed miesiącem skończył lat dwadzieścia pięć, a więc jest pełnoletnim, niezawodnie zatem powróci i ożeni się za zezwoleniem, lub bez zezwolenia ojca.
Karmelita potrząsła głową w ten znaczący sposób, który już nie raz przestraszył bretona, choć nie rozumiał dokładnie jego znaczenia, coby go nierównie więcej przestraszyło.
Na ten raz postanowił żądać wyjaśnienia.
— Karmelito, rzekł, rok już jest, gdy na moje zapewnienie o blizkim powrocie Kamila, smutnie potrząsnęłaś głową. tak jak i w tej chwili. Daremnie poszukiwałem przyczyny tego milczącego powątpiewania, a nie mogąc jej dociec, proszę cię, ażebyś mi wypowiedziała ją tak uczciwie, jak ja uczciwie cię pytam.
— Wszystko z tobą, Kolobanie, musi być poważnem, odpowiedziała Karmelita, a ponieważ ty sam nic nie czynisz bez rozumnego powodu, więc słusznie żądasz, ażebym ci wytłómaczyła. Otóż, to poruszenie głową, mój drogi przyjacielu, jest dowodem mojego niedowierzania... Ja nie mam twej przezacnej ufności, bo nie jestem jak ty doskonałą, od chwili gdy Kamil odjechał zwątpiłam o jego powrocie; upłynął rok, a ja wątpię jeszcze bardziej.
— O! mylisz się Karmelito, zawołał Kolomban, czyż nie znasz przesądów, jakiemi przesiąkłe są rodziny amerykańskie? Jedyna przeszkoda do powrotu Kamila leży w tem, bądź przekonaną, że Kamil walczy przeciw tym przesądom; pod lekkomyślną powierzchownością ma on serce prawe i uczciwe, i żałuję, Karmelito, że mając sposobność ocenienia go, nie wyrobiłaś lepszego o nim wyobrażenia.
Karmelita westchnęła.
— To ty, Kolombanie, rzekła, jesteś sercem złotem; to ty widzisz wszędzie dobro, bo masz je w sobie. Powiadasz, że miałam sposobność ocenić Kamila... Tak, mój drogi, oceniałam go i dlatego właśnie powtarzam, Kamil nie wróci.
— Ale zkąd ci przyszło takie krzywdzące przekonanie Karmelito?
— Z trzymiesięcznego wspólnego pożycia, podczas którego zrozumiałam go nie pytając, poznałam nie badając... Można żyć z przyjacielem dwadzieścia lat i nie być poznanym, gdy tymczasem w obec kobiety są chwile, w których mimowolnie mężczyzna się zdradza; takim ja sposobem doszłam do poznania istotnego charakteru Kamila. Nie chcę obarczać nieobecnego posądzeniem, ale z tego poznania wynikło, że doznałam oziębłości, następnie niesmaku a potem zwolna pogardy. Że Kamil kocha mnie w pewien sposób, nie przeczę. Ale on ma dla mnie tę lękliwą przyjaźń, jak zły uczeń dla nauczyciela, a posiadanie mnie więcej próżność, niż miłość jego zadawalnia. Nie przeczę, że w chwili opuszczenia, we wstrząśnieniu jakie sprawia rozłąka miał zamiar powrócić. Nawykły do łatwej miłości pewnych kobiet, dziwił się, gniewał nawet wewnętrznie, że przy mnie znajdował codzienną przeszkodę, opór każdej chwili; on raz tylko podszedł mnie, i na tem koniec, i ta walka, którą toczy o tysiąc mil od nas, trzyma go wciąż na uwięzi. Ale wierzaj mi, mój przyjacielu, ja dla Kamila jestem ceną zwycięztwa, nie zaś celem istotnego przywiązania.
Kolomban patrzał na dziewicę z głębokim smutkiem.
— Karmelito, rzekł, ty już nie kochasz Kamila?
— Nigdym go nie kochała, odpowiedziała dumnie, jakby te słów kilka miały ją usprawiedliwić.
— O! nie mów tego, Karmelito, rzekł breton łagodnie.
— Jak przed Bogiem, odezwała się uroczyście Karmelita, mówię prawdę, Kolombanie; ja nigdy nie kochałam Kamila.
— A jednak... począł wahająco młodzieniec.
— A jednak uległam... to chcesz powiedzieć, mój przyjacielu, prawda?... Tak jest, uległam, ale nie słabości własnej, nie potędze Kamila, lecz jakiejś sile nieznanej, większej nad moją; jakiejś władzy tajemniczej, większej nad jego władzę. On nie uczynił żadnego wysilenia, by upadek mój sprowadzić, tak, jak ci to sam wreszcie powiedział, dla usprawiedliwienia zdrady swej przysięgi, ale na zimno wyczekiwał sposobności, i to ja mu właśnie wyrzucam, to właśnie napędza mi do czoła nie rumieniec, a płomień wstydu, gniewu, wzgardy.
— Cicho, cicho, Karmelito, rzekł Kolomban ręką zasłaniając oczy, tak jakby w ten sposób nie mógł już słyszeć słów Karmelity.
— I, mówiła dalej Karmelita, zsuwając się po ślizkiej drodze, czy chcesz, żebym ci powiedziała całą prawdę, Kolombanie?
— O! nie, nie, nic już nie chcę słyszeć! zawołał breton.
— Dlaczegóż więc wypytywałeś? zapytała niemal groźnie.
— Mów tedy!
— Otóż poznasz boleść moją w całej jej rozciągłości, błąd mój w całej jego głębi, gdy się dowiesz, że tej nocy tryumfu Kamila, ja nie jemu uległam.
— A komu? zapytał Kolomban.
— Widmu mojej wyobraźni, marzeniu mojego serca. Kamil był tylko wysłańcem nieszczęścia, narzędziem fatalności.
Kolomban wzniósł na Karmelitę spojrzenie jasne jak światło.
— Karmelito, rzekł, nie rozumiem cię.
— O Kolombanie, dokończyła, była to piękna noc, szczęśliwa noc, w której chodziliśmy razem z sobą po różę, z pod stóp grobowca biednej la Valliere!...
I podniósłszy się zwolna, wyszła z pawilonu i wróciła do siebie, a Kolomban wiódł za nią oczyma, prawie olśniony tym pierwszym promieniem światła, który zstąpił aż do jego serca. I wyrzekł z cicha:
— O mój Boże! mój Boże! więc ona mogła była mnie kochać, skoro nie kochała wcale Kamila?...

X.
Gdzie każdy zaczyna widzieć jasno nie tylko we własnem sercu.

Od tego dnia stosunki ich z prostych i poufałych, jakiem! były dotąd, stały się zimne i powściągliwe. Karmelita pojęła, że za wiele powiedziała. Kolomban obawiał się znowu, że może źle usłyszał.
Ciągle wierzył w powrót Kamila; trzymał się w pewnem oddaleniu od Karmelity, unikał wszelkiej sposobności do rozmowy na temat i uczucia, pomny, że dziewica niemal uczyniła wyznanie miłości. Myśl ta, że coraz więcej kochał Karmelitę, że każdy dzień wzmagał jego miłość, przerażała Kolombana.
Cóżby to było, gdyby miał pewność, że Karmelita go kocha? Byłby natychmiast opuścił Paryż i wrócił do Bretanji. Tymczasem upływały dnie, tygodnie, miesiące, a pozwolenie ojca Kamila nie nadchodziło.
Otrzymywano wciąż listy kreola, bardzo czułe, czasem nawet mocno namiętne i koniec na tem.
Raz otrzymano list od jego brata. Kamil zachorował niebezpiecznie. Karmelita przyjęła tę wiadomość z takąż prawie obojętnością, jak wszystkie inne.
Choroba trwała trzy miesiące. Po przejściu niebezpieczeństwa, w chwili powrotu do zdrowia, Kamil otrzymał od ojca i od reszty rodziny obietnicę, że nic odtąd nie będzie stać na przeszkodzie jego związkowi z Karmelitą.
Było to tematem, który on parafrazował w liście pisanym do przyjaciół, pod wpływem gorączkowej jeszcze rekonwalescencji.
List jego był arcydziełem miłosnego uczucia, a poczciwy Kolomban podał go Karmelicie, mówiąc z oczyma łez pełnemi:
— Widzisz Karmelito, że się nie omyliłem!
Ale nie tak rzecz miała się z Karmelitą. Dla niej byłoby największą radością nie odbierać żadnych listów, nie słyszeć o nim, zapomnieć nawet jego imienia. Pokochała ona Kolombana całą mocą duszy, całą silą żalu, całą wielkością swych wyrzutów.
Widząc go tak smutnym i zarazem tak dumnym z prawości swego przyjaciela, uczula prawie nieprzepartą chęć rzucić mu się na szyję i wyznać otwarcie miłość, ale surowe czoło młodzieńca wstrzymało ją i zmusiło do wejścia w siebie. Miłość ta, która opanowywała ją z każdym dniem więcej, nie była już miłością, było to coś więcej: uwielbienie, jakiem przejmuje istota wyższa, prawie nadludzka.
Gdy patrzyła na niego ukradkiem i pożerała go oczyma, gdyby był wtedy Kolomban uchwycił jedno takie spojrzenie, to jakkolwiek prostoduszny i skromny, byłby wyczytał wszystko.
Pewnej nocy zimowej, kiedy ziemia okryta była białym kobiercem, Karmelita stojąc pomimo mrozu przy oknie sieni, z oczyma skierowanemi na lampę w pokoju Kolombana, spostrzegła otwierające się drzwi, a młody breton wyszedł na palcach, tak jak ona często czyniła, skierował się w stronę domu i zniknął.
Pierwszem poruszeniem Karmelity, było uciec do pokoju. Ale ciekawość wzięła górę; otwierając wreszcie i zamykając drzwi, byłaby obecność swą zdradziła. Przytuliła się więc do framugi okna i czekała. Skrzypienie schodów oznajmiło, że Kolomban wchodzi na górę.
Młodzieniec oparł się o mur przeciwległy ostrożnie, ażeby go nie słyszano. Chwilami rękę, którą trzymał na sercu, odrywał od piersi i niósł ku oczom, jakby łzy ocierając.
Było to wyjaśnieniem dla Karmelity.
Po co on przyszedł pod jej drzwi, jeżeli nie po to co i ona nieraz czyniła przy drzwiach jego? Jakież łzy wylewać mógł, jeśli nie gorące łzy miłości i gorzkie łzy żalu. I w samej rzeczy, niebawem cichy płacz Kolombana, zamienił się w łkanie.
Karmelita przycisnęła rękami usta, bo czuła, że z nich lada chwila wybiedz może okrzyk: „Kocham cię! kocham cię!“ Ale jednocześnie, sto razy na minutę, głosem równie szybkim, jak uderzenia jej serca, powtarzała: „Boże bądź błogosławiony! on mnie kocha! on mnie kocha! on mnie kocha!“ Jakąż szaloną chęć miała rzucić mu się na szyję i ucałować. Lecz poważne oblicze bretona nagle stanęło jej w myśli i wola wstrzymała życzenie.
Jakoż, Kolomban mógł nocy tajemniczej powierzyć smutki swe, żale i miłość, ale pomiędzy tem, a wyznaniem była przepaść nieprzebyta.
Karmelita postanowiła więc zachować dla siebie tę radość nieoczekiwaną, niewymowną, nieskończoną...
Kolomban stał tak blizko godzinę, potem ukląkł, ucałował próg i powstał z westchnieniem; następnie oddalił się.
Karmelita prowadziła za nim oczyma, póki nie wszedł do pawilonu; wtedy dopiero, upadłszy na kolana, wykrzyknęła głośno:
— Boże bądź błogosławiony! on mnie kocha I on mnie kocha!

XI.
Dusze nierozdzielne.

Pewnego rana Karmelita po nocy przepędzonej w gorączkowej bezsenności, spostrzegła wchodzącego Kolombana, który wczoraj rozstał się z nią dopiero o północy. Był on bledszy, ale weselszy niż zwykle.
Pomyślała, że breton zwyciężył skrupuły i przyszedł jej wyznać miłość. Pobiegła ku niemu i posadziła go przy sobie na kanapie. Lecz w otwartych drzwiach spostrzegła sylwetkę ogrodniczki, która w ręku list trzymała.
— Proszę pani, rzekła Nanetta, list od pana Kamila.
Karmelita krzyknęła i rękę podniosła do serca.
Kolomban zbladł okrutnie.
Ogrodniczka, od której nikt nie odbierał listu, położyła go na kolanach Karmelity.
Przyszła ona pierwsza do przytomności, gdyż jeżeli nie była silniejszą od Kolombana, to bardziej zdeterminowaną. Wszystkie inicjatywy pochodziły od niej. Westchnęła, rozpieczętowała list i przeczytała. Potem podała go Kolombanowi z oczyma wzniesionemi na młodzieńca i rzekła tylko:
— Przeczytaj!
Zdawałoby się, że Kolomban bardziej już zblednąć nie mógł, a jednak bladość jego jeszcze się powiększyła. Pierwszy raz przeczytał cicho, a drugi raz głośno, kilka wierszy następujących:

„Droga Karmelito!

„Otrzymałem nareszcie pozwolenie ojca, ciotek i całej rodziny, a siódmego przyszłego miesiąca będę w Paryżu.

Kamil.“

Nigdy skazany, czytając swój wyrok śmierci, nie mógłby tak okropnie wyglądać jak breton, kiedy powtórnie i głośno odczytywał list swego przyjaciela.
Karmelita, oparta o poduszkę kanapy, patrzyła głęboko, gorąco, czekając aż podniesie oczy. Ale zamiast tego, oczy młodzieńca się zamknęły, a między zaciśniętemi powiekami przepłynęły dwie łzy.
— Co ci jest, zapytała Karmelita swym harmonijnym głosem, dlaczego powrót przyjaciela wprawia cię w takie osłupienie?
— A Karmelito! Karmelito! rzekł breton, nie pytaj mnie...
— Kolombanie, mówiła dalej, dlaczego tak jesteś blady, dlaczego plączesz?
— Bo umieram Karmelito! zawołał młodzieniec.
— Umierasz, Kolombanie, kończyła niemiłosiernie, dlatego, że mnie kochasz, prawda?
— Ja! wybuchnął Kolomban otwierając oczy z przerażeniem, ja, ciebie kocham?
— Tak, odpowiedziała Karmelita. Dlaczegożby nie? Ja też bardzo ciebie kocham.
— Cicho! cicho bądź, Karmelito!
— O! rzekła dziewica, dosyć już dawno jestem cicho, i ty także! Dosyć już dawno żywimy w sercu naszem tę żmiję, która je pożera.
— Karmelito! krzyknął Kolomban, jestem nędznikiem!
— Nie, Kolombanie, ty masz wielkie serce; długo było ono zwycięzkiem, teraz uległo.
— O, Karmelito, Karmelito! jęknął Kolomban, czy przebaczysz mi?
— Co ci mam do przebaczenia, skoro cię zawsze kocham, skoro cię zawsze kochałam?
— Cicho, Karmelito! przerwał Kolomban, powiedziałaś już to, a ja miałem dość siły, by cię nie słuchać.
— A więc, zawołała Karmelita z pewnym rodzajem gwałtowności, powtarzam: kocham cię, Kolombanie, kocham cię, kocham.
— Karmelito! Karmelito! palą mnie twe słowa.
Wyrwał się z pod tego czaru i chwiejnym krokiem odszedł od niej.
— Siostro moja! siostro moja! rzekł, wina nasza jest jednaką; ażeby ją odpokutować, prośmy Boga o siłę i rezygnację.
— Co ty nazywasz rezygnacją, mój przyjacielu?
— Rozumiesz mnie Karmelito!
— Nie, na duszę moję, nie rozumiem cię. Czy chcesz powiedzieć przez to, że powinnam zaślubić Kamila?
— Koniecznie!
— Zaślubić Kamila z miłością w sercu dla ciebie, i miłości twojej świadoma?
— Koniecznie! koniecznie! wołał Kolombau z akcentem rozpaczy.
— Dlaczegóż to, koniecznie! Powiedz mi, Kolombanie, zapytała, przed kimże odpowiedzialną jestem za moją na tym świecie miłość? Jestem sama jedna, a tem samem sąd o molem postępowaniu, do mnie tylko należy.
— Mylisz się, Karmelito, społeczeństwo ocenia twe postępowanie, a Bóg jego najwyższym sędzią.
— Chciałabym, ażebyś wytłómaczył mi Kolombanie, jakim to sposobem społeczeństwo może mnie zmusić, ażebym uczyniła nieszczęśliwymi dwóch ludzi i siebie, zaślubiając tego kogo nie kocham, z krzywdą tego, któregom ukochała? Jakim sposobem Bóg może mi nakazywać czyn, który nietylko wstrętny jest sercu mojemu, ale i sumieniu? Czyż radziłam się praw społecznych w chwili upadku? Kiedy, krążąc na wybrzeżu przepaści, w głębi której czekał mnie Kamil i boleść, wyciągałam ręce do Boga wzywając Go na pomoc, czyż Bóg zatrzymał mnie?
— Bluźnisz Bogu, Karmelito!
— Nie bluźnię, Kolombanie, bo ja kocham ciebie!
— Karmelito! nie bierzmy życzeń naszych i instynktów za prawa i obowiązki!... Patrz, patrz, dokąd to nas doprowadziło!
— Wyrzut, Kolombanie?
— O! zawołał młodzieniec rzucając się jej do nóg, niech mnie Bóg skarżę, jeżelim miał na myśli wyrzut! Dla mnie, Karmelito, ty masz w sobie wszystkie uczucia kobiece, ale jesteś czystą, jak Ewa w dniu stworzenia.
— Kolombanie! rzekła Karmelita opadając na kanapę i kładąc obie ręce na głowę młodzieńca, a twarz jego opierając na kolanach, odsuwam moje prawa i obowiązki i radzę się tylko serca. Mało mnie obchodzi odpowiedzialność przed Bogiem i ludźmi; wiem co odpowiedzieć ludziom i Bogu, bylebym się przed tobą tylko, mój przyjacielu, usprawiedliwiła.
— A ja, czy myślisz, Karmelito, wyrzekł zcicha młodzieniec przez pół zwyciężony, zdołam zapomnieć przysięgi uczynionej Kamilowi? A choćbym jej i nie uczynił, czy sądzisz, że zdradziłbym Kamila? Dlatego to powiadam ci, że trzeba prosić Boga o siły i rezygnację.
— Nigdy! nigdy, Kolombanie! zawołała dziewica z gwałtownością.
— Karmelito! Karmelito!
— Jakże chcesz bym prosiła Boga, ażeby mi odjął pierwiastek życia, odejmując miłość i dając na jej miejsce rezygnację, tę cnotę bezwładną i bezpłodną? Ty nie wiesz, że bez ciebie, bez twej obecności, bez miłości twojej, byłabym już umarła lub zagrzebała się żywcem w klasztorze? Już zamierzyłam to w dniu odjazdu Kamila, rzucając na wiatr kwiaty naszej biednej róży; i to dzięki tobie, dzięki tej miłości życia, jaką tchnąłeś we mnie, zamiaru tego zaniechałam... I chcesz, ażebym zapomniała, że to ty mnie ocaliłeś, Kolombanie?
— Dlatego, Karmelito, chcesz mnie zgubić razem z sobą?
— Czy to znaczy zgubić się, cierpieć, umrzeć, jeżeli zgubę, cierpienie, śmierć dzielić będziemy wspólnie?
— Karmelito! na imię nieba!...
— Pomyśl tylko Kolombanie, że ja zapomniawszy ciebie na tym świecie, myśleć o tobie będę na tamtym.
— Cóż więc czynić?
— A, nareszcie zaczynasz rozmyślać! rzekła Karmelita ze śmiechem, który dreszczem przejął Kolombana. Co czynić? Właśnie też!... O! myślałam o tem oddawna, co nam czynić należy.
— Mów zatem, mów! zawołał Kolomban wciąż na kolanach i chwytając głowę oburącz, jakby się obawiał oszaleć.
— Są tylko dwie alternatywy, Kolombanie.
— Jakie?
— Opuścić ten dom, uciec, żyć zagranicą, na końcu świata, w ustroniu Indji, na jakiej z wysp Oceanji... w zapomnieniu...
— A druga? zapytał Kolomban, wskazując tą odpowiedzią, że się nie zgadza na pierwszą.
— Drugą, odpowiedziała z mocą Karmelita, jest śmierć, Kolombanie!
— O! wyrzekł breton schylając głowę do jej kolan.
— Nie mogąc połączyć się w życiu, mówiła dalej Karmelita, połączymy się przynajmniej w śmierci!
— Obrażasz Boga, Karmelito!
— Nie sądzę... Ale w każdym razie, Kolombanie, wolę cierpieć z tobą w wieczności, niżeli być „z nim“ połączoną tu na ziemi.
— Niepodobna, Karmelito! niepodobna!
— Dobrze, silny jest słabym... Słaby więc musi mieć siłę za dwoje.
Kolomban podniósł głowę.
— Nie mogąc być twoją ponieważ mnie odtrącasz, Kolombanie, mówiła dalej Karmelita z gestem wielkości, nie mogąc należeć do niego, bo ja go odtrącam, jutro wstąpię do klasztoru... Boże, przyjmij mnie, oddaję się tobie!
— O, Karmelito! jakiż słaby jestem wobec ciebie!
— Ty, mój przyjacielu,, jesteś aniołem abnegacji, dobroci i obowiązku.
— Nie, nie; kocham cię jak szalony! Wszystko zrobię, Karmelito, wszystko, co tylko chcesz!
Karmelita uśmiechnęła się smutnie, tryumf jej był zupełny. Kolomban klęcząc, pochylony, złamany u jej nóg, powiedział jej: „kocham cię!“
— Jestto postanowienie ważne, odpowiedziała, zasługuje też, abyś się nad niem zastanowił, Kolombanie. Ja mówię jak istota bez imienia, osamotniona, zgubiona pośród świata, ciągnięta do grobu przez ojca i matkę, którzy ją tam poprzedzili. Ty jesteś ostatnim w rodzinie, nosisz wielkie imię, masz ojca, który cię kocha... Pamiętaj na twojego ojca! Jutro powiesz mi coś obmyślił.
— Do jutra więc, Karmelito.
— Do jutra, Kolombanie!

I rozeszli się, po serdecznem i braterskiem uściśnieniu ręki.

XII.
Postanowienie.

Scena, którą opowiedzieć mamy, odbyła się w przeddzień ostatniego wtorku.
Dzień następny nadszedł z tą jednostajną regularnością, z jaką godziny, smutne czy wesołe, posuwają się po zegarowej płycie. Był to dzień mglisty i ponury, odpowiedniejszy na dzień zaduszny, niż zapustny.
Koniec jego widzieliśmy w pierwszym tej książki rozdziale, spotkawszy błąkających się po ulicach Paryża trzech młodzieńców: Jana Roberta, Ludowika i Petrusa.
W tym to dniu zrana, Karmelita i Kolomban zeszli się w pawilonie.
Wielki ogień palił się na kominie. O ile jednak ogień wesołym jest w wieczorach zimowych, o tyle smutnym zrana, kiedy widziało się słońce, choćby przez chwilę. Ogień wtedy wydaje się chybioną kopią, śmiesznem przedrzeźnianiem słońca.
Siedzieli oboje przed kominkiem smutni, milczący, od czasu do czasu zamieniając kilka słów krótkich, jak delikwenci oczekujący kata. Nareszcie Karmelita pierwsza wszczęła kwestję:
— On przybywa jutro, odezwała się.
— Jutro, powtórzył Kolomban.
— A my nie powzięliśmy jeszcze stanowczego postanowienia, mój przyjacielu, rzekła Karmelita.
— Owszem, odparł Kolomban po chwili milczenia, ja powziąłem swoje.
— To i ja również, odpowiedziała dziewica podając rękę bretonowi.
— Ja umrę! zawołał Kolomban.
— Ja umrę! zawołała Karmelita.
Kolomban zbladł.
— Stanowczo, Karmelito? zapytał głosem drżącym.
— Stanowczo, Kolombanie! odrzekła głosem silnym.
— Czy umrzesz bez żalu?
— Z radością, z uniesieniem!
— Niech więc Bóg nam przebaczy! rzekł Kolomban.
— Bóg już nam przebaczył, rzekła wznosząc do nieba spojrzenie pełne ufności.
— To dobrze, odezwał się Kolomban, rozłączymy się po raz ostatni, nim się połączymy na zawsze; przed śmiercią porozmyślajmy w samotności.
— Chcesz kogo pożegnać, mój przyjacielu?
— Napiszę jeden list do ojca, drugi do Dominika.
— A ja, rzekła Karmelita, napiszę do moich trzech przyjaciółek z pensji, do moich trzech sióstr z zakładu Saint-Denis.
Ścisnęli się czule za ręce i rozeszli; Karmelita do swego pokoju, Kolomban do pawilonu.
Oto list, który Kolomban napisał do ojca, starego hrabiego Edmunda de Penhoel:

„Najdroższy i najzacniejszy ojcze!

Przebacz mi boleść, jaką ci sprawię. Chociaż postanowienie moje jest niezłomne, chociaż nic mnie odeń odwieść nie zdoła, nawet miłość twoja dla mnie, nawet wdzięczność moja dla ciebie, waham się i zbieram siły, by napisać co następuje... Ojcze mój najdroższy, najzacniejszy, przebacz mi, przebacz! Wyrzekam się życia, które mi dałeś. Uczyłeś mnie od lat dziecinnych, mój ojcze, ażebym się strzegł nad wszystko pogardy ludzkiej; ja z obawy pogardy tej uciekam na łono śmierci. Kiedy list ten otrzymasz, drogi mój ojcze, biedny twój Kolomban żyć już nie będzie; woli on bowiem według rady twojej, wyrzec się życia, niż uchybić obowiązkowi. Nie dlatego, ażebym już uchybił, szlachetny mój ojcze! tego nie lękaj się ani chwili, bo w takim razie zamiast świat opuszczać nikczemnie, byłbym publicznie odpokutował winę, głosząc ją przed wszystkiemi. Opierałem się, walczyłem, bo rozpacz twą przed oczyma miałem. Niechcąc uledz, wołałem umrzeć. Czy pamiętasz, ukochany ojcze, przechadzki nasze nad wybrzeżem dzikiego morza? Raz, wściekła nawałnica przecięła na dwoje olbrzymią opokę, stojącą niewzruszenie od chwili, gdy ziemia wyszła z rąk Stwórcy. Wobec tej zwyciężonej i złamanej opoki, opowiadałeś mi dzieje kataklizmów i przewrotów ziemskich, ukazując mi blok granitowy, który odcięty od podstawy, padł jak trzcina pod siłą fali. Tłómaczyłeś mi ten wielki bój istot i rzeczy; objaśniałeś, że tytany Hezjoda, furje i olbrzymy teogonji, były niczem innem tylko wygasłemi wulkany i mówiłeś, żebym się ukorzył przed tą ustawiczną walką sił natury. Korzę się, ojcze mój: huragan namiętności zerwał siły moje; fala boleści ludzkich okryła mą duszę i zgasiła ją!
Schylam głowę i umieram.
Czy pamiętasz jeszcze, o! najdroższy ojcze, te słowa z „Naśladowania“, które czytywaliśmy razem podczas wieczorów zimowych?... O! słodkie dni młodości mojej, w naszej starej spędzone wieżycy, gdzież jesteście? Postępuj na ziemi, jako podróżny i obcy, którego nie obchodzą sprawy tego świata“. Tak mówiło „Naśladowanie“ święte.
Owóż, czcigodny ojcze, jako podróżny przez trzydzieści lat błąkałem się między obcymi, a zamiast łączyć się ze sprawami tego świata, bez żalu opuszczam ziemię i idę oczekiwać cię w niebie.
Umarłbym ze spokojnem sumieniem, prawie z radosnem sercem, ojcze, gdyby moja samolubna radość nie była ubliżeniem dla twego uczucia. Błagam cię więc na kolanach, błagam cię uwielbiany ojcze mój, przebacz to zmartwienie, jakie ci sprawiam, w miłości swej dla mnie pamiętając na to, że życie wielką było mi niedolą, a śmierć będzie wielkiem szczęściem. Twój niewdzięczny syn,

Kolomban de Penhoel.“

Kilka łez zwilżyło ostatnią stronicę tego listu.
Natychmiast potem, odsunąwszy go na stronę Kolomban napisał drugi do Dominika Sarranti, który brzmiał jak następuje:

„Bracie mój!

Umieram! Do ciebie odwołuję się jako do przyjaciela i jako do kapłana. Potrzebuję zarazem kapłana i przyjaciela. Jako kapłan, bracie mój, nie rzeknij nad ciałem mojem okrutnego przekleństwa, że „ten kto sobie życie odbiera, nie kocha nikogo“; ja, przeciwnie, umieram, bo kochałem za wiele!
„Mam przed oczyma książkę, w której samobójstwo wyklętem jest; powiedziano tam, że pomiędzy zwierzęty nie ma żadnego, coby szarpało wnętrzności własne, a samowolnie pozbawiało się żywota. Tak, bezwątpienia; zwierzęta ślepo słuchają Stwórcy; człowiek jedynie powstaje przeciw niemu, ależ Bóg zwierzęciu dał tylko instynkt, a człowiekowi namiętności.
Powiedz mi bracie, czy zbliżać się dobrowolnie ku Bogu, znaczy powstawać przeciw Niemu? Czy prawdziwym z mojej strony grzechem nie byłoby raczej, gdybym żył przeklinając życie, a może i tego, który mi je dał? Nie, wyrzekając się życia dobrowolnie, uprzedzam tylko wyroki natury; byt i śmierć, to dwa jej prawa; jedna droga tylko prowadzi do życia, tysiąc zaś otwiera się, wiedzie do śmierci, wzywa do wieczności...
Wiem, że nie mogę Boga obwiniać o nieszczęścia moje, bo są następstwem namiętności, które otrzymałem w chwili przyjścia na świat. Nie upadł bym pod niemi, gdyby Bóg nie był ich wlał we mnie tak silnemi; a zatem i tu widzę prawicę Jego! Bóg wreszcie nie oznaczył jak długo trwać ma wiek ludzki, wszyscy muszą rodzić się, żyć i umierać, takie jest prawo boskie, bez względu na długość czasu i sposób zgonu.
Śmierć moja, o naturo wiecznie chłonąca i płodna! nie ujmie ci nic z tego, co mi dałaś; ciało moje, ta nieskończenie mała cząsteczka wielkiej całości, połączy się z tobą w innej formie. Dusza moja albo umrze wraz ze mną i rozpłynie się w gronie wszechrzeczy, albo będzie nieśmiertelną, a w takim razie boska jej istota pozostanie nietkniętą.
Rozum mój długi czas uległy wierze, nie daje się już uwieść sofizmatom; słyszę głos samego Boga, który mówi do mnie: Człowieku, stworzyłem cię dlatego, ażebyś przez własne szczęście przyczyniał się do szczęścia powszechnego, a iżbyś śmielej tego dostąpić mógł, dałem ci przywiązanie do życia i wstręt do śmierci. Ale jeżeli suma dolegliwości przewyższa w tobie sumę szczęścia, jeżeli drogi, które przed tobą otworzyłem dla ucieczki od złego, mają przeciwnie powieść cię do nowych boleści, któż zatem zobowiązuje cię do wdzięczności, skoro życie, które ci dałem jako dobrodziejstwo, ma stać się dla ciebie źródłem niedoli?
Szalony! jakaż to zarozumiałość! ja sądzę się pożytecznym światu! Lata moje są atomem niedostrzeżonym w nieskończonej przestrzeni czasów; nie wiem ani dlaczego, ani jak przyszedłem na świat, ani czem jestem; a jeśli, ażeby dowiedzieć się o tem, wybiegam myślą to wracam zmieszany straszniejszą jeszcze nieświadomością.
Nie wiem czem jest moje ciało, czem są zmysły, czem dusza moja; nie wiem jaka cząstka jestestwa mojego myśli to co pisze i rozmyśla nad wszystkiem i nad sobą, nigdy nie dochodząc do poznania siebie: próbuję nareszcie myślą zmierzyć niezmierne przestwory otaczającego mnie świata; widzę się przyczepionym do przestrzeni niepojętej, nie wiedząc dlaczego tu a nie gdzie indziej i dlaczego krótka chwila bytu mojego, szybka błyskawica między dwiema nocami, należy raczej do tej godziny wieczności, jak do poprzedniej lub następnej. Zewsząd widzę tylko nieskończoność, w której ginę jak atom!...
A skoro w ciągu ostatnich ośmiu lat przeszłego wieku; skoro przez piętnaście lat wieku bieżącego, zginęło cztery miljony ludzi, poświęconych kilku skrawkom ziemi, zwących się „granicami“ i sławie człowieka zowiącego się „zdobywcą;“ toż ja obawiałbym się poświęcić sobie samemu i kobiecie, którą kocham i z którą umieram, tę trochę dni, które mi zostają? Przyznaj bracie, byłoby to niedorzecznem, głupiem, tak w porządku fizycznym, jak moralnym.
Oto co piszę dla kapłana, myśliciela, filozofa: dla kapłana, który, wiedząc ile wycierpiałem, wzniesie za mnie do Boga czyste ręce i umysł wolny od wszelkiej namiętności; dla kapłana, który nie pozwoli jakkolwiek mało chrześciańską była śmierć nasza, ażeby ciała nasze zeszły do grobu bez modlitwy, a przynajmniej bez pożegnania.
A teraz odzywam się do przyjaciela:
Drogi mój Dominiku! przyjacielu serca mojego! Jutro rano, jak tylko odbierzesz ten list, przyjedź do Bas-Meudon, znasz dom w którym mieszkam. Wejdziesz tam i zastaniesz, spoczywające na jednem łożu zwłoki młodzieńca i dziewicy, którzy umarli dlatego, ażeby nie rumienić się za siebie ani przed Bogiem, ani przed ludźmi.
Tobie, tobie jednemu, drogi przyjacielu, zlecam ostatnią posługę około naszego pogrzebu.
Nie mogliśmy żyć razem na tym świecie; nie mogliśmy należeć do siebie, pragniemy przynajmniej spoczywać w tej samej trumnie przez wieczność. Każ więc zrobić trumnę dużą, kochany Dominiku, ażeby oboje nas pomieścić mogła; zbierz ostatnie kwiaty róży, którą zastaniesz w naszym pokoju i posyp nas tem kwieciem, potem potrzebować tylko będziemy twych modłów.
Ale pozostanie jeden człowiek, któremu ciebie będzie potrzeba, drogi przyjacielu mojego serca — to mój ojciec! Jak tylko ostatnią posługę oddasz synowi, wyjedziesz zaraz do Bretanii; wszak nic cię nie zatrzyma w Paryżu, nieprawdaż? Zastaniesz go we łzach: nie usiłuj pocieszać go, płacz z nim.
Żegnam cię, drogi przyjacielu! Jutro o tej samej godzinie, ludzie, których opinii poświęcam się, nie będą mogli już nic zrobić ani dla mnie, ani przeciwko mnie: spoczywać będziemy z Karmelitą u stóp Pana. Twój przyjaciel... więcej jak przyjaciel, twój brat.

Kolomban de Penhoel“.

Zapieczętował oba listy, napisał adresy, tylko na adresie ojca dodał: „Oddać na pocztęNa liście Dominika Sarranti położył:
„Odnieść jutro, przed siódmą zrana“.

XIII.
Gniazdko słowicze.

Przez ten czas Karmelita napisała do swych trzech przyjaciółek z Saint-Denis list następujący:

„Do Reginy, do Lydii, do Fragoli.

Żegnam was, siostry moje! Będąc w Saint-Denis, przyrzekłyśmy sobie, bez względu na przyszłe nasze położenie w świecie, kochać się, bronić wzajem i oddawać sobie przez całe życie przysługi, tak, jak miałyśmy zwyczaj w zakładzie. Stanęła umowa, że w razie wypadku, każda z nas stawi się na wezwanie, bez względu na miejsce i odległość. Otóż dotrzymuję przyrzeczenia, siostry moje; przyzywam was, dotrzymajcie także, przybądźcie. Przybądźcie po raz ostatni ucałować zlodowaciałe czoło tej, która była wam przyjaciółką na ziemi. Stawcie się! ostatnie moje westchnienie ku wam uleci: „Czekam was!“ Ale opuszczając ten świat, winna wam jestem wyjawić przyczynę nagłego rozstania.
Byłabym, siostry moje, niegodną was, gdybym, mając cierpienia uleczalne, nie wezwała was do pomocy, ale niestety, boleść moja była śmiertelną. Nie żałujcie jednak życia mojego, zazdrośćcie mi raczej śmierci; umieram bowiem z radością, z uniesieniem, ze szczęściem!
Kocham!... a jeżeli która z was kochała, to zrozumie znaczenie tego wyrazu. Jeżeli dziś jeszcze nie kochacie, zrozumiecie jutro. Kocham człowieka mojego wyboru, moich upodobań, moich marzeń; znalazłam zebrane w jednej istocie ludzkiej, wszystkie skarby dobroci, piękności, cnoty, w jakie każda z nas stroi swego przyszłego.
Nie mogąc zaślubić go na tym świecie, zaręczam się z nim dziś wieczór, i zaślubię go na tamtym. Umrzemy tej nocy, siostry moje, a jeżeli jutro stawicie się wcześnie, nim śmierć pokryje siną barwą lica nasze, zobaczycie tak pięknych dwoje narzeczonych, jakich ziemia nigdy jeszcze nie widziała.
Ale nie płaczcie nad niemi, nie mieszajcie im snu swojemi jęki: nigdy jeszcze bowiem dwie tak promienne, tak czyste dusze nie wzleciały ku niebu. Żegnam was, siostry moje!...
Jedyną moją żałością jest to, że nie mogłam was wszystkich trzech uściskać przed śmiercią; ale co łagodzi tę gorycz, to myśl, że możebym nie zdołała oprzeć się łzom waszym i że wasze uczucie tak gorące i poświęcone mogłoby mnie zatrzymać przy życiu, wówczas gdy ja doznaję niewymownego szczęścia w śmierci.
Nie żałujcie mnie więc, ale myślcie o mnie czasami, kiedy wieczorem w pogodną noc, przy świetle księżyca, będziecie się przechadzać szepcząc wyrazy miłości, wsparte na ramieniu człowieka, który was kocha. Powiedzcie sobie, że i ja także przepędzałam godziny rozkoszne, podczas wiosennych nocy, słuchając pierwszych słów miłości, oddychając pierwszą wonią róż. Pomyślcie o mnie, gdy w samotnem oczekiwaniu, na każdy turkot zatrzymującego się powozu, na każde skrzypnięcie drzwi, dla uśmierzenia gorączki oczekiwania, udacie do jego pokoju, aby ucałować książki, papiery, przedmioty których dotykał; powiedzcie sobie, że i ja też wieczorem całowałam liście na ścieżkach, po których on przechodził zrana. Żegnam was, siostry moje!
Łzy cisną mi się do oczu na myśl, że go mam opuścić, ale uśmiecham się na myśl, że pójdę za nim. Bądźcie szczęśliwe! Zasługujecie na całe szczęście, jakie wam obiecywał wiek dziecinny. Nie wiem dlaczego kochałyście mnie tak żywo: nie byłam godną należeć do was.
Wy byłyście wesołe, ja byłam poważną. Wy przychodziłyście po mnie na ustronną ścieżkę, po której się przechadzałam i ciągnęłyście z sobą za rękę w zgiełk zabaw, ale ja psułam waszą rozkoszną trójcę, bo przypominacie sobie, że pani ochmistrzyni widząc was raz wszystkie trzy splecione rękami, powiedziała: Trzy Gracje; na co ksiądz prefekt odezwał się surowo: trzeba raczej było pani powiedzieć: Trzy Cnoty. I było to prawdą.
Regina stanowiła wiarę, Lidia nadzieję, Fragola miłość. Żegnam was, Wiaro, Nadziejo, Miłość! Żegnam was, siostry moje!
Niech nieobecność moja bardziej was jeszcze ścieśni; kochajcie się silniej jeszcze jeśli można; miłość tylko znaczy coś na tym świecie. Starajcie się żyć tą miłością, która mnie śmierć zadaje, nie mogę wam życzyć szczęśliwości większej. Pozostawiam wam jedyną mą własność na ziemi, jedyny mój skarb: różę białą — jeżeli ona nie umrze razem z nami. Pielęgnować ją będzie każda z kolei; zachowacie jej kwiaty i co 15-go maja, w rocznicę urodzin moich, przyjdźcie razem rozsypać je na mój grób. Tak i ja, pewnej wiosennej nocy rozsypywałam wszystkie moje na tym świecie radości.
Przeproście za mnie naszą panię ochmistrzynię. Nazywała mnie ona, pamiętacie, swym „różowym ptaszkiem“, powiedzcie jej, że ten różowy ptaszek, lękając się ołowiu myśliwca, wrócił do lazurowych przestrzeni.
Znajdziecie przy mnie ten list; na nim pod waszym adresem leżeć będzie symfonia, którą ułożyłam. Zdaje mi się, że byłabym mogła zostać wielką artystką. Utwór ten przypisany jest wam wszystkim trzem, bo pisząc go myślałam o was. Ma on tytuł: „Gniazko słowicze“.
Raz tego lata, widziałam spadające z drzewa gniazdko słowików, które burza zabiła; jest piorun dla ptaków zarówno jak dla ludzi!... to przedmiot mojej symfonii, której wyuczycie się i grać będziecie na pamiątkę moją. Biedne ptaszęta! One są obrazem złudzeń, które żywiłam całe życie moje i które zginęły zaledwie rozwinięte.
Żegnam was po raz ostatni, bo czuję, że mimowoli łzami oczy nabiegają, a gdyby te łzy spadły na mój list, zatarłyby wyrazy szczęścia, które nakreśliłam. Żegnam was, siostry moje!

Karmelita“.

Po skończeniu tego listu, napisała trzy inne, które były prostem zaproszeniem na jutro, na godzinę siódmą zrana.
Potem zawołała ogrodniczki.
— Czy dziś zabierają jeszcze listy? zapytała.
— Tak pani, odpowiedziała Nanetta, mogą odejść dziś jeszcze o godzinie czwartej po południu.
— A o której godzinie rozniosą je w Paryżu?
— O dziewiątej wieczór.
— To właśnie dobrze. Weź te trzy listy i wrzuć je do skrzynki pocztowej.
— Dobrze... Czy pani nie ma mi nic więcej do rozkazania?
— Nie, dlaczego?
— Bo to dziś ostatni wtorek.
— Święto? rzekła z uśmiechem Karmelita.
— Tak pani, ułożyliśmy się w kilka osób, żeby pójść do Paryża, gdzie mamy być na wielkiej maskaradzie praczek z Vanvres; chyba żeby pani mnie potrzebowała...
— Nie, możesz iść do Paryża.
— Dziękuję pani.
— O której wrócisz?
— O jedenastej, a może i później; pewnie będą tańczyć.
Karmelita uśmiechnęła się znowu.
— Baw się dobrze, rzekła, a wróć o której ci się podoba, nie będziemy cię potrzebować.
Jakoż, nietylko Karmelita nie potrzebowała ogrodniczki, ale owszem, to oddalenie się sługi wchodziło w jej widoki. Kolomban i ona, sami pozostaliby w domu i myśl o tej samotności wzbudzała uśmiech dziewicy.
Ogrodniczka wyszła a około godziny czwartej Kolomban i Karmelita, czując się wolnymi, myśleli już tylko o przygotowaniach do śmierci.
Od tej chwili świat dla nich nie istniał. Przechadzali się jeszcze kilka chwil pośród drzew czarnych i ogołoconych z liści w alejach ogrodu, ale przechadzali się jak cienie samych siebie.
Liście i gałęzie suche, które potrącali nogami, drzewa o nagich ramionach, szare niebo, na które słońce daremnie starało się wedrzeć, dzwon miejski melancholijnie wybijający godziny, trąba karnawałowa, która od czasu do czasu smutnie pogrzmiewała zdala, wszystko, odgłos i milczenie, samotność i wspomnienie świata, wszystko przygotowywało ich do długiego spoczynku, wszystko wabiło do śmierci.
Weszli do mieszkania i prócz pokoju Kamila, który był zamknięty od jego wyjazdu, zwiedzili wszystkie pokoje, by je pożegnać po raz ostatni. Gdy przybyli do pokoju Karmelity, dziewica otworzyła okno i biorąc za rękę Kolombana, rzekła:
— Stałam w tem miejscu, w dzień odjazdu Kamila; od tego to dnia całą rozciągłość nienawiści, jaką czułam dla niego, zrozumiałam przez ogrom miłości, jaką miałam dla ciebie, od tego dnia, Kolombanie, zerwałam z życiem... Ale od tej chwili także, przebacz mi, Kolombanie! od tej chwili przyszło mi to samolubne życzenie by umrzeć z tobą.
Kolomban przycisnął ją do serca.
— Dziękuję! rzekł.
Potem przenieśli krzew róży, który miał być towarzyszem ich konania. Ale na progu Karmelita się zatrzymała.
— To tu, rzekła, miałam pierwszy objaw twojej dla mnie miłości. O! przez te pół godziny, gdyś ty stał tu w tę szczęsną noc, jakżeż musiałam panować nad sobą, by się w twe objęcia nie rzucić! Potem, ukazując mu okno w korytarzu: Z tego to okna, rzekła, patrzyłam na lampę w twoim pokoju i stałam dopóki nie zgasła.
Zeszli ze schodów, Karmelita z uśmiechem, Kolomban z westchnieniem.
— Ileż to razy, mówiła Karmelita, ile razy schodziłam w ciemności nocnej, nie słysząc szelestu kroków moich, ale słysząc odgłos bicia mego serca! Patrz, szłam tą ścieżką i często letnią porą, kiedy spałeś przy spuszczonych zasłonach, ale przy oknach otwartych, cicho jak cień przykładałam ucho, by posłyszeć twój oddech. Prawie zawsze uważałam, że miewałeś złe sny, a ja wtedy z wyciągniętemi rękami, z sercem bijącem gwałtownie, gotową byłam powiedzieć: „Otwórz mi Kolombanie! ja jestem aniołem różanym snów!“ Powiedz mi, co tak niepokoiło sen twój, mój luby przyjacielu?
I podała czoło swe pod czysty i jasny pocałunek młodzieńca.
Potem oboje weszli do pawilonu, Karmelita naprzód, Kolomban za nią. Kolomban zamknął drzwi na klucz i na zasuwkę.

XIV.
Umrzeć czy zasnąć?

Kolomban położył klucz nad kominkiem.
Sypialny pokój młodzieńca przeistoczył się w istną kaplicę. Ile było kwiatów rozwiniętych w małej szklarni urządzonej w zakącie ogrodu, wszystkie zabrała Karmelita. Zakryła okna firankami z białego muślinu; na kominku, niby na ołtarzu, rozciągnęła haftowaną nakrywkę, a na gerydonie i na każdym sprzęcie, poustawiała wazony z kwiatami. Resztę kwiatów oberwała i listki rozsypała po podłodze.
Rzekłbyś, iż zstąpili już do grobowego podziemia.
Usiedli na sofie i rozmawiali z godzinę. A gdy nadeszła noc, zapalili lampę.
Karmelita, jak gdyby z obawy, aby jej nie umknęła śmierć we dwoje, co chwila poruszała się, by powstać i pójść po węgiel zsypany na fajerkę stojącą w przyległym pokoiku. Przy każdem poruszeniu zatrzymywał ją Kolomban. Gdy przestawał patrzeć na nią, zdawało mu się, że ją jeszcze zamało widział; chciał widzieć ją jeszcze...
Około dziewiątej wieczorem przyszła Karmelicie myśl zasiąść przy fortepianie i zaśpiewać... W starożytności, kiedy łabędzie śpiewały, to i one wydawały głos w godzinę śmierci.
Nigdy śpiew ludzki nie miał takiego okrzyku boleści, takiego hymnu radości! Nigdy głos Karmelity, który śmiało i bez przejścia, potrafił wziąć „ut“ piersiowe i „ut“ dolne, takich nie dokazywał cudów.
Zdawało się, że dla pożegnania świata, który opuścić a powitania tego, w który wstąpić miała, Bóg nadał jej głosowi dźwięk skargi i szczęśliwości, podobny głosom upadłych aniołów, co po długiem na ziemi wygnaniu, przez nieskończone miłosierdzie Pańskie przywołani zostali do nieba ich pierwszej, jedynej i prawdziwej ojczyzny.
Nareszcie, głos zmęczony, przebieganiem przestrzeni bez granic, w których rozlega się rzeczywistość i w których błąka się marzenie, zgasł jak westchnienie melodyjne i długo jeszcze brzmiał w sercu młodzieńca.
Kolomban zbliżył się do Karmelity; tak, że po skończonej improwizacji pogrzebowej, dziewica opuściła głowę na jego ramię, a ręce w jego złożyła dłoni.
Fortepian oniemiał, jak trup, z którego uleciała dusza.
Nastało w ciemności długie milczenie, przerywane tylko połączonym oddechem dwojga kochanków. Naraz odezwał się zegar. Każde z osobna policzyło spiżowe uderzenia.
— Jedenasta godzina, wyrzekli razem.
Potem Karmelita dodała:
— Przyjacielu, już czas.
Kolomban wstał, zapalił dwie świece, jednę zostawił Karmelicie, a z drugą wszedł do pokoiku, gdzie stały węgle.
— Gdzie idziesz? zapytała Karmelita.
— Chcę, ażebyś umarła, rzekł Kolomban, ale nie chcę, ażebyś cierpiała.
Karmelita zrozumiała, że chodzi mu o jakieś przygotowania. Ale kiedy chciał drzwi za sobą zamknąć:
— Nie, mój kochanku, rzekła, oddal się odemnie, ale niech cię wciąż widzę.
Kolomban drzwi pozostawił otwarte. Zamiarem jego było wprzód rozpalić węgle w fajerce, w przyległym pokoju, ażeby pierwsze wyziewy węgla mogły ujść, a później dobywały się z nich tylko te subtelne miazmaty, które dochodzą aż do mózgu i zadają śmierć bez bólu.
Ile więc Karmelita podjęła ostrożności, ażeby szczelnie pozaciskać drzwi i okna, tyle podjął ich Kolomban, ażeby wszystkie pootwierać, dla wypuszczenia pierwszych wyziewów węglowych.
Karmelita patrzała za nim z uśmiechem. Ręce jej zwrócone były ku fortepianowi, tak jak młode ptaszęta zawsze jeszcze zwracają się ku swemu gniazdku. Błąkały się one harmonijnie po klawiszach.
Instrument, tylko co wydający jęki, jak ostatnie westchnienie, zdawał się budzić i walczyć przeciw śmierci i jak konający w ostatniej godzinie, przemawiał słowami przerywanemi i bez związku.
Karmelita nie spuszczała z oka Kolombana.
Upłynął kwadrans zanim rozpaliły się węgle; potem gdy wyszły już zbyt gęste wyziewy, Kolomban zamknął okno gabinetu, i oświetlony czerwonym odbłyskiem, postawił fajerkę pośrodku pokoju. Potem znów wrócił, by zamknąć drzwi gabinetu.
Karmelita wstała, a gdy fortepian wydał westchnienie, które na ten raz było istotnie ostatniem, poszła naprzeciw młodego człowieka.
Kolomban był blady i prawie chwiejący, wchłonął on te pierwsze wyziewy, których chciał oszczędzić Karmelicie.
Oplótłszy się rękami, usiedli na kanapie: tam to zamierzali umrzeć. Siedzieli tak kilka chwil, oczy w oczach, przy świetle świecy stojącej na fortepianie chłonąc swe ostatnie spojrzenia, kiedy uderzyła północ.
Lekkie drganie było całą oznaką uwagi, jaką zwrócili na upływającą godzinę.
Co ich wreszcie obchodził pochód czasu, kiedy już jedną nogą stanęli w grobie.
Powietrze pokoju zwolna napełniało się kwasem węglowym; świeca rzucała już tylko blade światło, tłumiony połysk. Płomień fajerki wił się, jak błędny ognik, cieniując się w ich ociężałych oczach wszystkiemi barwami pryzmatu.
Szerokie krople potu perłami spadały na czoło dziewczyny; piętna sine przebiegały po jej twarzy.
Kolomban zrobił ostatnie wysilenie, wziął ją na ręce i zataczając się jak pijany, przeniósł ją z kanapy na łóżko; sam upadł przy nogach, powstał i czepiając się, położył się nareszcie obok niej.
Karmelita przez ten czas dobywając ostatnich sił, opuściła suknię, która zadarłszy się nieco, odkrywała jej nogi.
Gdy skończyła, uczuła rękę Kolombana, przyciągającą ją do siebie.
— Dobrze, małżonku mój, szepnęła ostatkiem sił, jestem, jestem przy tobie!
I kochankowie po raz pierwszy znaleźli się w objęciach swoich, usta przy ustach... Wtedy to zamienili pierwszy pocałunek miłości.
Kolomban pierwszy stracił siły, wśród pocałunku; zimny pot przebiegł mu po ciele; próbował uczepić się szyi Karmelity, ale gardło miał ściśnięte jakby ręką żelazną, a język bezwładny zaledwie wymówił:
— Pójdź... pójdź... pójdź...
Głowa jego martwa opadła na piersi dziewicy, która mimo szumu w skroniach, dzwonienia w uszach, usłyszała ostatnie wezwanie kochanka, a czując tę ukochaną głowę opadającą na piersi, zadrżała i wydała lekki okrzyk.
Jestto fakt powszechnie przez medycynę uznany i który sprawdzają wszystkie statystyki, chociaż nauka nie wyjaśnia przyczyny, że w samobójstwie mężczyzny i kobiety, mężczyzna zazwyczaj ginie pierwszy. Zeznajemy i my ten fakt przed czytelnikiem, niech go rozwiązuje kto chce.
Kolomban zmartwiał pierwszy.
Karmelita sądząc, że jej ukochany wydał ostatnie tchnienie, otworzyła raz jeszcze oczy, zdawała się na chwilę odzyskiwać siły i znalazła jeszcze tyle głosu, by zawołać: Kolombanie... Kolombanie!... Potem przycisnęła usta do czoła młodzieńca, zebrała całe życie, jakie w niej pozostawało i całowała go po raz ostatni, mówiąc:
— Jestem, jestem przy tobie!...
I głowa jej opadła przy głowie kochanka.
Na zegarze wybiła godzina pierwsza.

XV.
List bardzo pilny.

Było to właśnie wtedy, gdy jeśli sobie przypominamy, po uspokojeniu burdy w szynkowni, trzej młodzieńcy, których spotkaliśmy w początku tego opowiadania i ich tajemniczy wybawca, kazali sobie podać wieczerzę.
Nie zapomniałeś, kochany czytelniku, że Salvator i Jan Robert, wychodząc z ulicy Aubry-le-Boucher, pozostawili dwóch towarzyszów, Petrusa i Ludowika śpiących za stołem, pod strażą chłopca, który na zlecenie Salvatora odpowiadał za nich.
Potem posłaniec miejski i poeta udali się na ulicę św. Jakóba, gdzie głos wiolonczeli sprowadził ich do Justyna; wysłuchali opowiadania bakałarza, byli u niego podczas zamieszania, sprawionego listem Miny; Salvator pobiegł na policję, by się dowiedzieć czegoś o porwanej dziewczynie; Jan Robert poszedł po konia, a Justyn udał się za Babolinem do Brocanty, gdzie połączyli się z nim Jan Robert i Salvator.
Wtedy z wiadomościami, które przejął od starej czarownicy i z poleceniem Salvatora, by nie dopuścił nikogo ani do pokoju Miny, ani do ogrodu, bakałarz cwałem puścił się do Wersalu.
Co zaś do Salvatora i Jana Roberta, poszli oni oczekiwać na pana Jackala przy Pont-Neuf; tam naczelnik policji wziął ich do powozu, gdzie opowiedział im w ogólnych zarysach zdarzenie, które my znowu wystawiliśmy przed oczy czytelnika w całej jego ponurej szczegółowości.
Niech Justyn pędzi do Wersalu, Jan Robert, Salvator i pan Jackal do Bas-Meudon, a my wróćmy do Ludowika i Petrusa, którzy śpią za stołem w szynkowni.
Pierwszym, który się obudził, był Ludowik, a obudził się skutkiem hałasu, jaki czyniło wesołe towarzystwo, usiłujące z kolei zająć czwarte piętro, którego zdobycie tyle trudów kosztowało naszą młodzież.
Chłopiec, wierny zleceniu Salvatora, nie chciał pozwolić wejść do izby, w której spali Ludowik i Petrus.
Owóż, hałas jaki towarzystwo wszczęło przez naleganie na chłopca, wybił ze snu młodego lekarza. Otworzył oczy i słuchał. Na wspomnienie tego, co zaszło, pierwszą jego myślą było, że powinien wytrzymać oblężenie miasta, które zdobył szturmem; ale na ten raz oblegający atakowali tak wesołemi śmiechami, śmiechy te zdawały się wychodzić z tak młodych i świeżych ust, że Ludowik pewnym był prawie niejakiej korzyści w poddaniu się takim przeciwnikom. Poszedł więc sam drzwi otworzyć.
W tej chwili gromada pierotów i pierotek wdarła się do izby z takim hałasem, z takiemi wybuchami śmiechu, że Petrus zerwał się jak oparzony, wołając: „Gore!“
Petrusowi śnił się pożar.
Ale wśród tej wrzawy, Ludowik uczuł dwa piękne ramiona owijające się koło jego szyi, gdy tymczasem usta, których każdy oddech poruszał koronką zwieszoną od czarnej atłasowej maski, z najbielszemi ząbkami i najróżowszemi wargami, jakie kiedykolwiek widział, mówiły doń:
— A! to ty, karabinie mego serca, jesteś takim zbytkownikiem, że sam dla siebie zamawiasz apartamenty?
— Nasamprzód, odparł Ludowik, gdybyś luba moja pierotko, zechciała popatrzeć dokoła siebie, byłabyś zobaczyła, że nie jestem sam.
— Aha! prawda, prawda! to mistrz Rafael we własnej osobie! Czy chcesz, żebym ci pozowała nogą na kobietę w „Pożarze miasteczka“, skoro krzyczałeś „gore“, kiedyśmy weszli?
I dziewczyna, uniósłszy spódniczkę, pod cienką pończochą ukazała jednę z takich nóg, jakich poszukują malarze, a bankierowie znajdują.
— Oho! znam ja tę nogę, księżniczko! rzekł Petrus.
— Chante-Lilas! zawołał jednocześnie Ludowik.
— Skoroście mnie poznali, to zrzucam maskę, rzekła praczka, a wreszcie źle jest pić z zasłoniętą twarzą!... Dajcie mi pić! umieram z pragnienia!
I całe towarzystwo składające się z pięciu lub sześciu praczek z Vanvres, oraz ze trzech lub czterech ogrodniczek z Meudon, będących w towarzystwie swych kochanków, zawołało chórem:
— Pić! pić!
— Cicho! rzekł Ludowik, apartament ten jest moim, ja więc tu gospodaruję. Chłopiec! sześć butelek szampańskiego dla mnie.
— I sześć dla mnie, dodał Petrus.
— To mi ale! rzekła księżniczka, zawdzięczę to wam podaniem każdemu jednego policzka do pocałowania.
— Cetno czy licho? rzekł Petrus dobywając z kieszeni garść drobnych pieniędzy.
— Co czynisz, mistrzu Rafaelu? zapytała Chante-Lilas.
— Gram z Ludowikiem o jego policzek za mój, odpowiedział Petrus.
— Za cetno oba! zaproponował Ludowik odpowiadając tym samym językiem, jakim mówił jego przyjaciel.
— Aha! i wy potraficie palić petardami, odezwała się księżniczka, wracając do zwykłej sobie lokucji. Pif! pif! Brak nam tylko Kamila, on by wystrzelił z korka.
W tej chwili wszedł chłopiec z tuzinem butelek szampana.
— Oto jest strzał! rzekł, wypuszczając korki z dwóch butelek, u których przeciął drut na schodach.
— Cetno! wygrałem! krzyknął Ludowik, całując Chante-Lilas w oba policzki. Porywam cię sabinko!
I biorąc w objęcia księżniczkę Vanvres jak dziecko, zaniósł ją na stół, na którym sam siadłszy, ją posadził przy sobie.
Po godzinie wypróżniono dwanaście butelek, i drugie dwanaście także, które kazali dać towarzysze praczek, ażeby nie być dłużnymi.
— Teraz, rzekła Chante-Lilas, trzeba wrócić do Vanvres. Oto Nanetta, która obiecała swej pani wrócić o jedenastej, i która ma oddać jej list. A to już trzecia godzina rano; szczęściem że list jest pilny!
— Czwarta godzina, księżniczko, poprawił Petrus.
— A nasza przełożona wstaje o piątej! zawołała Chante-Lilas. W drogę całe towarzystwo!
— Ba! odezwała się hrabina Battoir, przełożona także była zapewne na weselu, a dziś nie wstanie jak o szóstej.
— Księżniczko, zapytał Ludowik, kiedy wypada twoja najbliższa podróż do Paryża?
— O! odrzekła Chante-Lilas, alboż to ciebie jeszcze obchodzi?
— Oczywiście że obchodzi, tembardziej kiedy nie mam już prawie czystej bielizny.
— Et, głupstwo! To przyjdź sobie sam po swoję bieliznę.
— Nie pleć, Chante-Lilas! tydzień ten był zabójczym na białe koszule, a nie mogę przecie chodzić do chorych w koszulach koronkowych.
— Przyjdź sam po bieliznę.
— O! jeżeli chodzi tylko o to i jeżeli jest miejsce w waszej karocy, księżniczko, jestem gotów.
— Bez żartu?
— Tak jak miałem zaszczyt oświadczyć Waszej wysokości.
— Brawo! brawo! napijemy się mleka we młynie Vanvres. Czy zabierzesz się z nami, mistrzu Rafaelu?
— Pójdziesz Petrusie? Chodź! najdłuższe pustoty są najlepsze, zachęcał Ludowik.
— Do kroćset! nie na dobrych chęciach mi zbywa; ale na nieszczęście, mam dziś pierwsze posiedzenie przy portrecie.
— To odłóż posiedzenie.
— Niepodobna, rzekł Petrus, zobowiązałem się słowem.
— A! to rzecz święta, powiedziała Chante-Lilas, więc Fornarina daje urlop Rafaelowi. Pójdź królu zuchów!
I podała rękę Ludowikowi, który postanowiwszy wesoło pogrzebać karnawał, załatwił swój i Petrusa rachunek, zbiegł po cztery schody i wsiadł do olbrzymiej arki, która całe towarzystwo przywiozła do Paryża.
Petrus, który mieszkał przy ulicy Zachodniej, pożegnał przyjaciela życzeniem dobrej zabawy i mimo zmroku i odległości odpowiadał jeszcze na wesołe pożegnania, które zasyłało mu gwarne towarzystwo.
— Cóż to? zapytał Ludowik, gdzież my u djabła jedziemy? Zdaje mi się, że to droga do Wersalu a nie do Vanvres.
— Gdyby nas nie był opuścił Rafael, królu zuchów, odpowiedziała Chante-Lilas, powiedziałabym Waszej królewskiej mości, że wszelka droga prowadzi do Rzymu.
— Nie rozumiem.
— Patrz na Nanettę, piękną ogrodniczkę.
— Patrzę.
— Jakąż ona ci się wydaje?
— Piękną... To cóż?
— Otóż, ona pod tym tylko warunkiem wybrała się z nami, że ją wysadzimy u drzwi jej domu.
— A to dlaczego?
— Ależ, odpowiedziała hrabianka Battoir, słyszałeś już przecie, że ma list bardzo pilny.
— Czemuż nie oddała go nim przyszła?
— Bo była już na końcu wsi, kiedy spotkała roznosiciela, a my czekaliśmy na nią między Vanvres i Bas-Meudon, byłaby się spóźniła przynajmniej pół godziny.
— Teraz rozumiem.
— O! rzekła Chante-Lilas, a przytem kiedy list był już dwadzieścia sześć dni w drodze, bo pochodzi z osad zamorskich, to kilka godzin więcej lub mniej...
— Nie stanowią o życiu lub śmierci, człowieka, uzupełniła hrabianka Battoir.
— A nawet w razie śmierci, odezwała się Chante-Lilas, czyż nie mamy z sobą lekarza?... Ale on śpi, nasz doktor...
— A, doprawdy! odrzekł Ludowik. Pozwól mi usiąść u swych nóg, księżniczko i położyć głowę na twych kolanach. Ocalisz mi życie.
— Masz tobie! gdybym wiedziała, że my do spania zabieramy pana, to można go było położyć na furze z jarzynami, byłoby mu tam tak dobrze jak tu.
— A! jesteś dla siebie niesprawiedliwą, księżniczko, rzekł Ludowik na pół śpiący, nie ma tak miękkiej kapusty, nie ma tak delikatnej sałaty, jak ty.
— O nieba! westchnęła Chante-Lilas z politowaniem, jak też to mądry człowiek głupim jest kiedy mu się chce spać!
Piąta biła, kiedy nadjeżdżali do Bellevue.
Powoli brzmiące śmiechy ustawały, radosne odgłosy cichły; znużenie i zimno towarzyszące powrotowi dnia, szczególnie w zimie, ciążyły na pół-śpiącej maskaradzie; każdy dążył do swego kąta, do swego ognia, do swego łóżka.
Arka zatrzymała się przed drzwiami domu, zamieszkałego przez Kolombana i Karmelitę; Nanetta zeskoczyła na ziemię, dobyła klucz z kieszeni i weszła.
— Dobrze! rzekła spostrzegając przez drzwi od sieni wychodzące na ogród, które pozostały otwarte, światło płonące w gabinecie Kolombana, młody pan nie śpi jeszcze, więc oddam mu list. Bywajcie mi zdrowi towarzysze mili!
I zamknęła drzwi.
Kilka głuchych pomruków odpowiedziało z wnętrza landary, która ruszyła ku Vanvres.
Ale zaledwie uszła pięćdziesiąt kroków, kiedy wołania „na pomoc! na pomoc!... panie Ludowiku! panie Ludowiku!“ rozległy się w stronie gdzie wysadzono Nanettę.
Landara zatrzymała się.
— Co tam takiego? zapytał Ludowik zbudziwszy się.
— Nie wiem, ale wołają cię, odpowiedziała Chante-Lilas. Zdaje mi się, że to Nanetta.
— Musiał się zdarzyć jakiś wypadek.
Ludowik wyskoczył z karety i spostrzegł Nanettę, która, biegła przerażona, wołając:
— Na pomoc! na pomoc!

XVI.
Zaczadzeni.

Pobiegł ku niej.
— O, prędzej, panie Ludowiku! prędzej, oni nie żyją!
— Kto? zapytał Ludowik.
— Panna Karmelita i pan Kolomban.
— Kolomban? zawołał Ludowik, Kolomban de Penhoel?
— Tak. Pan Kolomban de Penhoel i pana Karmelita Gervais. O mój Boże! co za nieszczęście! Tacy młodzi i piękni oboje!
Ludowik rzucił się w tej chwili ku domowi i zastawszy sień otwartą, jednym skokiem stanął w pawilonie ogrodowym.
Okno od gabinetu otwarte, a potem źle przez Kolombana przymknięte, otworzyła Nanetta, która daremnie wołając i sztukując, odważyła się przeleźć przez okno i zasztukać do przyległego pokoju. Widząc, że nikt nie odpowiada, otworzyła drzwi, lecz niebawem cofnęła się i omało nie padła na wznak.
Buchnął w nią kwas węglowy i otoczył jakby śmiertelną chmurą. Wtedy zrozumiała wszystko i sądząc, żer dopędzi jeszcze karetę, pobiegła za nią.
Usłyszano jej wołania, kareta się zatrzymała. Ludowik wpadł do pawilonu przez okno od gabinetu, chciał wnijść do pokoju, ale i jego odepchnął trujący wyziew. Odwrócił się w stronę powietrza i odetchnął pełnemi płucami.
W tej chwili przybiegli wszyscy z karety.
— Wybijcie okno, wyłamcie drzwi! krzyknął Ludowik, jak najwięcej powietrza, oni się zaczadzili!
Usiłowano otworzyć okiennice; były zamknięte z wewnątrz. Kopnięciem kilka razy nogą wysadzono drzwi. Ale ci co stanęli na progu, zmuszeni byli się cofnąć.
— Wody słonej i octu, zbudzić aptekarza jeżeli jaki jest w mieście i wziąć od niego soli angielskiej i amoniaku. Nanetto, rozpal gdzie ogień i rozgrzej serwety.
Potem jak górnik zstępuje do pieczary, jak nurek zatapia się w morze, tak Ludowik rzucił się do pokoju.
Wesoła maska ustąpiła miejsca postaci uczonego; lekarz przystąpił do użycia wszelkich środków swej umiejętności.
Ludowik omackiem doszedł do okna; świeca już zgasła, ogień na kominku także wygasł, w fajerce nie było ani płomienia, ani dymu.
Firanki wisiały wzdłuż okna i przeszkadzały do znalezienia zasuwy, Ludowik rękę owinął chustką i dwoma uderzeniami pięści wybił dwie szyby. Świeże powietrze zaczęło wpadać; był też czas, Ludowik chwiał się już i czepiał fortepianu. Potem chwycił za firanki, zdarł je z drążków i nareszcie otworzył okno. Kwas węglowy zaczął ustępować miejsca powietrzu, wchodzącemu teraz pełnym prądem.
— Wejdźcie, rzekł Ludowik, wejdźcie! Nie ma już niebezpieczeństwa, wejdźcie i oświećcie pokój.
Zapalono drugą świecę.
Kolomban i Karmelita leżeli w swoich objęciach na łóżku, tak jakby tylko co usnęli.
— Czy nie ma tu jakiego lekarza? zapytał Ludowik, choćby felczera, cyrulika, mniejsza o to, kogobądź, coby mógł mi pomagać?
— Jest pan Pilloy, dawny chirurg gwardji... człowiek to bardzo uczony, odezwał się głos jakiś.
— To niech kto pobiegnie po pana Pilloy! zawołał Ludowik. Dzwońcie, póki nie wstanie; ciągnijcie go, póki nie przyjdzie. Potem, zbliżając się do łóżka: A! rzekł potrząsając głową, zdaje mi się, że przybywamy zapóźno.
I rzeczywiście, usta śpiących były zczerniałe.
Ludowik podniósł powieki. Oko Kolombana było szkliste; oko Karmelity krwią zaszłe. Nie było znaku życia ani w jednem, ani w drągiem.
— Zapóźno, zapóźno! powtarzał Ludowik zrozpaczony. Ha! trzeba jednak uczynić, co do nas należy. Kobiety, weźcie w opiekę panienkę, ja zajmę się mężczyzną.
— Co trzeba zrobić? zapytała Chante-Lilas.
— Wykonać jaknajstaranniej to, co ci powiem; moja kochana, nasamprzód, trzeba przenieść ją do okna...
— Chodźcie, zawołała Chante-Lilas na przyjaciółki.
— A my? zapytali mężczyźni.
— Rozpalcie ogień, ogromny ogień; wygrzejcie serwety, ściągnijcie mu buty... Spróbuję puścić krew z nogi... A! zapóźno, zapóźno!
Ludowik rzucał ten okrzyk rozpaczy przenosząc Kolombana z łóżka do okna.
— Oto jest ocet i woda słona, odezwała się Nanetta.
— Wylej ocet na talerz, trzeba chustki maczać i wycierać skronie zaczadzonych; słyszysz, Chante-Lilas?
— Dobrze, dobrze, odrzekła dziewczyna.
— Utnijcie pióro, o tak jak ja robię, widzicie... Roztwórzcie jej zęby jeśli możecie i wdmuchnijcie powietrze w płuca.
Słuchano Ludowika, tak jak armja w bitwie słucha generała.
Karmelita miała zęby zaciśnięte, lecz za pomocą nożyka kościanego, Chante-Lilas zdołała wprowadzić piórko pomiędzy zęby.
— I cóż? zapytał Ludowik.
— Piórko już tam jest.
— Więc dmuchaj. Ja nie mogę trafić do końca; on ma zęby żelazne. Czy zdjęliście mu buty i skarpetki?
— Już.
— Trzyjcie mu skronie octem, pryskajcie świeżą wodą na twarz, roztwórzcie zęby, choćbyście mieli mu je połamać. Spróbuję puścić krew z nogi.
Ludowik otworzył pudełko, dobył lancet, dwa razy zakłuł żyłę, ale daremnie. Krew nie pokazała się.
— Zdejmijcie mu krawat, zedrzyjcie kamizelkę, koszulę, wszystko.
— Oto są serwety gorące, odezwał się ktoś.
— Dajcie je Chante-Lilas, rozcierajcie piersi serwetami; czy słyszysz, Chante-Lilas, rób tak samo. A! jest i nóż.
Ludowik zdołał wcisnąć nóż między szczęki Kolombana. Wtedy, nie mając nadziei wsunąć piórka w tak szczupłą przestrzeń, przycisnął własne usta do ust młodzieńca i usiłował wdmuchnąć mu powietrze w płuca.
Gardło było ściśnięte, powietrze odbijało się o podniebienie.
— Zapóźno, zapóźno! szeptał Ludowik. Spróbujmy jeszcze jednego sposobu.
Wziął znowu lancet i z dziwną pewnością ręki ciął w żyłę szyjną.
Ale ztamtąd nie poszła krew, zarówno jak z nogi.
— Oto jest amoniak i sole, odezwał się posłaniec, podając dwa flakoniki Ludowikowi.
— Masz, Chante-Lilas, rzekł Ludowik, weź flakonik i trzymaj pod nosem panienki. Ja zatrzymam amoniak.
— Dobrze, odpowiedziała Chante-Lilas wyciągając rękę.
— A powietrze? zapytał Ludowik.
— Jakto, powietrze?
— Czy myślisz, że dostało się do piersi.
— Zdaje mi się, że tak.
— Dobra nadzieja, moja kochana, dobra nadzieja! Trzyj skronie octem i daj do wąchania sole.
Młody doktor tymczasem zmaczał płatek bielizny w roztworze alkalicznym i położył na głowę Kolombana. Ale Kolomban leżał nieporuszony; żaden oddech nie wyszedł mu z piersi, ani wejść nie chciał.
— O! zawołała Chante-Lilas, zdaje mi się, że usta bledną.
— Śmiało, śmiało, Chante-Lilas! to dobry znak. O! moje kochane dziecko, co to za szczęście w twojem życiu, gdybyś mogła powiedzieć sobie, żeś ocaliła życie istocie ludzkiej.
— Zdaje mi się, że odetchnęła, rzekła Chante-Lilas.
— Podnieś powieki i spojrzyj na oko; czy wciąż takie mdłe?
— O, panie Ludowiku! zdaje mi się, że już mniej.
— Pana Pilloy nie ma w domu, odezwał się posłaniec wyprawiony do starego chirurga.
— Gdzie on jest? zapytał Ludowik.
— U pana Gerarda, który ma się bardzo źle.
— A gdzie mieszka ten pan Gerard?
— W Vanvres, czy pójść po chirurga?
— Nie trzeba, zadaleko.
— Bardzo jest też źle z tym panem Gerardem, odezwał się ktoś.
— Panie Ludowiku, panie Ludowiku! ona oddycha! krzyknęła Chante-Lilas.
— Czy pewną jesteś, moje dziecko?
— Tarłam jej piersi gorącą serwetą, czułam jak się oddechem podniosła... Panie Ludowiku, ona ręką sięga do głowy.
— Chwała Bogu, rzekł Ludowik, ocalimy jedno przynajmniej. Wynieście ją czemprędzej ztąd, ażeby otworzywszy oczy, nie zobaczyła kochanka umarłego.
— Do jej pokoju, do jej pokoju, rzekła Nanetta.
— Tak, do jej pokoju... Otwórzcie wszystkie okna i naniećcie wielki ogień. Idźcie, idźcie.
Kobiety poniosły Karmelitę.
Dzień zaczynał świtać.
— Wszak wiesz co masz czynić, Chante-Lilas? zawołał Ludowik do grupy dziewcząt unoszących Karmelitę.
— Nie, powiedz pan.
— To samo, co czyniłaś dotąd, nic innego.
— A jeżeli zapyta, co się stało z kochankiem?
— Zapewne nie przemówi jak za godzinę, a przytomności nie odzyska, jak za dwie lub trzy.
— A wtedy?...
— Wtedy albo Kolomban, albo ja będziemy przy niej. Potem spozierając na Kolombana:
— Zapóźno, zapóźno! szepnął. Biedny Kolombanie! albo raczej biedna Karmelito.
I wrócił do młodzieńca z tym wzniosłym uporem lekarza, który ściga życie nawet w objęciach śmierci.

XVII.
Około łoża Karmelity i przy łożu Kolombana.

O dziewiątej godzinie zrana, powóz wiozący pana Jackala, Salvatora i Jana Roberta, zatrzymał się przed drzwiami domu, w którym zaszły okropne wypadki, przez nas opisane.
Trzy inne powozy stały już u tychże drzwi, bryczka miejska i duży powóz z herbami.
— Są tam one wszystkie trzy, pomyślał Salvator.
Pan Jackal wymienił kilka cichych słów z człowiekiem, ubranym czarno, który stał przy drzwiach. Człowiek ten wskoczył na konia uwiązanego przy karczmie o kilka kroków ztamtąd i ruszył cwałem.
— Zajmuję się waszym bakałarzem, rzekł pan Jackal do Salvatora i Jana Roberta.
Salvator odpowiedział niemem podziękowaniem głowy i wszedł do sieni. Zaledwie uszedł trzy kroki, gdy pies leżący na stopniach pierwszego piętra, skoczył ze schodów i położył łapy na jego ramionach.
— Dobrze, mój psie, dobrze, mój Rolandzie! tak, ona jest tam, wiem. Pokaż nam drogę Rolandzie.
Pies poszedł naprzód i zatrzymał się przed drzwiami pokoju Karmelity.
Pan Jackal, jako człowiek mający prawo wchodzić wszędzie, otworzył i wszedł w towarzystwie Salvatora i Jana Roberta.
Wtedy obraz pełen poezji przedstawił się oczom przybyłych.
Około łoża, na którem leżała Karmelita jeszcze odurzona, trzy dziewice modlące się na klęczkach. Trzy te dziewice, równe wiekiem i pięknością, ubrane były równie jak Karmelita w jednakowy a skromny strój uczennic zakładu Saint-Denis.
Na pierwszy zaraz rzut oka Jan Robert poznał Fragolę i spojrzał na Salvatora, aby mu ją wskazać, ale ten widział już ją i był spostrzeżonym: dotknął palcem ust, ażeby zalecić milczenie.
Nagle dwaj przyjaciele cofnęli się z przerażeniem. Zdawało im się, że ciało uczyniło jakiś ruch, a nie wiedzieli wcale, że Karmelitę Ludowik ocalił.
— Ha, ha! odezwał się pan Jackal z obojętnością ludzi nawykłych do podobnych widoków, ona więc nie umarła?
— Nie panie, odpowiedziała najwyższa z dziewic, która wzrostem i pięknością zdawała się panować nad dwiema innemi.
Jan Robert obejrzał się: dźwięk tego głosu nie zdawał mu się być obcym.
Poznał on pannę Reginę de Lamothe-Houdan.
— A młodzieniec? zapytał pan Jackal.
— Jeszcze mają nadzieję, odpowiedziała Regina, jest przy nim jeden młody lekarz i dopóty go nie odstąpi, dopóki jeszcze wszystko nie jest zupełnie stracone.
W tej chwili drzwi się otwarły, a ku wielkiemu ździwieniu Jana Roberta i Salvatora, wszedł Ludowik. Zrzucił z siebie przybór karnawałowy, posławszy konnego do domu po zwykłe ubranie.
— I cóż? odezwały się wszystkie głosy.
Ludowik potrzask głową.
— Jest przy nim ksiądz, odpowiedział, ja nie mam tam już co robić!
Potem, gdy mu wskazano Karmelitę ciągle niemą, i której oczy za otwarciem zdawały się nic nie widzieć.
— O! biedne dziecko! rzekł, dajcie jej pokój; zawcześnie, powróci i tak do życia.
— Panowie, rzekł pan Jackal do Salvatora i Jana Roberta, my jesteśmy tu tylko przypadkiem; zdaje mi się więc, że dobrze będzie, jeżeli pozostawiwszy chorą w ręku przyjaciółek, które nią się zajmą, gdy lekarz spisze jak najśmieszniej protokół, sami tymczasem udamy się do Wersalu.
Jan Robert i Salvator skłonili się na znak zgody.
Fragola wstała i szepnęła kilka słów do ucha Salvatorowi, który odpowiedział twierdzącem poruszeniem głowy.
Poczem, posłaniec i poeta odeszli tak jak przyszli w towarzystwie pana Jackala, który szedł naprzód.
Wszystko w dolnem mieszkaniu przygotowane było do opisania tego wypadku.
Drzwi od sieni były otwarte, a przez szyby od pawilonu widać było płonące gromnice.
— Czy chcesz rzucić kilka kropel święconej wody na te zwłoki i zmówić pacierz? zapytał Salvator poety.
Jan Robert skinął przyzwalająco i gdy pan Jackal dla nabrania myśli nos sobie zapychał tabaką, obaj udali się ku pawilonowi.
Kolomban leżał na łóżku: prześcieradło, zarzucone wzdłuż aż na głowę, rysowało sztywną formę, jaką śmierć nadaje ciałom.
Piękny mnich Dominikanin siedząc w głowach łóżka, z książką otwartą na kolanach, ale z głową wzniesioną, odczytywał modlitwy za umarłych, a łzy spływały mu z oczu.
Za wejściem dwóch młodzieńców z głowami odkrytemi i pochylonemi... wzrok jego przenosił się z kolei to na Jana Roberta to na Salvatora, ale widocznem było, że obie twarze są mu nieznane.
Inne całkiem było wrażenie, jakiego na widok mnicha doznał Salvator; spostrzegłszy Dominika młodzieniec zatrzymał się i wydał jakby okrzyk radości, stłumiony atoli szacunkiem. Na ten okrzyk obejrzał się mnich; ale nowe spojrzenie rzucone znów na Salvatora, nie powiedziało mu nic więcej niż pierwsze; oprócz więc tylko pewnego ruchu zdziwienia, trwającego tyle co błyskawica, pozostał obojętnym.
Ale Salvator zbliżył się ku niemu.
— Ojcze mój, rzekł, sam nie wiedząc o tem, ocaliłeś życie człowiekowi, który stoi przed tobą, a człowiek ten, który cię nigdy nie widział i nigdy się odtąd z tobą nie spotkał, poślubił ci dozgonną wdzięczność... Podaj mi rękę, mój ojcze!
Mnich podał rękę młodzieńcowi, który pomimo wszelkich usiłowań Dominika, rękę tę ucałował.
— Teraz posłuchaj ojcze, mówił dalej Salvator. Nie wiem, czy będziesz kiedy mnie potrzebował, ale na wszystko co najświętsze, na zwłoki tego zacnego człowieka, przysięgam, że to życie, które ci zawdzięczam, twojem jest...
— Przyjmuję, panie, poważnie odpowiedział mnich, chociaż nie wiem kiedy i jak oddałem ci przysługę, o której wspominasz. Ludzie są to bracia zesłani na ten świat, żeby wspierali się wzajem: jak cię będę potrzebował, udam się do ciebie. Imię twoje i adres?
Salvator podszedł do biurka Kolombana, potem napisał imię swe i adres na papierze, który oddał mnichowi.
Dominikan włożył złożony papier w brewiarz, usiadł znów w głowach Kolombana i modlił się.
Dwaj młodzi ludzie wzięli po kolei kropidło namoczone w święconej wodzie, i pokropili prześcieradło okrywające ciało Kolombana; potem uklękli w nogach łóżka i w myśli gorąco się pomodlili.
Kiedy jeszcze klęczeli, wszedł człowiek ubrany w liberję wykazującą w nim służącego w jakimś bogatym domu mieszczańskim.
— Panie, rzekł do mnicha, zdaje mi się, że to was szukam.
— Co chcesz odemnie, mój przyjacielu? zapytał Dominik.
— Mój pan umiera, a ponieważ proboszcz z Vanvres jest nieobecny, prosi przeto, abyście go wyspowiadali.
— Ależ, odpowiedział mnich, ja obcy jestem parafii; młodzieniec ten, przy którym odprawiam modły, był moim przyjacielem, przybyłem tu na list, który od niego otrzymałem, niestety, za późno!
— Panie, odparł sługa, pan mój dla tego głównie kazał cię prosić, że jesteś obcym parafii... On jest w złym, bardzo złym stanie, a pan Pilloy, starszy chirurg, na własne jego zapytanie odpowiedział mu, że jeżeli chce się załatwić, to nie ma czasu do stracenia.
Mnich westchnął i spojrzał na nieruchomego trupa, którego kształty rysowały się pod prześcieradłem.
— Panie, mówił dalej sługa, pan mój kazał cię błagać na Imię Boga, którego jesteś namiestnikiem, ażebyś przybył z całym pośpiechem.
— Obciąłbym jednakże nie opuszczać tego biednego ciała, rzekł mnich.
— Ojcze mój, odezwał się Salvator, zdaje mi się, że winieneś pocieszenie żywym prędzej, niż modlitwę zmarłym.
— Przytem, oświadczył Jan Robert, jeżeli chcesz, ażeby ktoś pobożny i współczujący wielkiemu nieszczęściu, jakie cię spotkało, pozostał tutaj, oto jestem...
— Ojcze, cóż ja odpowiem mojemu panu, nalegał sługa.
— Powiedz mu, że idę za tobą, mój przyjacielu.
— O! dziękuję!
— O kogo mam się pytać?
— O pana Gerarda.
— Ulica i numer?
— O! panie! pierwszy lepszy kogo pan zapyta, wskaże ci dom jego: mój biedny pan jest opatrznością okolicy.
— Możesz już odejść, rzekł mnich.
Służący wyszedł.
— Czy obiecujesz mi pan pozostać tu, aż do mojego powrotu? zapytał Dominik Jana Roberta.
— Zastaniesz mnie ojcze, tam gdzie mnie pozostawisz, rzekł poeta, u nóg tego łoża.
— A jeżeli masz, ojcze, szczególne jakie dla mnie zlecenie, odezwał się Salvator, postaram się zastąpić cię, jak będę mógł najlepiej.
— Przyjmuję twoje gorliwość, panie; wszak powiedziałeś mi, że mogę rozrządzać tobą?
— Bardzo proszę!
— Kolomban zlecił mi czuwać nad tem, ażeby ciało jego złożone było przy zwłokach tej, którą kochał. Opatrzność zrządziła, że jeden jest tylko trup, mego przyjaciela. Co większa, zwłoki te powinny być jak najspieszniej usunięte z przed oczu biednej Karmelity, postanowiłem więc dziś jeszcze o godzinie czwartej odjechać do Bretanii... Mieszka tato ojciec; ma on prawo do zwłok syna i do moich pociech...
— O godzinie czwartej, na skraju miasteczka, ojcze mój, ciało zamknięte w dębowej trumnie, po dopełnieniu wszystkich formalności czekać na ciebie będzie na wozie pocztowym. Usiądziesz przy niem i pojedziesz.
— Jestem ubogi, rzekł mnich, a to co mam, zaledwie mi wystarcza na moją osobistą podróż, jakże więc będę mógł...
— Bądź spokojny, ojcze, przerwał Salvator, koszta podróży opłacone będą za powrotem.
Mnich zbliżył się do łóżka, podniósł prześcieradło, pocałował Kolombana w czoło i wyszedł.
W pięć minut potem wszedł pan Jackal. Zbliżył się do obu młodzieńców, wyciągnął na swych krzywych nogach, pokiwał się przez chwilę z rękami w kieszeniach, potem zwracając się głównie do Jana Roberta:
— Pan jesteś poetą, zapytał.
— To jest, tak mówią.
— Jako poeta wierzysz zapewne w opatrzność?
— Tak, panie, śmiało i otwarcie wyznaję to.
— O! rzeczywiście, potrzeba ci ku temu śmiałości! rzeki pan Jackal dobywając z kieszeni tabakierkę, i wciągając dwa lub trzy szalone niuchy.
— Z jakiego powodu mówisz pan o tem?
— Z powodu tego listu.
I wydobył z kieszeni list, który ukazał Janowi Robertowi, nie podając mu go jednak.
— Co to za list?
— To list, który przybył wczoraj wieczór, rzekł pan Jackal, na którym starannie napisano dwa wyrazy: bardzo pilno; roznosiciel oddał go na skraju miasteczka Nanecie, a ogrodniczka Nanetta zabrała z sobą w kieszeni do Paryża, a gdyby był przeczytany wczoraj wieczór przez tego do kogo był adresowany, byłby uczynił dwoje szczęśliwych, zamiast jednego trupa i jednę zrozpaczoną! Czytaj pan!
I podał list Janowi Robertowi.
Ten rozwinął go i przeczytał.
„Mój kochany Kolombanie, moja kochana Karmelito! Wszak prawda, że będziecie bardzo uradowani, bardzo szczęśliwi, kiedy zobaczycie przybywający ten list od waszego przyjaciela Kamila Różana, zamiast jego samego we własnej osobie? Słyszę ztąd jak już wołacie: „O! ten dobry, ten poczciwy Kamil!“
Posłuchajcie, moi drodzy, co mi pisze jeden z moich współziomków, któremu niegdyś wspominałem o zamiarze ożenienia się z tobą, Karmelito:
Mój kochany Różanie, Karmelita i Kolomban żyją jak dwie turkawki, nigdy się nie rozłączają ani na chwilę; nietylko się kochają, ale więcej powiem, uwielbiają się! Sądzę, że bardzobyś im szyki popsuł, wracając. Pokaż się więc wielkim, jak Aleksander, który ustąpił Apellesowi kochankę swoję Kampaspę. Nie powiem ci: „Ustąp Kolombanowi swą kochankę Karmelitę;“ ale ci powiadam: „Nie rozłączaj dwóch serc, które niebo stworzyło jedno dla drugiego!“
Oto co mi pisze mój współziomek, kochany Kolombanie.
Owóż, jest jedna rzecz, o której ja wiedziałem już, mój przyjacielu: to, że ty kochałeś Karmelitę; jest druga rzecz, której dowiedziałem się teraz dopiero, że Karmelita kocha ciebie; jest nareszcie trzecia rzecz, którą ty mi powiedziałeś i której ja wierzę, że prędzej byś umarł, niż zdradził przysięgę jaką mi wykonałeś, że czuwać będziesz nad Karmelitą, jak nad siostrą. Ja nie chcę, ażebyś ty umierał, mój biedny Kolombanie! i dlatego zwracam ci słowo, jak również Karmelicie.
Bądź więc szczęśliwy, Kolombanie! a jeżeli ciężyła ci twoja ofiara, odbierz za nią nagrodę największą, jaką ci dać mogę, gdyż ja dopiero w chwili stanowczego rozłączenia się z Karmelitą czuję całą miłość, jaką jeszcze dla niej miałem.
Ponieważ tedy trzeba mi było zgasić tę miłość, a pomiędzy jej i mojem sercem stawić zaporę nieprzełamaną, przeto ożeniłem się wczoraj wieczór, a dziś zrana piszę do was w małżeńskim pokoju.
Żegnam cię więc, kochany Kolombanie; żegnam cię, Karmelito! Życzę wam całego szczęścia na jakie zasługujecie, wyznając pokornie mą słabość, rzekłbym prawie nikczemność, gdybym nie był pewien, że wieść ta przejmie was oboje radością... a szczególniej Karmelitę. Wasz przyjaciel

Kamil de Rozan“.

— I cóż, rzekł pan Jackal odbierając list, co o tem mówisz, panie Janie Robercie?
— Mówię, że to jest rozdzierające! odpowiedział młodzieniec.
— I niemniej wierzysz w Opatrzność?
— Wierzę.
— Czy chcesz, panie Janie Robercie, zapytał pan Jackal nos zapychając tabaką, ażebym ci powiedział, co to jest Opatrzność?
— Bardzo mi będzie przyjemnie, tembardziej, że z góry daję temu wiarę.
— Otóż, Opatrznością, mój kochany panie, jest dobrze urządzona policja. Jedżmy teraz do Wersalu zobaczyć, czy znajdziemy narzeczoną bakałarza.
A teraz, gdyby nas przypadkiem czytelnik zapytał głośno, o co Jan Robert zapytał Salvatora pocichu, gdy go razem z naczelnikiem policji wyprawiał do Wersalu, a sam pozostawał przy zwłokach Kolombana; gdyby nas przypadkiem, powiadamy, czytelnik zapytał: „Jakim sposobem pan Jackal mógł o w pół do ósmej zrana być uwiadomionym o wypadkach zaszłych w Bas-Meudon, pomiędzy północą a piątą zrana?“ odpowiedzielibyśmy:
Istniała wtedy instytucja, zwana „czarnym gabinetem“. Było to miejsce, gdzie kilkunastu urzędników zajmowało się tajemnie odpieczętowywaniem listów składanych na poczcie i czytaniem ich wpierw niż ci, do których były adresowane.
Dziś nie istnieje „czarny gabinet;“ rzeczy odbywają się otwarcie.
Pan Jackal skutkiem posłuchów obiegających o potrójnym spisku, republikańskim, orleanistowskim i napoleońskim, od dwóch miesięcy nie wzdrygał się w chwilach wolnych odbywać funkcję prostego urzędnika, tym sposobem pan Jackal spędził noc na odpieczętowywaniu i odczytywaniu listów.
List Kolombana do Dominika wpadł mu w ręce. Było to o wpół do piątej zrana mniej więcej.
Pan Jackal wsadził natychmiast na konia agenta i kazał mu pędzić co tchu do Bas-Meudon. Pan Jackal utrzymując, że Opatrznością jest dobrze urządzona policja, spodziewał się, że jego posłaniec przybędzie na czas, on jednak przybył w chwili, gdy inni już dostali się do pawilonu Kolombana, a więc przybył zapóźno.
W powszechnym zgiełku nie zwrócono uwagi na tego agenta. On spostrzegł list adresowany do panny Reginy de Lamothe-Houdan, do panny Lydii de Marande i do panny Fragoli Ponvoy: wziął ten list i zaniósł do pana Jackala, który przeczytał go, równie jak list adresowany do Dominika, potem rozkazał wziąć świeżego konia i odwieść list na miejsce.
To też właśnie uczynił agent pana Jackala, kiedy dwaj młodzieńcy spostrzegli tego ostatniego w rozmowie z człowiekiem czarno ubranym, którego koń przywiązany był do drzwi karczmy. Pan Jackal mówił mu po cichu, że może pójść spać, a prefekt policji nie zapomni jak on rozumnie i prędko spełnił otrzymane zlecenia.

XVIII.
Filantrop wiejski.

Widzieliśmy jak odszedł brat Dominik, który wezwany do łoża pana Gerarda, udał się do zacnego człowieka chorego tak mocno, że całe miasteczko i okolica drżały z niepokoju.
Bo też pan Gerard był filantropem w całem tego słowa znaczeniu. Przytoczmy co o nim opowiadano.
Pan Gerard, było to rzeczą niezaprzeczoną, był najbogatszym z mieszkańców Vanvres i okolicy; nikt nie znał cyfry jego dochodów, a gdy zapytywano o to jakiego wieśniaka, odpowiadał nieodmiennie:
— Pan Gerard tak jest bogaty, że sam nie wie ile ma.
Mówiono, że dawniej mieszkał około Fontainebleau, w pysznej posiadłości, którą zaniedbał z powodu nieszczęść, jakie go tam dotknęły.
Był dawniej opiekunem dwojga prześlicznych dzieci, które przepadły gdzieś bez wieści, że nikt i nigdy o nich nic się dowiedzieć nie mógł; był kochankiem kobiety, którą uwielbiał, a zastał ją raz wracając do domu, zagryzioną przez psa z Nowej Ziemi, który prawdopodobnie dostał był wścieklizny, choć nikt tego nie przypuszczał.
Tyle przerażających nieszczęść, które każdego innego człowieka przejęłyby wstrętem do ludzi, w nim przeciwnie, wzmogły cnoty chrześcijańskie, które doprowadzał do najwznioślejszego punktu miłosierdzia i poświęcenia, a które uczyniły go wzorem filantropów i bożyszczem ludności.
Było to około roku 1822, kiedy przybył pierwszy raz do Vanvres, z zamiarem osiedlenia się. Obejrzał wiele domów będących do sprzedania, lecz żaden mu się nie podobał, nareszcie kupił ten, w którym mieszka obecnie. Zrazu nie chciano mu go sprzedać, ale pan Gerard ofiarował tak wysoką cenę, że właściciel lubo wystawił go dla siebie, zgodził się na odstąpienie.
Od tego czasu, pan Gerard zamieszkał w Vanvres i żył zarazem jak święty i jak książę: jak święty, z powodu jałmużn, które rozsypywał dokoła.
Jakoż od przybycia jego, Vanvres weszło na drogę takiej pomyślności, że niebawem stało się jednem z najbardziej kwitnących miasteczek w okolicach Paryża. Nie było też ani jednej chaty, w którejby imię tego zacnego męża nie było czczone i błogosławione.
Opowiadano o nim takie naprzykład rzeczy: Cieśla pracujący na dachu jego domu, spadł z rusztowania i złamał nogę. Zamiast odesłać do szpitala, pan Gerard zabrał go do siebie i nietylko jego, ale żonę i dzieci. Wezwał chirurga z Meudon, pana Pilloy, polecił biedaka jego staraniom, oświadczając, że koszta bierze na siebie. Powrót do zdrowia trwał trzy miesiące a przez ten czas cieśla otoczony staraniami, jak gdyby był bratem, a żona i dzieci żywione jakby należały do rodziny, pozostawały u pana Gerarda, z którego domu wyszli unosząc liczne oznaki jego dobroczynności.
Innym razem, chłopka zbierając drzewo w lesie Meudon, znalazła sześciomiesięcznego chłopca, który krzyczał i płakał leżąc na kupie suchych liści; węglarka wzięła dziecię, przyniosła do Vanvres i ukazała go oburzonym przeciwko niecnej matce mieszkańcom. Przyniesiono biednego opuszczonego do urzędu; ale mer odpowiedział, że gmina już i tak ma podostatkiem dzieci na swem utrzymaniu. Po tej odpowiedzi powstał w tłumie jeden okrzyk: „do pana Gerarda! do tego zacnego pana Gerarda!“ I tłum rzucił się do mieszkania filantropa, z okrzykiem: „dziecko! dziecko!“
Pan Gerard przechadza! się po ogrodzie i domyśli! się, że tłum zmierza ku niemu, ale snąć wyrazy: „dziecko! dziecko!“ wywarły bolesne wrażenie na jego nerwy, gdyż zastali go siedzącego na ławie w ogrodzie, a blady był bardzo i drżał jak liść. Gdy się jednak dowiedział, że chodzi o sześciomiesięcznego chłopca, wrodzona dobroć, która chwilowo ustąpiła przed uczuciem przerażenia, wystąpiła niebawem. Posłał po mamkę, ułożył się z nią i oznajmił, że zajmie się dzieckiem; położył jednak za warunek, ażeby chłopiec wychowywał się zdala od niego, gdyż strata dwojga ukochanych wychowańców zadała mu ranę w serce, którą widok dziecka rozjątrza. Mamka zabrała chłopca sierotę, na którego utrzymanie hojnie łożył pan Gerard.
Słowem z opowiadania postępków pana Gerarda, możnaby było ułożyć książkę pod tytułem:
„Moralność w czynie.“ Cała okolica powinnaby mu wystawić pomnik. Gmina winną mu była studnię na rynku; przekupnie drogę poprzeczną, o którą dopominali się od lat dwudziestu; kościół naczynia i obraz mistrzowski; mieszczanie zawdzięczali mu kilka domów odbudowanych własnym jego kosztem po pożarze, nadto wybrukowanie ulicy głównej.
To też ksiądz Dominik, którego spotkało kilku mieszczan i towarzyszyło do Vanvres, po tem, co mu o cnotach pana Gerarda opowiadali, zrozumiał niepokój wyryty na twarzach wszystkich, jak gdyby oczekiwali klęski publicznej. Widząc ogólne zmartwienie, brat Dominik zapytał swych przewodników, co to za choroba dręczy pana Gerarda.
— Zapalenie płuc, odpowiedziano.
— Tak, dodał ktoś, i to także dobry uczynek, ma spowodować śmierć sprawiedliwego.
Wtedy na wyścigi wieśniacy jęli opowiadać Dominikowi, jako dwa tygodnie przedtem pan Gerard przechodząc przez park, posłyszał krzyki przerażenia wychodzące ze stawu. Pobiegł z pospiechem w tę stronę.
Kilkoro dzieci nad stawem wołało ratunku, nie śmiejąc podążyć na pomoc jednemu, które wpadło do wody przypadkiem. Pan Gerard biegł spiesznie i był spocony, ale mimo to nie wahał się ani chwili i rzucił się do wody, by wydobyć dziecko. Wydobył je wprawdzie szczęśliwie na ląd, ale sam wrócił blady, drżący a chociaż zmienił ubranie i kazał napalić wielki ogień, chociaż zaraz położył się w dobrze ogrzane łóżko, tego samego dnia dostał gorączki, która go odtąd nie opuściła.
Nareszcie dziś, pan Pilloy oświadczył że nie odpowiada za niego i ze wszelką oględnością uprzedził biednego pana Gerarda, aby jeśli ma uczynić jakie rozporządzenia, to nie odkładał na później.
Pan Gerard, który zapewne nie czuł się tak chorym, zemdlał na tę straszną wiadomość, która wszelako dla tak świętego człowieka, jak on, powinna była być mniej przerażającą, niż dla każdego innego, a odzyskawszy zmysły zażądał księdza.
Pobiegli po proboszcza z Meudon, ale jak wiemy, proboszcz był u chorego gdzieindziej.
Wtedy powiedziano umierającemu, że w miejsce proboszcza z Meudon, może wezwać innego księdza, który przybył do miasteczka w skutek śmierci jednego ze swych przyjaciół.
Pan Gerard posłał natychmiast służącego po księdza Dominika.
Ksiądz, najzacniejsza dusza, zdolny zrozumieć wszelkie poświęcenia, żywo przejęty był opowiadaniem wszystkich tych pięknych i dobrych uczynków; przyspieszył kroku i przybywał ze słowami pociechy.
Powiedziano mu prawdę, mówiąc, że nie będzie potrzebował szukać, bo skoro tylko zobaczyli go mieszkańcy Vanvres, wszystkie ręce wyciągnęły się w kierunku domu pana Gerarda.
— O! księże dobrodzieju, mówiły staruszki, usłyszycie świętą spowiedź, możecie z góry dać rozgrzeszenie temu dobremu panu Gerardowi.
Ksiądz Dominik pozdrowił cały ten tłum, w pośród którego znalazł tak rzadką cnotę, która zwie się wdzięcznością, wszedł do wskazanego domu, i na schodach spotkał znanego już sobie służącego, który rozstawszy się w Bas-Meudon z Dominikiem, pędził co tchu zawiadomić pana o bliskiem jego przybyciu.
Ale wiadomość ta, któraby każdego innego uspokoiła, udawała się przeciwnie, podwajać wzburzenie świętego człowieka; w oczekiwaniu na księdza Dominika, wydawał westchnienia, które tak przeraziły służącego, że zamiast pozostawać w pokoju pana z dozorczynią, poszedł wyglądać Dominika na schodach.
Ksiądz wszedł do komnaty.

XIX.
Spowiedź.

— Panie, oto jest osoba, na którą pan oczekuje, rzekł służący.
Umierający drgnął całem ciałem i wydał bolesny jęk.. Potem, rzekł głosem głuchym: Proś.
Zbliżył się brat Dominik, a wzrok jego pełen zajęcia i szacunku, zagłębił się w alkowę.
W istocie, uczucie jakiego doznawał dla chorego, po tem wszystkiem co o nim słyszał, było pełne uwielbienia i wdzięczności. Jakkolwiek młody, ksiądz Dominik widział tylu złych ludzi, że wdzięcznym był człowiekowi za to, że jest dobrym.
Na poduszce zgniecionej gorączkową bezsennością umierającego, spostrzegł wychudłą, wybladłą, trupią twarz tego, którego cała okolica jednogłośnie nazywała dobrym panem Gerardem.
Zadrżał: oblicze to rożnem było od tego, jakie sobie wyobraził.
Ze swej strony, pan Gerard patrzył na pięknego w surowym stroju, nieznanym we Francji, brata Dominika, który wyglądał jak jakie zjawisko pędzla Zurbarana.
Powitał go skinieniem głowy, potem głosem osłabionym, rzekł zwracając się do dozorczyni:
— Marjanno, daj mi pić i zostaw mnie z ojcem duchownym.
Dozorczyni podała panu Gerardowi filiżankę ziółek.
Wypił trochę i z wysilenia upadł na poduszkę, zwracając drżącą ręką filiżankę dozorczyni.
Odebrała ją i widząc, że pozostało jeszcze trzy czwarte napoju:
— Wypij pan do końca, rzekła, podając panu Gerardowi resztę, z gestem właściwym płatnym dozorczyniom, z gestem wszystkich tych najemnic, tworzących rodzaj oprawców przeznaczonych do mordowania chorych.
— Dziękuję Marjanno, dziękuję, odezwał się pan Gerard, odpychając rękę dozorczyni, proszę cię tylko, żebyś zapuściła firanki i wyszła... Razi mnie blask.
Marjanna zasłoniła okna; mrok zaległ w komnacie oświeconej tylko lampką nocną.
Przez ten krótki przeciąg czasu pomiędzy wejściem Dominika a zapuszczeniem zasłon, młody ksiądz wpatrywał się w tę twarz tak niepodobną, jak powiedzieliśmy, do fizjognomji, jaką obiecywał sobie zobaczyć.
Brat Dominik był obdarzony zdolnością badania fizjognomji, jaką posiadają księża i lekarze. Według tego, co opowiadano o panu Gerardzie, brat Dominik wyobrażał sobie z góry twarz zgodną z wysokiemi przymiotami, jakie w nim chwalono. Przygotował się tedy ujrzeć człowieka o szerokiem czole, siedlisku instynktów wzniosłych; o śmiałem oku wypukłem, oznace dobroci; o nosie prostym, oznace siły; o nieco grubych wargach znaku miłości bliźniego. Co do wieku, nie pytał się i nie obchodziło go to; zdawało mu się, że dobrzy są pięknymi i że ponieważ starość nawet ma swoją piękność, przeto i pan Gerard pięknym będzie. Tymczasem na widok pana Gerarda, wszystko stało się dla księdza zawodem. Był to człowiek pięćdziesięcio-pięcio-letni, z czołem niskiem i wąskiem, z oczyma małemi, zapadłemi, barwy ciemno-szarej, które znikały czasami, pod drgającą i zaczerwienioną powieką czy to skutkiem obecnej bezsenności, czy dawnych nadużyć. Brwi gęste i siwiejące łączyły się na linji nosowej i tworzyły nad okiem łuk rozwinięty; nos zakrzywiony, szczupły, usta wielkie z blade mi i płaskiemi wargami, czyniły tę twarz podobniejszą do sępa, niż do ludzkiego oblicza.
Jakkolwiek choroba mogła tę twarz zmienić, nie trudno było się domyśleć czem była, gdy posiadała wyraz zdrowia. Fizjognomista taki jak ksiądz Dominik, uderzony został niskością duszy i podłością serca, jaką znamionowała całość tej fizjognomji.
Po za pewną pospolitą dzikością, właściwą drapieżnemu ptakowi, do którego porównaliśmy pana Gerarda, odznaczała tę fizjognomję nędzna powolność i nikczemna uległość woli istoty jakiejbądź, byle wyższą była pod moralnym i fizycznym względem; był to rodzaj wrodzonego usposobienia do przyjęcia poddaństwa, w jakiejkolwiekby ono przedstawiło się formie.
Czuć było, że człowiek ten, jeśli jego zwierzęce i samolubne instynkty nie zostały widocznie narażone, nie miał najmniejszej odwagi i był tchórzem w całem podłem znaczeniu tego wyrazu.
Nie był on zapewne brzydszym niż inni, ale brzydota jego była jakąś szczególną, jemu tylko właściwą, „sui generis, “ że się tak wyrażę.
W tej chwili wyrażała ona przestrach w sposób najbardziej odpychający.
Widok umierającego zazwyczaj jest rozrzewniającym. Owóż, widok tego człowieka, choć bliskiego grobu, zamiast rozrzewniać, wzbudzał wstręt nieprzezwyciężony. Gdyby to był człowiek sprawiedliwy, za jakiego podawał go głos publiczny, to wypadało zwątpić o wszystkiem, bo gdyby Bóg pozwolił, żeby uczciwi nosili taką maskę, to po jakimż znaku możnaby było poznać zbrodniarzy?
To też ksiądz zatrzymał się zdumiony przed tym ohydnym typem służalstwa.
Domyślił się wrażenia zacny ten człowiek, któremu zdawało się, że nosi na czole odbłysk szlachetnych cnót swego serca, a Dominik pełen zniechęcenia siadając przy łożu opuścił głowę na piersi. W postawie tej, daleki już od myśli, że podać ma rękę duszy białoskrzydłej, zdawał się prosić Pana o siłę do wysłuchania spowiedzi złego człowieka i do walki z szatanem o duszę z góry potępioną. Nareszcie, ponieważ umierający zamiast odezwać się do niego, jęczał tylko i płakał, przeto brat Dominik przemówił pierwszy.
— Wzywałeś mnie, bracie?
— Tak.
— Słucham cię więc.
Umierający spojrzał na księdza z obawą, która gasnące jego oczy podwójnym rozświeciła płomieniem.
— Jesteś bardzo młodym, mój bracie, zauważył.
Ksiądz wstał, ustępując pierwszemu wrażeniu wstrętu.
— Nie ja to sam się nastręczałem, rzekł.
Ale chory, żywo wydobywszy rękę z pod kołdry, zatrzymał go za suknię.
— Nie, zawołał, pozostań!... Chciałem powiedzieć, że w takim młodym wieku może niedość jeszcze zastanawiałeś się nad ciemną stroną życia, by odpowiedzieć na zapytania, jakie ci mam uczynić.
— Cóż ci mogę rzec na to? odezwał się ksiądz. Jeżeli pytać będziesz z wiarą, odpowiem ci z wiarą, jeżeli pytać będziesz mojego rozumu odpowiem ci także.
Nastała chwila milczenia, podczas której ksiądz stał.
— Usiądź, ojcze mój, mówił dalej pan Gerard, na imię nieba nie gorsz się pytaniami, jakie ci zadawać będę, a nadewszystko przyrzecz mi, że mnie nie opuścisz, dopóki nie wysłuchasz całej spowiedzi... Dosyć, gdy choć jedno serce będzie zachowawcą podobnej tajemnicy.
— Słucham, rzekł ksiądz.
— Ty znasz lepiej odemnie dogmaty Kościoła, do którego należysz, mój ojcze... Pan Gerard zatrzymał się. Potem po chwili wahania: Ojcze mój, zapytał, czy ty wierzysz w przyszłe życie?
Ksiądz patrzał przez chwilę na umierającego z wyrazem graniczącym z pogardą.
— Gdybym nie wierzył w przyszłe życie, rzekł, czyżbym w tem życiu przywdział sukienkę, którą noszę?
Pan Gerard westchnął, Dominik w samej rzeczy dał mu dowód rozciągłości swej wiary.
— Tak, rozumiem, rzekł, ale czy wierzysz mój ojcze, że w przyszłym życiu człowiek znajduje nagrodę za cnotę i karę za zbrodnie?
— Bez tego, na cóżby się ono przydało?
— A czy wierzysz ojcze, pytał dalej chory, że spowiedź koniecznie potrzebną jest do odpuszczenia grzechów i że przebaczenie Boskie nie może zstąpić na grzeszną głowę inaczej, jak tylko za pośrednictwem jego namiestnika?
— Kościół zapewnia nas o tem.
— Zdawało mi się, podjął umierający, że w razie doskonałej skruchy...
— Zapewne, odpowiedział Dominikanin z wyraźnem wstrętem do prowadzenia dalej tej rozprawy teologicznej, zapewne, pod nieobecność Bożego sługi, doskonała skrucha może zastąpić rozgrzeszenie.
— Takim sposobem, człowiek, który mą doskonałą skruchę...
Ksiądz spojrzał na umierającego.
— Który ma... lub któremu zdaje się że ma?...
Pan Gerard zamilkł.
— Któryż to grzesznik może chełpić się, że ma skruchę doskonalą, zapytał Dominikanin, któryż z upadłych może utrzymywać, że żal jego wolny jest od bojaźni, wyrzut pozbawiony przestrachu? Któryż umierający powiedzieć może: „Gdyby jutro Bóg oddał mi dni, które mi liczy, godziny, które mi zabiera, dnie te i godziny byłyby użyte na naprawienie zła, które popełniłem?“
— Ja, ja! zawołał umierający, ja to powiedzieć mogę!
— A więc, powiedział ksiądz, nie jestem tu potrzebny.
I wstał po raz drugi.
Lecz ruchem prędkim jak myśl, wyschła ręka pana Gerarda przyczepiła się do sukni mnicha, a głos szeptał:
— Nie, nie, pozostań ojcze!... Ja kłamię samemu sobie; to nie żal, to nie wyrzut odzywa się przeze mnie, to przestrach! Ja potrzebuję przebaczenia ludzi, nim stanę przed obliczem Boga!... Pozostań więc, ojcze, błagam cię!
Dominik usiadł znów z rezygnacją.
— Jestem tu od tego, ażeby spełniać wolę twoją nie swoją, odpowiedział, inaczej, Bóg mi świadkiem, że odszedłbym natychmiast. Mówisz o przestrachu; owóż, nie wiem dla czego, ale przestrach, którego ja doznaję słuchając cię, wyrównywa prawie temu, który tamuje twoje wyznanie.
— Ojcze, zapytał chory, czy sądzisz, że jestem tak bliskim śmierci, jak powiadają?
— Lekarza, a nie mnie trzeba o to zapytać.
— Zdaje mi się, że mam jeszcze siły i mogę czekać... odezwał się chory wahająco. Czy nie mógłbyś powrócić jutro... albo dziś wieczór?
— Może ty możesz czekać, ale ja powrócić nie mogę: mam smutną do spełnienia powinność; za dwie godziny wyjeżdżam do Bretanji.
— A! wyjeżdżasz... opuszczasz Paryż... za dwie godziny?
— Tak.
— Na długo?
— Jak się Bogu podoba, jadę pocieszać ojca po stracie syna.
— To lepiej, mruknął chory, że się tak stanie... Tak, to sam Bóg cię tu przysyła... Odjeżdżasz, nieprawdaż? odjeżdżasz niezawodnie?
— Chybaby Bóg pozwolił, aby umarły, któremu towarzyszyć mam, powrócił do życia.
— A pewnym jesteś, że cud ten nie nastąpi?
Serce Dominika ścisnęło się okropnie, trwogi i wahania tego człowieka, w ten sposób się objawiające, przejmowały go niewymowną odrazą.
— Niestety, rzekł, jestem tego pewnym.
I poczciwy ksiądz przeciągnął chustkę po oczach aby otrzeć łzy, rad, że się może schronić niejako we własnej boleści, aby uniknąć samolubnej trwogi człowieka, który nie spostrzegając tych łez, mówił jakby do siebie:
— Tak, tak, to lepiej... On wyjeżdża za dwie godziny, opuszcza Paryż, może nie wróci nigdy... kiedy proboszcz z Meudon pozostaje.
Ostateczne więc czyniąc wysilenie:
— Posłuchaj mnie, ojcze, rzekł, opowiem ci wszystko...
I z westchnieniem opuszczając głowę na ręce, umierający zdawał się namyślać.
Mnich oparł się łokciem o fotel, na którym siedział.
Chory rozpoczął głosem słabym, wciąż głowę trzymając w dłoniach, a mnich, przy pierwszych wyrazach tej dziwnej spowiedzi, odsunął fotel od łóżka, jak gdyby obawiał się dotknięcia tego nędznika, jak gdyby chciał uniknąć zbrukania przez same zbliżenie przymusowe.

XX.
Gerard Tardieu.

Pierwsze jednak wyrazy umierającego nie miały nic nadzwyczajnego. Chory rozpoczął w ten sposób:
— Owdowiałem w trzydziestym roku życia, a pierwsze małżeństwo nabawiło mnie tylu kłopotów, iż poprzysiągłem sobie, że drugi raz się nie ożenię. Jedynym krewnym moim był starszy brat, który wyszedłszy z domu w roku 1795 udał się do Tulonu i siadł na okręt odpływający do Brazylji. Nie chciało mu się być żołnierzem, nie podobała mu się praca na roli, a do handlu miał wstręt; marzył tylko o podróżach i przygodach, a dalekie kraje zdawały mu się ziemią obiecaną. Pierwszeństwo dawał Brazylii, udał się zatem do Rio-Janeiro, zabrawszy z sobą niewielką sumę pieniędzy, nie przechodzącą trzech tysięcy franków.
Odebrałem od niego trzy tylko listy. Pierwszy w roku 1801, w którym donosił mi, że zrobił majątek i namawiał, ażebym do niego przybył. Ja zaś miałem odrazę do morza, więc odmówiłem. W roku 1806 odebrałem od niego drugi list, pisał mi, że stracił wszystko i że dobrze uczyniłem pozostawszy we Francji. Jedenaście lat potem nie miałem o nim wiadomości, pośrednio, ani bezpośrednio. Nareszcie w roku 1817 znowu napisał: było to trzeci raz od wyjazdu, a wyjechał przed dwudziestu dwoma laty! Odzyskał majątek, który dochodził do kilku miljonów; ożenił się i miał dwoje dzieci; oznajmił mi, że wkrótce powróci, a nie miał, pisał mi, droższego życzenia, będąc teraz panem miljonowym, jak powrót do ojczyzny i zamieszkania razem ze mną. Jakoż w czerwcu 1817 roku przybył do Paryża i odebrałem od niego bilecik, w którym zaklinał mnie, ażebym bezzwłocznie do niego pospieszył.
W przejeździe utracił żonę; był w rozpaczy, i tylko moja braterska przyjaźń mogła złagodzić jego cierpienie. Ja sam bardzo pragnąłem zobaczyć brata, dla którego mimo różnicy wieku i długą nieobecność, zachowałem czułość młodzieńczą. Zaraz więc po otrzymaniu listu, postanowiłem wyjechać i pożegnałem moich przyjaciół w Vic-Dessos.
Na te słowa mnich podniósł głowę.
— W Vic-Dessos! rzekł, pan mieszkałeś w Vic-Dessos, departamencie Ariege?
— Tam się urodziłem, odpowiedział umierający. Opuściłem to miasteczko jedynie dla wyjazdu do Paryża; o bodajem go był nigdy nie opuszczał!
Mnich zwrócił na umierającego wzrok ciekawy, nie wolny od pewnego niepokoju, ale Gerard nie zważał na to i mówił dalej:
— Po ośmiu dniach podróży przybyłem do Paryża i zastałem brata mojego Jakóba, tak zmienionego, żem go nie poznał. On, przeciwnie, poznał mnie od razu i uściskał z takiem uniesieniem, że dziś jeszcze wspomnienie to łzy mi wywołuje. Byłoby to dla mnie straszną męczarnią, gdybym miał na wieki wieków czuć na mojej twarzy jego pocałunki serdeczne.
Umierający przetarł chustką czoło potem oblane i przez kilka chwil zdawał się pogrążony we wspomnieniach.
Dominik patrzał na niego przez ten czas z wzrastającą — ciekawością: widocznem było, że chciał przemówić, zapytać go o coś, wybadać, ale głos jakiś wewnętrzny wstrzymywał go i radził czekać jeszcze.
Pan Gerard poprosił mnicha, ażeby mu podał flakonik z solami, stojący na stoliku przy łóżku, a powąchawszy kilka razy, mówił dalej:
— Biedny Jakób był tak blady, chudy i wynędzniały, jak ja teraz; można było mniemać, że jak ja w tej chwili, tak on wtedy krok tylko jeden miał do grobu... Opowiadał mi o śmierci żony ze łkaniem, świadczącem o wielkiej boleści, potem zawołał dzieci, by mi pokazać to, co mu po niej pozostało. Było to dwoje cudnie pięknych dzieci, starszy, chłopiec świeży, rumiany, jak matka, był blondynem; córka brunetka o bladej cerze i wspaniałych włosach. Dziewczynka mianowicie była piękną, z cerą ozłoconą słońcem Brązylji, jak winogrona naszego kraju. Miała ona cztery lata: imię jej było Leonja; chłopiec miał lat sześć, nazywał się Wiktor. Rzecz dziwna, którą w tej chwili dopiero przypominam sobie, oboje na mój widok zdawali się wystraszeni i nie chcieli mnie pocałować. Daremnie Jakób powtarzał: „Ależ to mój brat! wasz stryj!“ Dziewczynka zaczęła płakać, a chłopiec uciekł do ogrodu. Ojciec tłomaczył je przede mną. Biedny Jakób! przepadał za swemi dziećmi, a raczej miłość jego dla nich dochodziła do szaleństwa; nie mógł patrzeć bez łez na sierotki, tak mu przypominały matkę, chłopiec rysami, córka charakterem. Z tego wynikło, że dzieci te, mimo ogromnej miłości jaką miał dla nich, tyle mu prawie sprawiały udręczenia ile radości, a gdy zbyt długo patrzył na nie, odzywał się głuchym głosem do dozorczyni: „Wyprowadź je, Gertrudo!“ Bardzo kochałem brata, stan jego żywo mnie niepokoił. Oprócz boleści, która go trapiła, z której jednak z czasem miłość dzieci i moje starania byłyby go wyleczyły, podlegał co rok pod jesień jakiejś febrze bagnistej, której nabawił się podczas podróży do Meksyku i nigdy odtąd zupełnie pozbyć się jej nie mógł i z nową siłą napastowała go od powrotu do Francji. Radziliśmy się najznakomitszych lekarzy paryskich, lecz nic pomódz nie mogli na chorobę płuc; polecili tylko bratu mojemu mieszkanie na wsi. Jest to zwykła rada dla tych, którym nic już pomódz nie jest wstanie. Ja sam widziałem na twarzy Jakóba ślady, jakie na niej każdy dzień pozostawiał; wieczorem bywał bledszy i słabszy niż rano; rano znów gorzej zwykle wyglądał, niż wczoraj... Zacząłem szukać domu wiejskiego, i raz wracając z Fontainebleau, spostrzegłem blisko Cour-de-France, o trzy mile od Paryża, ogłoszenie o sprzedaży wielkiego domu położonego w Viry...
— W Viry-Sur-Orge? przerwał ksiądz z tą samą intonacją z jaką wymówił: „w Vic-Dessos“, i wpatrując się w umierającego coraz więcej badawczo.
— Tak, w Viry-sur-Orge, powtórzył pan Gerard. Znasz, księże, tę miejscowość?
— Ze słyszenia; nie mieszkałem tam, nigdym nawet nie widział tej okolicy, odpowiedział ksiądz głosem nieco zmienionym.
Ale chory zanadto był zajęty własnemi myślami, by uważać, jakie opowiadanie jego budziło wspomnienia w słuchaczu.
Mówił więc dalej:
— Viry-sur-Orge leżało o jakie pół godziny drogi od miejsca, w którem się znajdowałem; pojechałem tedy do tej miejscowości i niebawem stanąłem przed domem, a raczej przed zamkiem, który później miał do mnie należeć.
Z kolei, ksiądz otarł czoło chustką. Zdawało się, że każdy okres opowiadania chorego, budził w pamięci jego odległe wspomnienia, jakby senne widziadła, którym napróżno starał się dać pozór rzeczywistości.
— Do domu dochodziło się, mówił pan Gerard, długą aleją topolową, a przeszedłszy przez przedpokój i jadalnię, wychodziło się po drugiej stronie na ogromny kamienny ganek z wysokości którego rozciągał się przed oczyma zdumionego widza obraz rzeczywiście czarujący. Był to park otoczony odwiecznymi dębami, odbijający się w pięknem i głębokiem jeziorze, które nocą wydawało się obszernem zwierciadłem srebrnem; wybrzeża tego jeziora okryte były trzciną i roślinami wszelakiej barwy i woni. Zwiedziłem dom; wnętrze godnem było powierzchowności. Był to słowem, stary zamek, umeblowany według najświeższej mody i zaopatrzony we wszelkie możliwe wygody. Oprowadzała mnie po zamku kobieta, będąca w służbie u poprzedniego właściciela. Spadkobiercy byli liczni, sprzedawano więc ten zamek dla podziału sukcesji. Kobieta owa nie miała w obec nieboszczyka charakteru ściśle określonego. Mianowała się jego „zaufaną“ i mówiono w okolicy, że odziedziczyła po zmarłym całą gotówkę, jaka znajdowała się w domu. Miała około lat trzydziestu; wysoka, dobrze zbudowana, w spojrzeniu, w kształtach i w obejściu, miała coś męzkiego, co mnie zrazu zrażało. Na wypadek gdybym, czy to w swojem czy cudzem imieniu kupił zamek, ofiarowała mi się pozostać w tym samym charakterze, jak poprzednio, a nawet jako prosta służąca. Powiedziałem jej, że działam nie w swojem ale w brata imieniu, że sam jestem tak ubogim jak brat mój bogatym, dodałem tylko, że obawiam się, ażeby brat mój nie przestał wkrótce używać swych bogactw. Zachwalała mi zdrowe powietrze okolicy, sąsiedztwo Paryża, a nadewszystko umiarkowaną cenę rezydencji, którą można dostać za sto dwadzieścia tysięcy franków, a nawet może za sto, gdyby nabywca zaraz zapłacił gotówką, spadkobiercom bowiem pilno było podzielić się sukcesją. Brat mój był dosyć na to bogaty, a posiadłość ta zupełnie dla niego była odpowiednią, przyrzekłem więc Orsoli Poutaé użyć wpływu na umysł brata, ażeby ten zamek kupił, po wtóre, ażeby ją przy sobie zatrzymał. Opowiadam ci długo o tej kobiecie księże, z powodu okropnego wpływu, jaki miała na moje życie. Zaledwie opuściłem ją, a już sam zdziwiłem się, że przyrzekłem jej wstawienie się do brata; wrażenie, jakie uczyniła na mnie, powtarzam, było raczej odpychające, niż sympatyczne. Ale za to posiadłość tak mi się cudnie piękną wydała, takem ją bratu zachwalił, że dał mi zupełne pełnomocnictwo do traktowania, a w tydzień potem nabyłem ją w jego imieniu za sto tysięcy franków. Instalacja odbyła się zaraz w dniu wypłaty pieniędzy u notarjusza w Corbeil. Służba nasza składała się z ogrodnika, lokaja, kucharki i służącej do dzieci. Był prócz tego młody pies, rasy mieszanej, w połowie z góry św. Bernarda, w połowie z Nowej-Ziemi, którego właściciel hotelu, gdzie brat mój mieszkał w Paryżu, odstąpił mu na prośbę dzieci; bawiły się z nim bowiem od rana do wieczora i nie chciały się z nim rozłączyć. Dzieci nazwały go „Brezyl,“ na pamiątkę ziemi, w której się urodziły. Na moję insynuację, do składu służby dołączono Orsolę. Tegoż samego dnia postąpiła ona względem wszystkich tak, jak poprzednio względem mnie, to jest pokazała bratu memu zamek szczegółowo, umieściła każdego we właściwym apartamencie lub na właściwym posterunku i od pierwszej chwili, pod maską pokory, zajęła stanowisko kobiety zaufanej, takie same, jakie zajmowała przy dawnym panu. Nikt wreszcie nie miał nic przeciw porządkowi rzeczy, jaki zaprowadziła; rzekłbyś, że dociekła gustów każdego i do nich się zastosowała. Brezylowi nawet dostała się wspaniała framuga, w której miałby się był za najszczęśliwszego z psów, gdyby nie był z pewnym niepokojem spoglądał na łańcuch przyczepiony do muru, który zdawał się grozić jego wolności na przyszłość. Wszystko tak było w tym domu zaopatrzone, że życie od pierwszego dnia stało się łatwem i wygodnem. Przepędziliśmy tam koniec lata, potem jesień. Była mowa o powrocie do Paryża na zimę, ale Jakób wołał wieś ze wszystkiemi jej nieprzyjemnościami, które wreszcie znikły przy pomocy wielkiego majątku. Dociągnęliśmy tak do lutego 1818 roku, a stan mojego biednego brata pogorszał się z dnia na dzień. Pewnego rana zawołał mnie do swego sypialnego pokoju, odesłał dzieci, a gdy zostaliśmy sami:
— Mój kochany Gerardzie, rzekł, jesteśmy mężczyźni, powinniśmy zatem jako tacy mówić, a nadewszystko działać.
Siedziałem przy jego łóżku i domyślając się o co idzie, próbowałem go uspokoić co do zdrowia, ale on, podając mi rękę:
— Bracie, odezwał się, czuję, że życie moje uchodzi i nie żałowałbym niczego, skoro śmierć połączy mnie z moją ukochaną, gdyby nie to, że boję się o przyszłość moich dzieci. Wiem, że oddając tobie, powierzam je jakby drugiemu ojcu, ale na nieszczęście, ty nie będąc ojcem, nie możesz stać się nim dla dzieci moich. Dwóch wreszcie rzeczy trzeba przestrzegać u dzieci: rozwoju ciała i rozwoju umysłu. Odpowiesz mi, że chłopaka można umieścić w kolegium, córkę w wybornym klasztorze edukacyjnym; myślałem o tem mój drogi, ale biedne dzieci przyzwyczajone są do kwiatów, lasów, do powietrza wiejskiego, do promieni słonecznych, drżę na myśl zamknięcie ich w tych więzieniach nazywanych pensjami, w komórkach zwanych sypialniami! Przytem, zdaniem mojem, nie ma piękniejszego drzewa nad te, które rośnie na otwartem powietrzu. Proszę cię tedy, kochany Gerardzie, żadnego kolegium, żadnego klasztoru dla moich biednych dzieci!
Skłoniłem się.
— Jak chcesz, bracie, odpowiedziałem, rozkazuj, słuchać cię będę.
— Oddawna już, mówił dalej Jakób, zamierzałem wziąć do nich jakiego nauczyciela, lecz nie wiedziałem tylko kogo wybrać, gdy Bóg, chcąc mi zapewne dać spokój w godzinę śmierci, sprawił, że jeden z moich przyjaciół przybył z odległości dwustu kilkudziesięciu mil, by wyprowadzić mnie z kłopotu.
Rzeczywiście, w przeddzień, jakiś nieznajomy pytał się o Jakóba i nie chciał wymienić swego nazwiska, wprowadzono go do jego pokoju, gdzie siedział z godzinę.
— Chcesz mówić o tym człowieku, który był tu wczoraj? zapytałem.
— Tak, odpowiedział, człowieka tego znam oddawna. Ale jakkolwiek mało go widywałem, mogłem ocenić jego prawość i dobroć, a w kilku razach, gdzie dzielnie nadstawił głowy, mogłem męztwo jego ocenić. Niewielu ludzi natchnęło mnie odrazu sympatją, którąby czas tak usprawiedliwił; oddał mi niegdyś przysługę, za którą wdzięczny mu będę do śmierci...
Młody mnich z wzrastającą uwagą słuchał opowiadania chorego; od niejakiego czasu zdawało się, że opowiadaniu to w jakimś nieznanym punkcie stykało się z nim osobiście.
Pan Gerard mówił dalej:
— Sprawy natury niezmiernie ważnej, interesy dotyczące najwyższej kwestji politycznej tego kraju, sprawy i interesy, które ja znam, ale których mi niewolno zwierzyć nawet tobie, dodał mój brat, zmusiły go dwukrotnie do opuszczenia Francji, a teraz skłaniają go do powrotu i do ukrywania się. Wczoraj prosił mnie, ażebym mu dał schronienie przeciw ścigającym go nienawiściom i podejrzeniom, które zkądinąd zaszczyt mu tylko przynoszą. Bracie, ja temu człowiekowi chciałbym kierunek dzieci moich powierzyć...
Oddech mnicha stawał się coraz bardziej przyspieszonym, coraz częściej Dominik chustką przecierał czoło. Odbywał walkę wewnętrzną, ulegał głębokiemu moralnemu wzruszeniu, do tego stopnia, że aż chory to zauważył.
— Czy słabo ci ojcze? zapytał przerywając opowiadanie, a może ci czego potrzeba? Jeżeli tak, to zadzwoń na Marjannę. Potem głosem cichym dodał: Jeszcze na długo starczy mi, niestety! bo ile mogę, opóźniam straszliwe wyznanie... Miej cierpliwość, ojcze, błagam cię!
— Mów dalej, bracie, odezwał się ksiądz.
— Na czemże to przestałem?... Sam nie wiem już...
— Brat twój wynosił charakter i męztwo swego przyjaciela, tego, którego chciał ustanowić nauczycielem swych dzieci.
— Tak, prawda. Jest to człowiek głęboko uczony, dodał Jakób, znający świat od najwyższych do najniższych warstw; języki starożytne, nowoczesne, historję, sztukę, nauki przyrodnicze, on zna wszystko: jest to żyjąca encyklopedja i gdybym był pewnym, że zostanie przy tobie, aż do pełnoletności moich dzieci, umarłbym prawie bez żalu.
— Czemużby nie miał zostać? zapytałem.
— Dla ważności spraw, które go zajmują, a są takiej natury, że co chwila mogą go odwołać nietylko na lat kilka, ale na zawsze. W każdym razie, gdyby miał rozstać się z tobą, to proszę cię, ażebyś się zajął zastąpieniem go: ma on syna, który sposobi się do stanu duchownego...
— Przepraszam, rzekł Dominik podnosząc się, nie mogę, nie powinienem słuchać dalej spowiedzi twej, panie.
— Dlaczego, ojcze? zapytał pan Gerard głosem zmienionym.
— Dlatego, odpowiedział mnich, głosem niemniej może zmienionym niż chory, dlatego, że pana znam, a pan mnie nie znasz, że wiem kto jesteś, a ty nie wiesz kto ja jestem.
— Ty mnie znasz, księże? wiesz kto jestem? zawołał chory z wyrazem najgłębszej trwogi. To niepodobna!
— Nazywasz się Gerard Tardieu, nie zaś Gerard tylko.
— Tak... ale ty kto jesteś? jak się nazywasz?
— Ja się nazywam Dominik Sarranti.
Chory wydał okrzyk przerażenia.
— Jestem synem, odpowiedział mnich, Kajetana Sarranti, którego oskarżyłeś o zabójstwo i kradzież, a który jest niewinnym, przysięgam!
Umierający podniósł się na łóżku, potem upadł twarzą na poduszkę, głuchy jęk wydając.
— Widzisz więc, rzekł mnich, że byłoby podejściem z mej strony słuchać dalej twej spowiedzi, gdyż zamiast słuchać z miłosierdziem kapłana, słuchałbym z nienawiścią syna, którego ojca ty zbezcześciłeś!
I gwałtownie odepchnąwszy fotel, Dominikanin postąpił ku drzwiom. Ale po raz trzeci uczuł się schwytanym za suknię.
— Nie, nie, nie! zostań owszem! zawołał umierający całą siłą głosu: zostań! Opatrzność cię sprowadziła, zostań! Bóg pozwala, ażebym przed śmiercią naprawił złe, które uczyniłem.
— Chcesz więc tego, rzekł mnich. Bądź bacznym! Bo nie jestem rad temu, trzeba było nadludzkiego wysilenia, aby oznajmić kim jestem i nie nadużywać przypadku, który mnie do ciebie sprowadził.
— Powiedz Opatrzność, bracie! powiedz Opatrzność! powtórzył umierający. O! poszedłbym szukać cię na koniec świata, gdybym wiedział, że cię tam znajdę, by skłonić do usłyszenia wyznania, które pozostaje mi uczynić przed tobą!
— Więc chcesz koniecznie? zapytał powtórnie Dominik.
— Chcę, odpowiedział chory, tak, proszę cię, błagam, tak! chcę!
Mnich cały drżący usiadł w fotelu, i z oczyma wzniesionemi ku niebu mówił:
— Boże mój! Boże mój! co ja mam usłyszeć?

Koniec tomu trzeciego.




  1. Colombier, znaczy Gołębnik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.