Moja Warszawa (Oppman)/Kwitnące bzy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Moja Warszawa |
Podtytuł | Obrazki z niedawnych lat |
Wydawca | „Księgarnia Polska“ Tow. Polskiej Macierzy Szkolnej. |
Data wyd. | 1929 |
Druk | J. Rajski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
KWITNĄCE BZY.
Zakwitły bzy, zakwitły bzy,
Zapachem upajają;
Powinny wrócić dawne sny,
A jednak nie wracają.
Powinny wrócić dawne sny,
Jak w młodych wiosen dobie.
Zakwitły bzy, wiosenne bzy, —
Lecz kwitną jak na grobie.
W parkach i na skwerach miejskich, w zacisznych ogródkach dalekich kątów stolicy, na placykach pod staremi domami, patrzącemi zmętniałemi oczyma szyb na szarożółtą Wisłę, zakwitły kuliste, dyszące wonią pęki liljowych, różanych i białych bzów.
Z każdą wiosną tak kwitną i z każdą wiosną niosą młodym sercom najczarowniejszy sen miłości i szczęścia, a tym, którzy prześnili już bajkę życia, dają melancholji pełną, lecz dziwnie uroczą jeszcze legendę wspomnień. A niekiedy
wspomnienia te, odległe echo przeżytych szałów, bezgranicznych uniesień, rozmodlonych ekstatycznie uczuć, w rzewności swej i smutku piękniejsze są może jeszcze od chwil rzeczywistych, bo nie kipi już w nich burzliwa krew, tylko skrzydła anielskie rozwija roztęskniona i czysta, jak myśl dziecka, dusza.
I czy może być kto z ludzkiem sercem i z godnością ludzką, kto powie wspomnieniom: precz!
Odgonisz wszystko! wszystko w pył
Splamione życiem runie!
Lecz zabić wspomnień nie masz sił!
Wrócą w pożarnej łunie.
I siądą obok w szary zmrok
I będą szeptać: „szkoda!...“
I będą z tobą szły krok w krok,
Jak śmierć, jak miłość młoda...
Z bogatych sklepów ogrodniczych, na targach miejskich, ze straganów kwiaciarek, na rogach ulic, z rąk zabrudzonych sprzedawczyń uśmiechają się do ciebie wilgotne, jak ukochane usta, marzące, jak ukochane oczy, świeże, pachnące kiście czarownego kwiatu, który sam w sobie jest wiosną z jej urokiem, z jej ponętą, z jej przelotnem, jak mgnienie, trwaniem.
Uboga robotnica za grosz ostatni kupuje pęk bzu i niesie go do swej zatęchłej sutereny. Biedna szwaczka wraca z roboty na podstrysze z
bukietem bzu w pokłutej ręce i stawia go przy łóżku i pielęgnuje, i patrzy się weń radosnemi oczyma, bo to jej ogród, jej pola i łąki, jej otwarte okno na rozkosz życia, jej wiosna.
A gdy zwiędnie kwiat, raczej spali go, niż ciśnie na śmietnik; związał się z jej marzeniami dziewiczemi, nie pokala go, jest święty.
A oto patrz: staruszka drżącemi dłońmi ogarnęła pęk bzu i tuli go do piersi. Przypomniał jej wszystko minione, wszystko, co, choć żywe, jest już dla niej w mogile. Rozpacznemi oczyma wpatruje się w kwiat, obrywa listki i wróżby pragnie: czy wróci jeszcze co z tego, co zgasło, czy wróci?
Jakże się trwoni szczęścia dar,
Jak się na wiatr go ciska!
Ach, jaki żal, gdy pryśnie czar —
A śmierć już taka bliska.
I na mogile cudnych snów —
Jedyny z życiem związek —
Największe — i najsuchsze z słów
Zostaje: obowiązek.