Moja Warszawa (Oppman)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Moja Warszawa | |
Podtytuł | Obrazki z niedawnych lat | |
Wydawca | „Księgarnia Polska“ Tow. Polskiej Macierzy Szkolnej. | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | J. Rajski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
ARTUR OPPMAN (OR-OT)
MOJA WARSZAWA
OBRAZKI Z NIEDAWNYCH LAT
Z ILUSTRACJAMI ST. SAWICZEWSKIEGO
WARSZAWA
„Księgarnia Polska“ Tow. Polskiej Macierzy Szkolnej.
1929
Druk J. Rajskiego w Warszawie, ul. Ciasna 5 (przy Św.-Jerskiej).
WARSZAWA OD STRONY WISŁY.
Gdy wieczorna spływa chwila złota
I różowi dawnych domów ściany,
Ludzkie serca ogarnia tęsknota
I żal jakiś niewypowiedziany.
Myśl haftuje ledwo znacznym ściegiem
Dni istnienia chmurne i jaskrawe, —
Wtedy, siadłszy nad wiślanym brzegiem,
Lubię patrzeć na Starą Warszawę.
Pod parkiem Praskim, na wzgórku piaszczystym, usypanym od wieków przez nadrzeczne wiatry, wprost amfiteatralnie wznoszącego się Starego Miasta, usiądź, przyjacielu, miłośniku rzeczy pięknych, choć codziennych, i poświęć kwadransik przyglądaniu się rodzinnemu miastu, — a nie zmarnujesz tego czasu na pewno.
Przeciwnie: da ci on gamę wrażeń, których nie spodziewałeś się najzupełniej, oczaruje twe oczy widokiem, na który spoglądałeś obojętnie może setki razy, ale nie zauważyłeś go nigdy, — dopóki nie powiedziała ci o tem własna twoja dusza, albo życzący ci lepiej, niż ty sam sobie, poeta.
Więc oto zachodzi słońce i cisza staje się uroczysta. Nawet na moście Kierbedzia jakby ucichł nieustanny turkot dorożek i wozów, jakby zamilkły tramwajowe sygnały i jakby zmniejszył się, zmalał gorączkowy ruch przechodniów. Jest cicho i trochę sennie. Pluszcze leniwo fala wiślana, bezszmernie przemykają się po niej lekkie spacerowe łodzie, a woddali, na tratwie, stojącej nieruchomo na Wiśle, rozpalają się wieczerzowe ogniska.
Naprzeciwko, wprost twojego wzroku,
Cud się wznosi, co stworzyły lata,
Dołem ginie w gęstwiejącym mroku,
Górą skrawa gra na nim poświata.
Purpurowe, jak krwi czerwień, plamy
Kolorują mury starożytne, —
A to wszystko zachód ujął w ramy,
Od zórz — złote, od niebios — błękitne.
Zamek królewski góruje monarszo nad tarasowym pełnym drzew ogrodem i stoi w zadumie, jakgdyby marzył o umarłych czasach; dziwaczne domki Kanonji, o drewnianych gankach i balustradach, napraszają się pod ołówek i pędzel artysty; trójcą wież świetlistych i koronkowych wybłyska kościół katedralny; kłębią się splątane kamieniczki staromiejskie, jaskrawię płonąc łamanemi dachy;
dostojnie panuje nad brzegiem odwieczna baszta Panny Marji. Ale to nie dosyć, że podziwiasz piękno tego obrazu, które uderzyło cię po raz pierwszy. Zajrzyj duchem przez te okienka, gdzie tak uroczo odbija się zorza wieczorna, a zobaczysz może ludzi i sprawy, jakich już dziś niewiele kołacze się po świecie. Zobaczysz krzyżyk, wiszący nad drzwiami, aby błogosławił pokoikom skromnym i ich prostodusznym mieszkańcom; zobaczysz na ścianach wyblakłe fotografje i stare dagerotypy, a pomiędzy niemi krepą oddawna osłonięte i uczczone świeżą kwiecia wiązanką wizerunki tych, którzy śpią w zapomnianych mogiłach, po borach i lasach, albo w lodowatej pustyni Sybiru. A może tam, w kącie, w głębokim uszatym, wolterowskim fotelu siedzi jeszcze staruszka ciotka, stara panna, wyschła i żółta, jak gromnica, z zaczesanemi w nioby srebrnemi włosami — i patrzy w stronę fotografji — w krepie i w kwiatach.
Stara panna, dziwaczka, śmieszna dla otoczenia, patrzy, różaniec trzyma w drżących dłoniach i, korzystając z samotności i z wieczornej ciszy, szepce: wieczne odpocznienie...
Już nie płacze: już zapomniała płakać. Śmieszna stara panna — wierna do śmierci...
Jak pamięta — jak dobrze pamięta!
Jak jest przy niej i zawsze i wszędzie,
Gdy jej szeptał: „Moja... moja święta...
Pomyśl o mnie — gdy mnie już nie będzie...“
A dziewczątko zacisnęło dłonie,
Jak dziś dusi stara panna łkanie, —
Ach, bo wierzy, że po tamtej stronie
Bóg jej zwróci najdroższe kochanie...
A tymczasem nad Wisłą, nad Starem Miastem, nad Warszawą zagasło słońce. Gwiazdy wyfrunęły na niebo, jak srebrzystych ptaków miljony, i mrugają do ziemi i uśmiechają się do ludzi. Wiedzą o wszystkiem, znają cierpienia i rozpacze serc — i dają im otuchę — i moc — wytrwanie.
Popatrz się jeszcze od strony rzeki na swoje miasto rodzinne. Ma ono winy i grzechy, o, ma ich bezliku! ale uwierz w to gorąco, że ma i serce szlachetne, które, chociażby w letarg zapadło — w gromowej chwili się zbudzi!
Noc wylewa zapomnienia czarę
Na Starego Miasta obraz śliczny —
I usypia cicho Miasto Stare
W księżycowej poświacie magicznej.
Patrzę w okno, w zapaloną świecę,
Gdzie ktoś może łzy wstrzymuje krwawe...
Chryste z Fary! miej w swojej opiece
I tę starą — i nową Warszawę...
KANONJA.
Pani, która napisała do mnie śliczny
list i podpisała się: „Warszawianka“.
Pada na placyk senny zmierzch,
Na Anioł Pański dzwonek dzwoni,
Gore w zachodzie Fary wierzch
I okna domków na Kanonji.
Wszystko, co było, wstaje znów
Z wylatujących w przeszłość pieśni, —
Lecz ze straconych życia snów
Żaden — raz drugi się nie prześni.
Miał szczęście do pieśniarzy ten zaciszny, miły, taki bliski miasta, a tak jednak od niego oddalony placyk. Śpiewali o Kanonji Gomulicki i Miron, obaj w najpiękniejszych swoich i najbardziej popularnych wierszach; Gomulicki mieszkał tu nawet, za swoich młodych lat, na facjacie, w dawnym pałacu Staszica, kiedy to „kochał książki i dziewczęta“, co zresztą pozostało mu na całe przepojone poezją życie, jak każdemu prawdziwemu poecie.
Czar, wiejący ze starych murów, udzielał się nietylko mieszkańcom tego uroczego zakątka, ale i zwiedzającym go miłośnikom starej Warszawy, wśród których prym trzymali — malarze.
Zdarzało się niekiedy, iż trzech, czterech lub pięciu nawet jednocześnie artystów, w rozmaitych punktach Kanonji, bądź ustawiwszy stalugi, bądź przysiadłszy na progu którego z kanoniczych domków, szkicowali: wylot na Jezuicką, Dziekanję, tę czy ową połać placyku z najbardziej charakterystycznym budynkiem lub wreszcie: tyły katedry, z pełnym niebiańskiego wdzięku posągiem Najświętszej Marji Panny, tak litościwie patrzącej na ludzką nędzę i ludzkie łzy.
Błękitna lampka pali się —
Na starym rynku brzmi piosenka —
Ze źrenic leci łza po łzie —
I czyjeś serce z żalu pęka.
A posąg chyli boską twarz
I na nędzarzu rękę kładnie —
I jakbyś słyszał: jeszcze masz
Niejedną perłę w sercu na dnie.
Przed wieloma laty, kiedy jeszcze nie przebudowano niektórych domów na Kanonji, kiedy, zamiast istniejących dziś oficyn od Wisły, zieleniały konarami drzew i barwiły się różnorakiem kwieciem nawpół dzikie, czarujące tem właśnie swem
zapuszczeniem ogrody, tak cudownie odtworzone przez Aleksandra Gierymskiego w jednym z najsilniej porywających jego obrazów, — na ulicy Jezuickiej szumiało życiem ruchliwem, młodzieńczem, radosnem — gimnazjum realne. Z tego gimnazjum o godzinie dwunastej w południe wysypywał się na wielką pauzę rój roześmianych, rozbawionych, szczęśliwych i figlujących uczniaków w zielonych ze złotemi guzikami mundurkach i rozbiegał się na placyku Kanonji lub wpadał na moment do jednego z ogrodów, właśnie w dawnym Staszicowskim pałacu Towarzystwa Przyjaciół Nauk, gdzie mieściła się podówczas znana i ulubiona przez młodzież gimnazjalną mleczarnia.
Jakiż gwałt, jakiż krzyk, jakiż śmiech rozbrzmiewał w ogródku z prześlicznym widokiem na Wisłę i zawiślańskie — aż po Grochów — pola! Jakiż niepowrotny już nigdy wdzięk rozpromieniał nawpół dziecięce twarzyczki! Starsi cichutko rozprawiali o sztuce i polityce — spiskowali; byli to czytelnicy „Prawdy“, wielbiciele Świętochowskiego i Marjana Bohusza; młodsi pędem wypijali mleko i połykali kajzerki, aby zdążyć jeszcze na Piwną do „gołębiarskiego“ sklepiku, aby napatrzyć się na niesłychanych „fajfrów“ i na tkliwie gruchające turkawki.
A tam — od zmiennych Wisły fal,
Co wciąż się w barwie przeinacza,
Leci, jak mewa w morską dal,
Pełna tęsknoty pieśń flisacza.
I młoda dusza rwie się, rwie,
Jak ta piosenka, smutkiem chora, —
A tutaj trzeba wracać się —
Do moskiewskiego — „profesora!“.
W domkach na Kanonji tradycyjnie straszyło. Kto straszył i co straszyło — nie wiadomo. Dość, że po dwunastej w nocy żadna służąca za skarby świata nie wyszłaby do piwnicy, na podwórko lub do sieni, o ile, oczywiście, nie oczekiwał na nią — kochanek.
„Bo to we dwoje, proszę łaski pani, zawsze raźniej.“
Ja jestem tego samego zdania, więc nie dziwiłem się nigdy obawom pokojówek.
Najśliczniejsze i najmilsze były na Kanonji — facjatki. Tam, ach, tam w wiosenne, w letnie, w jesienne wieczory siedzieć w okienku i marzyć — nie samotnie — cóż za raj na ziemi!
Na niebie gwiazdy — i dwie gwiazdy źrenic, wpatrzone w twe oczy; za oknem melodja fal wiślanych — a obok ciebie srebrzysty głosik, który szepce: kocham; z ogrodów zapach róż i jaśminów, a tuż przy tobie urocza woń ustek najdroższych i ukochanych warkoczy.
Piszę i marzę w wieczór ten —
Zagląda w okno blask miesiąca —
I jeden mi się roi sen:
Dziewicza postać czarująca.
Rozdzieram gęstą bytu mgłę,
W której mi duszno żyć, jak w klatce —
I wciąż przed sobą widzę tę,
Którą tak chcę mieć — na facjatce!
PODWÓRKO.
Z mgły dzieciństwa wskrzesa, jak na jawie,
By przewionąć, jak widzenie senne,
Niby zawsze takie samo prawie,
A jednakże co chwila odmienne.
Jeszcze, zda się, bruki na niem mokną
Po tym deszczu, co przeleciał z chmurką, —
I tak nęci, widziane przez okno,
Kalejdoskop — warszawskie podwórko.
Długie jak kiszka, dość szerokie, ujęte w czworobok żółtych, odrapanych murów i staroświeckich, drewnianych, na wysokości piętra, balkonów. Zaśmiecone i brudne, w części brukowane ostremi, nierównemi kamieniami, z pośród których wyrasta suchotnicza trawka, w części udeptane tylko, jak klepisko, i zasnute suchym pyłem, wznoszącym się tumanami w skwarne dni lata, kiedy wre na podwórku zabawa w „czarnego luda“, w „klipę“, w „ekstrę“ i w „ślepą babkę“.
Tuż za bramą, u której szczytu wisi potężna odrutowana latarnia, pod boczną oficyną, wejście z zielonym daszkiem. Nad wejściem powiewają dwa brudne rulony waty i widnieje upstrzony przez muchy karton z napisem: „Waciaż“.
Po drugiej stronie bramy ogromne, spadziste, oślizgłą blachą pokryte, podwójne drzwi od loszku, który jest składem i śpiżarnią „bawarji“, mieszczącej się w suterenie od ulicy. Na tych drzwiach latem i zimą urządzano „saneczkowanie“ własną osobą, z wielkiem ukrzywdzeniem spodenek i z większem jeszcze niezadowoleniem właściciela piwiarni, który — ni stąd, ni zowąd — podnosił nagle obie połowy furty i malca, z impetem wylatującego w powietrze, chwytał „w skoku“ za uszy.
„Najrańszą“ i najmniej zajmującą osobą z galerji podwórkowych typów była zjawiająca się bodaj-że ze świtem „baba od nabożnych pieśni“.
Wyśpiewywała ona głosem ochrypłym, powiedziałbym „alembikowym“, i rytmicznie przerywanym czkawką, dziwaczne hymny, w których niepojętym sposobem wiązał się król „Sobiecki“ z Prusakami, a Najświętsza Panienka — z nią samą.
Brzmiało to mniej-więcej tak:
„Za mną się wstawia Panna z Częstochowy,
Od niej ja zawżdy grosik mam gotowy.
Kto mnie wspomoże, ma cztyry zdrowaśki —
I u Niej łaski.“
Drugą zkolei wizytatorką podwórza była — kościarka.
„Kośćji kupuję, kośćji!“
Gdy zaś wołanie to nie odnosiło skutku, dama zniżała się do śmietnika i, mrucząc gniewnie (jak powiadały służące, po francusku), wyciągała haczykiem wszystko, co było już bez wartości, tak jak ona sama, biedactwo.
Trzecim zrzędu był — kataryniarz.
W „dolnych sferach“ zostawił legendę
I żal gorzki, do dzisiaj trwający.
Chyba wierszem o nim pisać będę
I elegję utworzę niechcący.
Gdy go wspomnę, wnet mi serce mięknie,
Jak Marysi, co jest u „dochtóra“: —
Któż dziś zagra tak tkliwie i pięknie
Arję z „Marty“, albo „Trubadura“?
A potem sypali się już na podwórko goście nieprzerwanym aż do zmroku szeregiem.
Wkraczała więc rodzina linoskoków i sztukmistrzów: ojciec, matka, synek i córeczka — wszyscy w trykotach, rozkładali dywanik na ostrych kamieniach, kłaniali się z wdziękiem zapchanym widzami oknom, a podczas gdy korpulentna mama grała na trąbie, papa z potomstwem wyczyniał najróżniejsze łamańce.
Następnie za trąbę imał się tata, a mama — siłaczka — podrzucała kule — drewniane, dźwigała ciężary — gipsowe i wyginała się jak wąż, budząc nie tyle podziw, ile śmiech i półgłośne a złośliwe uwagi, zwłaszcza płci męskiej.
Opuszczali podwórko syci chwały i trojaków.
Pospolitą, lecz zawsze mile na podwórku witaną osobą była czeska harfiarka.
Miała ona na sobie sukienkę zieloną lub żółtą, na głowie chusteczkę ponsową, na nogach męskie buty, a na plecach — arfę.
Bogaty był repertuar harfiarki. Zawierał on ballady i romanse, sielanki i erotyczne pieśni, lecz jedną z najchętniej słuchanych była owa wdzięczna i wykwintna piosneczka, którą potem z upodobaniem i ze szczególnym naciskiem powtarzała zawiedziona w marzeniach płeć piękna ze wszystkich garderób i kuchni.
„Zaprosił mnie szewczyk
Na kufelek piwa.
Sięga do kieszeni:
Ani grosza niema.
Ja się zawstydziła,
Piwo zapłaciła,
Pantofelek zdjęła,
Po pysku wybiła...“
Nie dosyć na tem.
A magik, co to łykał szpady, pożerał węgle żarzące i bywał w Hiszpanji, „gdzie wielkie deszcze padali“; a muzyka włoska, grająca na czemś podobnem do pianina, które toczyło się na kółkach; a poliszynel, urządzający z za parawanu niesłychane a tragiczne historje, kończące się zbiorową śmiercią wszystkich biorących udział w sztuce; a wreszcie sznur żebraków, śpiewających tenorem lub basem, deklamujących, jak Hamlet z prowincji, tańczących, jak derwisze Wschodu i — w danym razie — wymyślających, jak najrzetelniejszy nadwiślański andrus.
A gdy z nieba spadły mroki duże
I nad dachy wyszedł księżyc złoty,
Na swą własność objęły podwórze
Psy zgłodniałe i kochliwe koty.
Przerywają ciszę wieczorową
Miauki kocich serenad miłości, —
A dziad z łysą jak kolano głową
Patrzy z okna — i kotom zazdrości.
SIEŃ.
Sklepiona, wąska, długa sień,
Nawet w lipcowy skwar — zimowa.
Tam mrok panuje w jasny dzień,
A nocą lampka tli naftowa.
Niegdyś ładowne paki w niej
Stały, by ruszyć w świat, do Gdańska,
Patrycjusz zysk obliczał — hej! —
W oczach fortuna rośnie pańska!
Jakby ci zamajaczyło średniowiecze. Łuki gotyckie u szczytu, tafle kamienne pod stopą, mury pokryte pleśnią zielonkawą, a nad sienią widnieje wyrzezana w kamieniu głowa srogiego murzyna: wspomnienie zamorskich handlów i godło możnego mieszczańskiego rodu, wywodzącego się z „Królowej Adrji, z Wenecjej“.
Nie kroczy już tędy dostojny pan tego domu, przezacny ławnik albo rajca miejski, nie huczą ciężkie kroki mnogich rubasznych pachołków, ani też nie przewieje, jak wizja, złotowłosa Zofka czy Greta,
córuś umiłowana. Zato przesiaduje w niej zafrasowany „pan dozorca“, spluwając co chwila siarczyście, ile że rozmyśla właśnie o surowym, „od rewirowego gorszym“, przodowniku i o nędznym, złotówki nie wartym, proficie z otwierania zamczystej furty.
Z sieni na lewo widać loch,
Drobne okienko kryje krata:
We łzach tam może czeka — och! —
Wybladły więzień na miecz kata.
Szczękły ci zęby, zsiniał nos,
Uderza siódmy pot do głowy, —
Aż cię orzeźwi miły głos:
„Niech tego śledzia zje pan zdrowy!“
Sień staromiejskiej kamienicy jest poniekąd jakby klubem uboższych mieszkańców domu. Tu spotykają się właścicielka pralni z posiadaczką magla, które to spotkania kończą się zazwyczaj grubą awanturą; tu woźny z magistratu rozprawia mądrze o polityce z bileterem teatralnym; tu wreszcie w upalne dni letnie zasiada na zydelku majster Walenty, by w ciszy i w chłodku kontynuować przybijanie podeszew.
Błękitne niebo leje żar,
Ogień przenika aż do kości.
Wziął szewc kamaszków kilka par,
Pracuje sobie „w przezpieczności“.
Albo mu tutaj w sieni źle,
Gdy jest pan majster mądrą główką
I wie, jak trzeba chłodzić się:
Doppeltkimelem lub miętówką?
A wieczorami ciemna, pomimo migocącej lampki, sień staje się rozmównicą służących z całego domu. W przelocie ze sklepiku do kuchni zatrzymują się tutaj Antosie i Józie, Leokadje i Marcjanny, by przedewszystkiem wymienić sobie wzajemnie ciekawe plotki, kursujące w ulicy, a powtóre — i to, o dziwo! jest może mniej ważne — poflirtować co nieco z czeladnikiem ślusarskim, z chłopcem sklepowym, z dozorcą, albo najlepiej z ordynansem od porucznika.
W kącikach sieni szeptu szmer
Na zmiany się z chichotem snuje,
Całkiem jak w świecie „lepszych sfer“, —
Tylko że tu się mniej blaguje.
A choć się czasem trafi zgrzyt,
Nieubarwiony słów finezją, —
O, muzo moja! cyt, ach, cyt! —
Miłość i w sieni jest poezją...
SZYLDY I ZNAKI.
Ponad wejściem nęci wzrok
Złote winne grono,
Pod to godło skieruj krok:
Oczy ci zapłoną!
Jakbyś wszystkich smutków zbył,
Serce dźwięknie dzwonem,
Będziesz marzył, będziesz żył
Pod tem winnem gronem.
Jakże inaczej wyglądała dawna Warszawa, nawet jeszcze przed kilkudziesięciu laty! O ile więcej barwy i stylu miała podówczas stolica, nietylko na Starem Mieście, ale i w przyległych do tej skarbnicy pamiątek dzielnicach! Zamiast naprzykład szumnych napisów: „Magazyn obuwia damskiego i męskiego“ widniał poprostu nad sklepem dobroduszny niedźwiedź, dzierżący w kosmatych łapach potężny but. Wiedziałeś wtedy na pewno, że tu właśnie przebywa nie „fabrykant“ albo „wytwórca“ kamaszków i ciżem, ale zwykły, poczciwy, sławny na całą Polskę warszawski — szewc.
Sklep kolonjalny, dajmy na to jak sklep Mincla, tak wyraziście opisany przez Prusa w „Lalce“, miewał zwykle po obu stronach wejścia ogromne kolorowe znaki: na jednym kosooki Chińczyk siedział na pakach herbaty, na drugim barwisty łowicki „Księżak“ dźwigał piramidy z głów cukru; w oknie też przywabiał dzieciarnię porcelanowy Chińczyk, kiwający nieustannie głową i pokazujący język ku uciesze gawiedzi.
Od dziecinnych pomnę lat,
Jak mnie Chińczyk taki
Gdzieś w nieznany wołał świat,
Na dalekie szlaki.
Wysechł dawnych wspomnień zdrój,
Znikł, jak sen, pośpiesznie...
Gdzieżeś ty, Chińczyku mój
I sklepie na Lesznie?
Ślusarza oznaczał wielki mosiężny klucz, bednarza — beczka, wisząca na żelaznym drążku, powroźnika — misterna karetka, a winiarza — chorągiewka, na której konny, ukoronowany rycerz wychylał butelkę tokaju, patrząc na napis: „Pod królem węgierskim“.
Na Piwnej żółtozielona drewniana papuga rekomendowała starą garkuchnię, nazywającą się „Pod papugą“. Na rynku staromiejskim kawiarenkę „Pod słońcem“, znaną hulakom nocnym i
artystom, ozdabiało wyzłocone słońce, z pobłażliwym uśmiechem poglądające na niezbyt tęgo trzymających się na nogach gości, bo trzeba dodać, że kawiarenka nosiła napis: „z trunkami“.
Miast cnotliwie w domu spać,
Co też jest rzecz miła,
Poetycka młoda brać
Tu się cyganiła.
W onej kawiarence, hej!
Śniłoż się przed laty...
Miron pieśń poświęcił jej.
Obrazek Pillati.
GOŁĘBIE.
Nad kościołem katedralnym
Śnieżnobiałe ptaki lecą,
Jak gwiazd deszczem lśnią nawalnym,
Jak liljami błękit kwiecą.
To się w lotną chmurkę wedrą,
To mknie w słońce rój skrzydlaty —
I wirują nad katedrą,
Jakby żywe poematy.
Miłe te ptaki, sielankowy symbol czułej i tkliwej miłości, uwiecznione w sentymentalnych sztambuchach, w których, trzymając w dziobku serce przebite strzałą, wzruszały do łez nasze ampirowe prababki, upodobały sobie szczególnie dzielnicę staromiejską. Na kościele świętojańskim i na dzwonnicy obocznej gruchają całe ich stada, a potem, jak srebrzyste płatki śniegu, spadają na cichy placyk Kanonji. W złoty i purpurowy odwieczerz, kiedy w oknach kamienic prastarych krwawią się ostatnie blaski zachodzącego słońca, na rynku staromiejskim spacerują poważnie, i nie płoszy ich ani krzyk rozbawionych dzieci, ani wrzaskliwe rozmowy kumoszek, ani nawet turkot zrzadka tu zajeżdżających dorożek.
A gdy dzwonią Anioł Pański,
Gdy gwar miasta mrze na mgnienie
Na ulicy Świętojańskiej
Przelatują jak marzenie.
Białem stadem roztęsknionen:
Do dzwonniczych płyną pował
I tak krążą ponad dzwonem,
Jakby dzwon ich oczarował.
Na Freta, wpobliżu kościołów Paulinów i Dominikanów, jest również ulubiona ich stacja. Obsiadają wysmukłe wieżyce świątynne, girlandą otaczają posąg Najświętszej Panny, a często otwartemi oknami wpływają do wnętrza przybytków i pod sklepieniem przesuwają się po gzemsach cicho i bezszelestnie, jakby świadome, że to dom Boży.
Znają je mieszkańcy okoliczni i nie czynią im krzywdy; przepadają zaś za niemi panienki o wezbranych uczuciem serduszkach i — dla kontrastu — z wygasłem sercem emeryci.
Punkt dwunasta. Dzień słoneczny
Iskierkami złota prószy,
Stoi sobie dziad odwieczny
I gołąbkom bułkę kruszy.
A tuż obok trzpiot panienka
Jest dziadowi za sąsiadkę,
I milutka biała ręka
Ciska ptaszkom — czekoladkę...
Ale mają gołębie i wrogów. Oprócz jastrzębi, które polują na nie dość często, są inni jeszcze ich łowcy i gwałciciele gołębiej swobody.
Są to tak zwani „gołębiarze“. Gołębiarz jest to człowiek płci męskiej od lat 12-u do 60-ciu, o niczem innem nie myślący, jak tylko o gołębiach. Zna on wszystkie, najróżniejsze ich odmiany i nazwy, cały zaś dzień bezmała przesiaduje na dachu, wabiąc szmatą, osadzoną na długiej tyce, poetyczne, ale nie najmądrzejsze ptaki.
A gdy da się wziąć niebożę,
Kiedy zamknąć się pozwoli,
Święty Boże nie pomoże —
Już on teraz jak w niewoli.
Podobieństwa ani trochy
Do chwil szczęsnych, które zmienił, —
Właśnie jak ten młodzian płochy,
Co to „wziął się“ — i ożenił...
FACJATKA.
W małem okienku naprzeciwko,
Gdziem latał myślą szparką,
Siadała rankiem „panna z grzywką“:
Jest szwaczką lub modniarką.
Z błękitnych źrenic tryskał spryt,
Z różanych warg ponęta...
Ach, i do dziś mi żal i wstyd,
Żem był jak dusza święta.
Do dziś są facjatki, ugarnirowane lakami i fuksjami, i do dziś siadują w nich panienki z grzywką, tylko że inne to są już panienki, nie te dawne, ze wspomnień młodzieńczych bardzo teraz poszpakowaciałych poetów i z prześlicznych wierszy Asnyka, Ordona, Mirona i Włodzimierza Wolskiego. Facjatka z tamtych czasów miała swój specjalny romantyczny wdzięk. Maleńka była, lecz schludna, ozdobiona kwiatami i muślinowemi firankami, rozbrzmiewająca beztroskim śpiewem lekkomyślnej, ale dobrej, poczciwej dziewczyny. Nierzadko też na takiej facjatce mignął przez zasłony przejrzyste cień studenta, akademika, jak to się wtedy mówiło, i — niedyskretny sąsiedzie — widziałeś z zazdrością splecione w uścisku ręce i połączone pocałunkiem usta. „Nie mijaj, chwilo... jakżeś piękna...“
Co będzie jutro, któż odgadnie?
Pijmy, co życie daje.
W kwitnącej wiośnie jak to ładnie
W nadziemskie wzlatać kraje!
Czasami całus z owych dni,
Upajającej mocy,
Późną jesienią tak nam lśni,
Jak gwiazda w czarnej nocy.
Były też i inne typy facjatek: facjatki, że tak powiem, męskie. Zamieszkiwała je młodzież, żyjąca fantastycznie: pół dnia pracy, pół dnia zabawy; o śnie myślało się niewiele.
Po kątach porozrzucane książki, na kulawym stoliku rękopisy, w oknie kamasz podarty zamiast kwiatka, albo trupia czaszka z nasuniętą nabakier czapką akademicką.
Fanfaronowali ci młodzi, drwili nibyto ze wszystkiego, ale pociśnij im serce: domacasz się odrazu i uczuć szlachetnych, i myśli głębokiej, i porywów wzniosłych do czynu, do górnego życia.
Gdzieś na piątaku, hen, pod strychem,
Nad książką student ślęczy,
Ale mu przyszłość gra przepychem,
Błyska barwami tęczy.
Bywało z głodu piszczy brzuch,
W kieszeni same dziury;
Lecz pcha się w życie chłopiec zuch,
Nie patrzy w dół — w lazury!
Facjatko! Marzenie stawiającego pierwsze kroki literata, facjatko! edenie dziewcząt z magazynu, sklepu lub szwalni, facjatko! utracony raju dzisiejszej doby dancingów, tangów i shimmy, sukien do kolan, biusthalterów i rozpusty, sięgającej aż do granic zbrodni.
Czy jeszcze kiedy powrotną falą nadpłynie ów czas, gdy rumieniono się jak róża na wspomnienie muśnięcia ręki? gdy młodzieniec, jak za czasów Maryli, kładąc się spać, zasłaniał minjaturę ukochanej, aby jej, broń Boże, nie obrazić?
Jeśli powrócą, powróci i dawna facjatka, aby zakwitnąć w poezji niewiędnącem nigdy kwieciem o barwie i woni, jakie ma tylko młodość i tylko poezja.
Marzy się coś tam szarym zmrokiem
O jakiejś dawnej doli.
A tu wspomnienie siadło bokiem
I boli — boli — boli.
Nie wiem, kto winien? dola winna?
Czy los to był złą swatką?
Jakżeś ty była lepsza, inna,
Facjatko! ach, facjatko!
STRYCH.
Jedno z najmilszych wspomnień mych,
Obraz z dzieciństwa wywołany:
Zasnuty pajęczyną strych,
Dziwny, jak jakiś kraj nieznany.
Nisko z karpiówek spływa dach,
Płomienny latem, mroźny w zimie.
I był tam dla mnie czarów gmach,
A tajemnica jego imię.
Wielkie, długie, niskie podstrysze, którego dalekie kąty nawet w najjaskrawsze od gorejącego słońca dni lipcowe ginęły w mrocznych cieniach. W wiosenne i letnie południa w smugach kurzu, złociejących od promieni słonecznych, uwijały się i wirowały maleńkie, ruchliwe muszki; zimą wpadały przez otwory dachu, jak drobniutkie, srebrne gwiazdeczki, płatki śniegu i igiełki szronu; lecz najprzyjemniej było na strychu w poranki wczesnej jesieni.
Cisza panowała tam wówczas bezgraniczna; niekiedy tylko dreptały lekko, lekko po dachu sprężyste nóżki beztroskliwych wróbli; czasami z cichym szelestem wysuwała się z norki mysz i, spojrzawszy czarnemi paciorkami niespokojnych oczu, zmykała błyskawicznym ruchem, by po chwili wyjrzeć znów ciekawie — i znów zniknąć.
Wtedy odbywały się na melancholijnie drzemiącem podstryszu moje dziecięce misterja.
Strych pełny był skrzyń, koszów, pak i najprzeróżniejszych starych, zniszczonych, niezdatnych do użycia sprzętów; ale dla mnie były to skarby bez ceny, skarby tem pożądańsze, że niespodziewane i przy każdej nowej eksploracji ukazujące coraz to inne, coraz bardziej oszałamiające wyobraźnię bogactwa.
Duży, na kołach, siwy koń,
Który sprężyną sam się rusza:
Chciałbym go dosiąść, biegnę doń, —
Ale umarła jego dusza!
Z śrubek, po których został ślad,
Próżno wciąż inną się przekręca —
I nie zaniesie mnie już w świat,
Gdzie się wyrywa myśl dziecięca.
W koszu bez wierzchniego pokrycia, zapchanym od dołu do góry: zbiorowisko cudów i dziwów. Dwie czarne redutowe maski, które przypominają oczytanemu malcowi jakąś tragiczną historję o pięknej damie i o zbirach weneckich; obrazki ptaków,
ułożone z kolorowych piór, zepsute i postrzępione, ale nęcące jeszcze jaskrawemi barwami wrażliwe oczy; ozdobiona wyblakłą błękitną wstążką gitara bez strun, na której przed laty, przed laty, wygrywał leżący dziś na cmentarzu dziadek jakieś urocze piosneczki, o których z uśmiechem pełnym łez opowiada wnuczkowi srebrzystowłosa babunia o różowej cerze młodej panienki. Lecz prawdziwym sezamem, przybytkiem szczęścia, świątynią najcudniejszych zachwytów, otwierającą się na każde moje skinienie, był ogromny, okuty blachą kufer, zawierający stosy grubym pokładem pyłu zasypanych, dawnych i nowszych, przeważnie ilustrowanych — książek.
Stamtąd to wydobyłem i przeczytałem po raz pierwszy wielkie wydanie „Don Kichota“, który śnił mi się przez wiele, wiele nocy — tragiczny rycerz smutnego oblicza; tam znalazłem dwutomowego Robinsona Kruzoe; z tej skarbnicy wzięli mnie w swe bohaterskie objęcia Trzej Muszkieterowie i przepełnił najdobrotliwszem słońcem pogody Klub Pickwicka; w tym kufrze wreszcie, na dnie ukryte przed codzień możliwą rewizją, leżały dwie pożółkłe książki — dwa źródła rumieńców zapału i łez bezsilnego żalu: Kordjan i Pan Tadeusz.
A kiedym wiersze chłonął wlot,
Od strychu wzbity i od ziemi,
Naprzeciw siadał czarny kot,
Kot ze ślepiami zielonemi.
I patrzył na mnie dziwnie tak,
Kręcąc ogonem z cichym szmerem, —
A mnie się zdało, że to mag,
Co mnie uczyni bohaterem.
Raz zdarzyła się rzecz nadzwyczajna: służąca Nastusia, unitka, znalazła w jakiejś szparze na strychu zeszyt wierszy. Był to rękopis pieśni patrjotycznych, powstańczych, z 1831 i z 1863 roku.
Zeszyt ten, nawpół zbutwiały, poplamiony wilgocią, jakby potokami łez, dostał się naprzód w moje prawie już młodzieńcze ręce.
Jakżem go odczytywał ze drżeniem serca, jakżem go chował co wieczór pod poduszkę, aby równo ze świtem, przed pójściem do gimnazjum, przerzucać go po raz setny, jeszcze i jeszcze i jeszcze!...
A gdy szesnaście miałem lat,
Kochając pierwszy raz pocichu,
Pasemko włosów, list i kwiat
Schowałem w jakiś kąt na strychu.
W złej chwili pukiel, list i kwiat
Zmieszałem — dzieciak — ze śmieciami, —
Bo tak się stało w biegu lat
Z wszystkiemi serca pamiątkami.
PIWNICA FUKIEROWSKA.
Trzeba sięgnąć do szkatuły
I wybadać, Janie Kanty,
Fukierowski sek, riwuły,
Małmazyje, alikanty.
Tokaj — niczem ulep słodki;
Po maślaczu wigor wzbiera.
Tedy wnijdźmy na te schodki,
Co prowadzą do Fukiera.
Wyobraźmy sobie rynek warszawskiego Starego Miasta w siedemnastym wieku naprzykład. Pośrodku rynku wspaniały ratusz z wyniosłą wieżycą, na której dumnie sterczy wyimaginowana z blachy i kolorami ozdobiona syrena. Po bokach ratusza bogate kramnice Szkotów, Ormian, Niemców i innych wszelakich nacyj, a od lśniących, srebrem i złotem przetykanych wschodnich materyj, od broni perskiej, tureckiej, włoskiej i hiszpańskiej, od sukien i płócien flamskich aż się w oczach mieni. Z komnat ratuszowych wychodzą w zadumaniu szlachetni rajcy, dostojni ławnicy, poważni mistrze cechowi, raz wraz odrywa się ktoś z gromady kupców czy honoracjorów miejskich, by w pojedynkę, albo częściej samotrzeć lub samoczwart, wkroczyć do słynnej na całą Warszawę, ba! na Rzeczpospolitą całą, fukierowskiej winiarni.
Rzędy beczek i antałów
Stoją w loszku długie lata,
Do zamorskich tych specjałów
Wnet ci serce zakołata.
Czy masz w żyłach krew szlachecką,
Czyliś miejska gwiazda szczera,
Zawżdy modą staroświecką
Ciągniesz waści do Fukiera.
A gdy się już zebrała i zasiadła przy stolikach na zydlach gdańskiej roboty, na ławach skórą kordubańską krytych, najprzedniejsza brać stolicy; gdy gęsto kielichy krążą, a z dzbanów farfurowych i miedzianych leje się ciurkiem płyn szacowny; — toż dyskurs trefny, toż de publicis rozmowa, toż spłókiwanie frasunków i trosk codziennych, a skuteczne, bo trunek fukierowski lepszy lek i balsam, niżeli murnja w proszku, ząb nosorożca, a nawet mandragory korzeń, rzecz najrzadsza in universo.
Minęły lata. Zniknął z powierzchni rynku ratusz staromiejski, kontuszów i żupanów, ferezyj i
Zacna pani Maciejowa,
Co jest w gębie jak megiera,
Złotówczynę w garści chowa
Na lampeczkę u Fukiera.
A pan Jacek, zuch nad zuchy,
Co w Hiszpanji pijał wino,
Nie pogardzi w czas posuchy
Węgierskiego butelczyną.
A lata idą i idą. Targu na rynku już niema, kamienice staromiejskie odświeżono, odmyto. Przyszła epoka odmienna, szczęśliwsza od dawnych. Fukier pozostał. Okręt w sieni rozwija żagle, by szybować po morzu, łeb jeleni rogaty wskazuje wnijście, podwórzec domu jakby z koronek utkany, a zamiast wojewodów i kasztelanów, zamiast prokonsulów i rajców, artyści nawiedzają Fukiera, rymopisy, skulptory, ludzie księgi i pióra.
Tak, jak niegdyś przed wiekami,
Co go dały w upominku,
Jest dziś Fukier między nami
Na warszawskim starym rynku.
Zawsze pełną wina czarę
Ma na smętków radowanie.
Póki stoi Miasto Stare —
Fukier w mieście pozostanie.
CUKIERENKA.
Cukierenko! ach, jak mi cię żal,
Moja dawna, mała cukierenko!
Coraz bardziej odsuwasz się w dal
I dziś jesteś już tylko — piosenką.
Jakże dziwnie odmienia się świat!
Jak film, który ktoś złośliwy kręci...
I zaginął już po tobie ślad,
Ale jednak — nie w mojej pamięci.
Na Świętojańskiej, idąc ku Staremu Miastu, po prawej stronie ulicy, w narożnym domu od Zamkowego placu, mieściła się przez lat wiele najtypowsza i najciekawsza z takich małych warszawskich cukierenek.
Mroczno w niej było zawsze, poważnie — i przytulnie; niezmiernie rzadko dźwięknęła tu srebrzysta gama kobiecego śmiechu, jeszcze rzadziej furknął koncept dwuznaczny lub rozległa się kłótnia siedzących przy stolikach gości; rozmawiało się szeptem, „stalowało“ kawę czy herbatę półgłosem, i cisza, rzekłbyś uroczysta, panowała pod łukowem sklepieniem staroświeckiej cukierenki.
Klientela tego lokalu także była zupełnie inna, aniżeli w cukierniach śródmieścia: zbierali się tu przeważnie garbarze i białoskórnicy, których sklepami słynęła oddawna ulica Świętojańska; bywali też obywatele staromiejscy, którym cukiernia Kadecza, na roku[1] Podwala, wydawała się zbyt elegancką i zbyt nowomodną; przychodzili niekiedy, wnosząc z sobą niezwykły tu gwar i zamęt, malarze i literaci dla zbierania wzorków; — ale najgłówniejszą pozycję w rachunkach właściciela cukierenki zajmowali — zakochani, ci szczególnie, którzy z tych czy innych powodów ukrywać się musieli. Siedzieli oni w najciemniejszych kątach lokalu, zachowywali się tak, jakby ich nie było, kazali sobie podawać, co im obsługa (niebrzydka dziewczyna i obdarty chłopak) zaproponowała, zostawiali wszystko prawie nietknięte i bardzo nie lubili momentu zapalania gazu, bo wtedy nie wypadało już trzymać się za ręce.
Można przecież nie powiedzieć nic,
Mówiąc wszystko tęsknemi oczyma,
Z ruchu drogiej rączki, z drgnięcia lic
Jest rozmowa, jakiej w słowach niema.
Czar anielskich marzeń, pieśń bez słów,
Szczęście, które w niebie się odkryło.
I krew dałbyś, by to wrócić znów, —
Gdybyś wierzył, że to prawdą było.
Baczny spostrzegacz, obserwujący owe pary (rzecz prosta, zawsze tylko pary, bo zakochani nie znoszą towarzystwa, tak przynajmniej wedle ceremonjału miłości mówić wypada), łatwo mógł sobie wyrobić opinję o przeszłości — i przyszłości tych osób.
Wiedział on na pewno, że ta oto ładna dziewczyna, zaróżowiona po same uszki, nie mówiąca, nawet szeptem, nic prawie, odwracająca się od salki ku ścianie i spoglądająca nieustannie ku drzwiom, jakby już już wyfrunąć pragnęła, jest na schadzce po raz pierwszy, jeszcze się lęka, jeszcze nie wie, co zrobić z oczyma, z twarzą, ze sobą całą... drży...
Nic nie szkodzi: przyzwyczai się; w tem sprawa jej towarzysza, młodego lowelasa, obznajmionego ze sposobami tresowania niewiniątek, błyskającego czarnemi, jak najczarniejsza kawa, oczami i triumfalnie podkręcającego wąsika.
Wiedział on też, że owa pani, w przesuniętym o dziesięć lat co najmniej Balzakowskim wieku, siedząca w drugim rogu cukierenki z młodszym od siebie o kilkanaście wiosen kochankiem czy materjałem na kochanka, ma wprawę i tupet, którychby jej mógł pozazdrościć najwytrawniejszy donżuan. To ona uwodzi. Jej sąsiad poddaje się tylko biernie urokowi rozkwitłych wdzięków, a jeszcze bardziej impetowi, z jakim go ściągają w objęcia, nie tyle kochające, ile wymagające.
Czasami przez cukierenkę przewionie czarodziejskie zjawisko: wykwintna światowa dama, szczelnie zasłonięta gęstą woalką, szeleszcząca jedwabiem, połyskliwa od przepysznych brylantów;
usiądzie na moment ze swym wielbicielem, wyglądającym na poetę, umoczy usta w czekoladzie, skrzywi się, uśmiechnie, szepnie słów parę — i zniknie. Może to pierwsza i ostatnia schadzka, może początek? może koniec? któż zgadnie?
Były podobne cukierenki na rogu Freta i Świętojerskiej, na Grzybowskiej, na rogu Wareckiego placu; ach, ileż ich było, a dziś już niema, tak jak niema uczuć, zdławionych przez życie i rzuconych, jak liście jesienne — w błoto.
Snujesz baśni najcudniejszej sen,
Oszalały przez lata — przez lata,
Aż się ockniesz z poetyckich scen —
I ku ziemi spada myśl skrzydlata.
A gdy przyjdzie poematu kres,
To masz książkę jak nożem rozdartą.
Można z tego uśmiać się — do łez,
Ale lepiej — wspominać nie warto!...
PIERWSZE FIOŁKI.
W pierwszej wiosny chwile sielskie,
Pod przepaścią nieb błękitną,
Śląc zapachy marzycielskie,
Skromne fiołki w trawie kwitną.
Gdy w nie patrzę, szczęściem płonę,
Fala życia wstecz się toczy, —
Ach, i widzę zapatrzone
Fiołkowe czyjeś oczy...
Ledwo słońce kwietniowe przygrzało, zaroiły się publicznością, przeważnie młodszą, parki i ogrody miejskie i podmiejskie. W Łazienkach, w Mokotowie, w Królikarni, w Morysinku i w Gucinie snują się pary, najczęściej tylko pary właśnie, i szukają skwapliwie w miękkim, puszystym kobiercu wiosennej zieleni pierwszych, najmilej pachnących fiołków.
Tak nieśmiało, tak lękliwie wychylają urocze kwiatki swe woniejące główki, a jakże im błogo, gdy drżąca ze wzruszenia dłoń chłopca przypina
je do stanika zaróżowionej, jak jutrzenka, panienki.
Szczęśliwi są, i chłopiec, i dziewczyna, i kwiaty, choć te ostatnie uwiędną niebawem i rozkruszą się w pył bezwonny, tak jak powiędną i rozwieją się kiedyś najpiękniejsze, wiecznotrwałe, zda się, sny młodociane.
Jakiż wieje czar z tej woni
Dla młodzieńca, dla dziewczyny!
W sercach, w duszach, w myślach dzwoni:
„To są nasze zaręczyny“.
Ten kwiatuszek, taki miły,
Szczęściem z naszych serc wystrzeli, —
Ach, i niema takiej siły,
Która w życiu nas rozdzieli.
Chyba się jednak to jedno nie zmieniło oddawna, że, jak niegdyś, tak i dziś zakochani błądzą ręka w rękę po ustronnych i tajemniczych zakątkach ogrodów i, korzystając z ich zacisza, szepcą te tkliwe słówka, które zawsze są niedomówione i zawsze ich mało, i zawsze niedosyć wyraziście i niedosyć mocno malują to, co się czuje, co się wypowiedzieć pragnie.
A potem, po pierwszych fiołkach, zakwitną inne kwiaty: płomienne róże, z ostrym zapachem goździki, przepyszne w barwach tulipany; ale to już nie będą te słodkie wzruszenia, które nawskroś
przenikają całą istotę, gdy się szukało i znalazło we dwoje ów czarodziejski talizman wiosny.
Raz się tylko w życiu wierzy,
Raz się tylko kocha w życiu...
Pierwszy powiew wiosny świeżej
Odgadujesz w serca biciu.
Jeszcze nie wiesz, co to znaczy,
Jeszcze nazwać go nie umiesz;
Lecz, gdy los go przeinaczy,
To dopiero go zrozumiesz.
Były takie miejsca, jakgdyby uświęcone tradycją, w Łazienkach królewskich zwłaszcza i w ogrodzie Botanicznym, w których fiołki kwitnęły najbujniej. Wiedzieli o nich uczniaki i pensjonarki, wiedziały szwaczki, wiedzieli młodzi artyści i prawie każdego pogodnego ranka zjawiali się na połów kwiatów — i pocałunków.
W starej, zżółkłej wierszy książce,
Gdzie młodości świat zamknięty,
Przy błękitnej zblakłej wstążce
Leży drobny kwiat uschnięty.
Mały fiołku! Jakże wielki
Dałeś niegdyś szczęścia wątek!...
I upadły łez kropelki
Na ostatni szczęt pamiątek.
WIOSNA W ZAUŁKU.
Czy to złuda, czy to czary
Snem poezji życie wieńczą?
Świat niedawno taki szary
Buchnął wonią, błysnął tęczą.
Zda się, dźwięczy pieśń radosna
I polata jak jaskółka...
A to tylko przyszła wiosna —
I stworzyła cud z zaułka.
Pierwsze promienie wiosennego słońca strzeliły w zaułek staromiejski. Wąska uliczka, brudna i ciemna, zmęczona czterech wieków ciężarem, upaja się pieszczotliwem muśnięciem dziewiczych powiewów z za mórz, z za gór. Fasady ruder nabrały barw i blasków, nędzne podwórka wyzłociły się jaskrawie, w kałuży wiosennego deszczu migotliwie odbija się — niebo. Na pięterku ktoś odchylił okienko. Po dawnemu kwitną w niem fuksje i laki. Biała twarzyczka, która wygląda z okienka, podnosi oczy nad dachy koślawe, patyną pleśni pokryte, i patrzy w błękit lazurem uśmiechniętych źrenic.
Niegdyś stamtąd w taki ranek,
Chcąc uwiecznić jego opis,
Słał wejrzenie muz kochanek,
Melancholik i rymopis.
Duch się zrywa orlim lotem,
Nad Warszawą ptakiem goni...
Jakże pięknie śpiewał o tem
Gomulicki w „Na Kanonji“.
Gomulicki i Kostrzewski umieli najcharakterystyczniej odtwarzać ten odrębny, zamknięty w sobie świat. Obywatel starej daty, idący o świcie w kapocie i rogatywce, z ogromną księgą pod pachą, na nabożeństwo do Fary, — szwaczka, biegnąca z piosenką na ustach do pracy całodziennej, marząc o wieczornej schadzce, — szewc kuternoga, co to „do pułapu wyciąga dratwę, a głos do Boga“, — łobuzy staromiejskie, przekupki pyskate — wszyscy oni ożyli w ten wiosenny poranek i zaludniają znowu podwórza i ulice, sutereny i facjatki.
Przy straganie z nowaljami
Wre zacięta jakaś sprzeczka,
Strzela słowy, jak racami,
Filuterna mężateczka.
Wreszcie targu już dobiły,
I paniusia mknie radosna:
Niech się dowie mężuś miły,
Że to wiosna, że to wiosna!
Z mrocznej sieni wybiegły roześmiane, hałaśliwe dzieciaki. Wrzawą niepowściągliwą wypełniły uliczkę; tryska z nich radość życia, zamkniętego tak długo w wilgotnych murach, przytłoczonych zimą, ponurych, jak cela więzienna. Pod ścianą stoi wpółślepy dziad; bielmem zaszłe oczy podniósł do słońca i grzeje się i cieszy, że ma ciepło, że żyje — i że szynczek jest tuż naprzeciwko.
A górą i dołem, nad dachami kamienic odwiecznych, wśród odrapanych murów, po podwórkach zapuszczonych, maleńkich, leci coś, śpiewa, krzyczy, bije w okienka, uderza w serca ludzi, oszałamia głowy:
Świat jest cudny, czarodziejski.
Kędy spojrzeć: pieśń i kwiecie!
O, zaułku staromiejski,
I tyś piękny w pięknym świecie.
Zły się smutek w grób położył,
Pierzchła troska bezlitosna. —
Któż to zrobił? któż to stworzył?
Wiosna! Wiosna! Wiosna! Wiosna!
DESZCZ.
Lunął ciepły deszcz ulewny,
Ziemi całowanie;
Jest w tem jakiś podźwięk śpiewny,
Sfer niebieskich granie.
Jak kobieta, bierze ziemia
Pocałunek deszczu, —
I rozkoszą się oniemia
W upojenia dreszczu.
Jak na zaklęcie, opustoszały w mgnieniu oka ulice warszawskie. Zapełniły się bramy, zaludniły cukiernie i sklepy; pod daszkami, pod filarami, w zakamarkach osłoniętych od deszczu, stoją gromadki, rozbawione lub złe, gadatliwe, albo milczące ponuro. Ulewa.
Poszarzało na świecie. Deszcz siecze prostopadłemi, wyciągniętemi, jak druty, strumieniami wody; chwilami to już nie pojedyncze pasma, lecące jakby z olbrzymiego przetaka, lecz jednolita, ogromna masa płynu, walącego się z siłą, jakgdyby jakaś rzeka niebieska wytłoczyła dno i lunęła z impetem, niepowstrzymana i rozhukana, jak rozkiełznany żywioł.
Rynsztoki wystąpiły z brzegów i połączyły się z falą płynącą po jezdni; z rynien głucho dudni spadająca na asfalt woda; nawpół oślepłe konie dorożkarskie ciągną zamknięte budy, leniwie chlapiąc kopytami, a tu i ówdzie, w dalekościach ulic, biegną cwałem zapóźnione postaci tych, co nie zdążyli schować się lub miejsca na ukrycie nie znaleźli.
Ot, przeleciała smukła i zgrabna panienka, której od spotkania się z ukochanym nic powstrzymać nie zdoła; uniosła i tak już krótkiej sukienki i pozwala podziwiać zgrabne, sprężyste nóżki, któremi przebiera, jak sarenka. Ot, jejmość leciwa, zasobna w ciało, jako ów Marchołt gruby a sprośny, zawinęła jak fartuch spódnicę na głowę i czerwienieje flanelową halką i czerwieńszem od halki obliczem; ot, śliczna aktorka, biegnąca na próbę, na którą spóźnić się nie można, nie dba o trzewiczki lakierowane, ani o kostjum prosto od krawcowej, lecz troska się jedynie o podmalowaną buzię, aby jej nie dotknęły strumienie deszczu i nie zmyły pudru i różu.
Pod osłoną parasola
Pan o świecie nie wié,
Ni mu w głowie ruszyć z pola:
On jest jak na rewji.
Nad cylindrem deszcz szeleści,
U nóg z wody zator, —
To wielbiciel płci niewieściej
I nóżek amator.
Używają łobuzy. Zawinąwszy porteczki, kąpią się w rynsztokach za kolana, przebiegają przez ulicę z jednej strony na drugą, bałwaniąc wodę, jak wieloryby, ofiarowują swoje usługi ładnym dziewczynom, proponując im zaniesienie do domu „na barana“, wreszcie, jak pudle, otrząsając się nibyto z wody, obryzgują najelegantszych młodzieńców i najbardziej wyjedwabione damy.
A tymczasem deszcz słabnie, niebo się przeciera, w szarość Warszawry uderza złota strzała słońca — i nagle:
Z każdej kropli po ulewie
Promienieje tęcza,
Kwiat po kwiecie, krzew po krzewie,
Wiosną się rozwdzięcza.
Pachną klomby, lśnią się mury,
Błyskają oczęta —
I o figlach dżdżystej chmury
Nikt już nie pamięta.
Jednak długo jeszcze po ulewie co piękniejsze i pewniejsze siebie osóbki, w obawie płynącej po chodnikach wody kokieteryjnie unoszą spódniczek, sprawiając rzetelną radość oczom męskim, nigdy niesytym, zawsze zaborczym i tak ciekawym ponęt kobiecych, jak ciekawe są one — wystawy jubilera, szewca damskiego i składnika materjałów bławatnych.
Miasto, zdobne słońca czarem,
Strząsa deszczu rosę,
Patrzy z okna w Mieście Starem
Dziewczę złotowłose.
Coś się szarpie w duszy młodej,
Coś w niej gra i śpiewa, —
Słońca uczuć i swobody
Sercu się zachciewa...
KWITNĄCE BZY.
Zakwitły bzy, zakwitły bzy,
Zapachem upajają;
Powinny wrócić dawne sny,
A jednak nie wracają.
Powinny wrócić dawne sny,
Jak w młodych wiosen dobie.
Zakwitły bzy, wiosenne bzy, —
Lecz kwitną jak na grobie.
W parkach i na skwerach miejskich, w zacisznych ogródkach dalekich kątów stolicy, na placykach pod staremi domami, patrzącemi zmętniałemi oczyma szyb na szarożółtą Wisłę, zakwitły kuliste, dyszące wonią pęki liljowych, różanych i białych bzów.
Z każdą wiosną tak kwitną i z każdą wiosną niosą młodym sercom najczarowniejszy sen miłości i szczęścia, a tym, którzy prześnili już bajkę życia, dają melancholji pełną, lecz dziwnie uroczą jeszcze legendę wspomnień. A niekiedy
wspomnienia te, odległe echo przeżytych szałów, bezgranicznych uniesień, rozmodlonych ekstatycznie uczuć, w rzewności swej i smutku piękniejsze są może jeszcze od chwil rzeczywistych, bo nie kipi już w nich burzliwa krew, tylko skrzydła anielskie rozwija roztęskniona i czysta, jak myśl dziecka, dusza.
I czy może być kto z ludzkiem sercem i z godnością ludzką, kto powie wspomnieniom: precz!
Odgonisz wszystko! wszystko w pył
Splamione życiem runie!
Lecz zabić wspomnień nie masz sił!
Wrócą w pożarnej łunie.
I siądą obok w szary zmrok
I będą szeptać: „szkoda!...“
I będą z tobą szły krok w krok,
Jak śmierć, jak miłość młoda...
Z bogatych sklepów ogrodniczych, na targach miejskich, ze straganów kwiaciarek, na rogach ulic, z rąk zabrudzonych sprzedawczyń uśmiechają się do ciebie wilgotne, jak ukochane usta, marzące, jak ukochane oczy, świeże, pachnące kiście czarownego kwiatu, który sam w sobie jest wiosną z jej urokiem, z jej ponętą, z jej przelotnem, jak mgnienie, trwaniem.
Uboga robotnica za grosz ostatni kupuje pęk bzu i niesie go do swej zatęchłej sutereny. Biedna szwaczka wraca z roboty na podstrysze z
bukietem bzu w pokłutej ręce i stawia go przy łóżku i pielęgnuje, i patrzy się weń radosnemi oczyma, bo to jej ogród, jej pola i łąki, jej otwarte okno na rozkosz życia, jej wiosna.
A gdy zwiędnie kwiat, raczej spali go, niż ciśnie na śmietnik; związał się z jej marzeniami dziewiczemi, nie pokala go, jest święty.
A oto patrz: staruszka drżącemi dłońmi ogarnęła pęk bzu i tuli go do piersi. Przypomniał jej wszystko minione, wszystko, co, choć żywe, jest już dla niej w mogile. Rozpacznemi oczyma wpatruje się w kwiat, obrywa listki i wróżby pragnie: czy wróci jeszcze co z tego, co zgasło, czy wróci?
Jakże się trwoni szczęścia dar,
Jak się na wiatr go ciska!
Ach, jaki żal, gdy pryśnie czar —
A śmierć już taka bliska.
I na mogile cudnych snów —
Jedyny z życiem związek —
Największe — i najsuchsze z słów
Zostaje: obowiązek.
ZAPALAJĄ LATARNIE.
Zapalają latarnie...
Mrze dzień,
Blednie zachód czerwony i złoty,
Niewidzialnie pełznie w miasto cień
Z przedwieczornej nokturnem tęsknoty.
Cichnie gwarna ulica, czar snów
Tęczę marzeń wyskrzydla motylą...
Czegoś brak ci... czy uczuć, czy słów...
Zapalają latarnie...
Stój, chwilo!..
Huczne miasto zamarło na moment. W najruchliwszych nawet punktach stolicy jakby siła jakaś, tajemnicza a niezmożona, położyła władczą dłoń na pulsie życia: kazała — i puls słabnie, gaśnie, ucicha...
Krótko to trwać będzie: tyle, ile przelot ptaka w błękicie, ile zamierające echo dzwonu na „Anioł Pański“, ile melancholijna zaduma, która przyszła niewiadomo skąd — i niewiadomo gdzie odleci.
Przeminie szybko ta chwila odpoczynku wielkiego miasta, a gdy zapłoną już wszystkie latarnie i wystawy sklepowe fontanną świateł rozbłysną, rozpocznie bić ze zdwojoną mocą tętno Warszawy i uderzać prędko, gorączkowo, nierówno przez wieczór, przez noc, do przedświtu.
Tymczasem jednak na kamienie, na marmury, na ludzi spływa urok czegoś, czego się przez dzień cały w chaosie, w zgiełku, w opętaniu życia nie spotyka: urok poezji.
Zapalają latarnie...
W długich ulicach, w ukrytych zaułkach, w ogrodach i parkach miejskich wiąże się w cudowną symfonję nieuchwytnych, niknących barw gra świateł i cieni. Już słońce zgasło, już tylko odblaski różowe malują obłoki na skłonie nieba: nie mrok to jeszcze, to jakaś srebrzysto-seledynowa, coraz bardziej roztapiająca się półjasność, w której sercom ludzkim ukojnie jest, bezpiecznie — i smutno.
W taką półjasność, zda się, odlatują duchy. A na ziemi właśnie w ulicach, w zaułkach, w parkach i ogrodach snują się cicho i jakby nie tykając bruku postaci, w tej fantastycznej porze dnia duchom podobne.
Zbliżają się do latarni, drążkiem, na którego wierzchu płomyk wybłyska, dotykają ich — i oto staje się jasność, rozświetlająca coraz gęściejszą i grubszą oponę mroku.
Nieznajomy. Niewiadomo skąd
Jak duch idzie i jak duch odchodzi,
Chwilkę miga jego złoty lont,
A gdzie stąpnie, tam się światłość rodzi.
Jakąś dziwną niesie z sobą moc,
Zawsze obcy i zawsze daleki, —
A sam wsiąka w najczarniejszą noc —
I tak, jakby odpływał na wieki.
A miasto marzy. Gdzieś na przedmieściach, przed bramami ordynarnych, koszarowych domów, przystanęli w milczeniu robotnicy i robotnice, służące i stróże. Kobiety, suche i zwiędłe przedwcześnie, dziewczęta z uróżowanemi ustami i podczernionemi oczyma, starcy zgarbieni i bezsilni poddają się czarowi tego duszę uskrzydlającego mgnienia i patrzą w przestrzeń, cisi i zdostojniali, zapomniawszy klątw i krzywd i nieszczęścia.
Woddali gra katarynka.
A w śródmieściu, na ulicach, gdzie plącze się i zwija i kłębi mrowisko ludzkie, moment ów zahamował pęd rozhukanego życia. Oderwała się od tłumu jedna, druga postać, stanęła pod murem, zapomnieć chce o wszystkiem, co ją otacza, zapomnieć o sobie samej. I w duszę umęczoną, zabitą, skalaną — puka Bóg.
Zapalają latarnie...
W takiej chwili, gdybyś tylko mógł,
Tobyś piersi naoścież otworzył,
Zebrał ciernie z wszystkich ludzkich dróg
I na sercu je własnem położył.
I przebaczył ludziom wszystko zło,
Którem — może wbrew sobie — żyć muszą
I nie klątwą świat żegnał, lecz łzą...
Zapalają latarnie...
Śnij, duszo!...
PANNA Z MAGAZYNU.
Oczy płomienne albo marzące,
W jakiemś skupieniu niemem.
Najmilsze z pragnień: serce płonące,
Kwiaty i ciastka z kremem.
Figlarne loczki nad zgrabnem czółkiem,
Przy piersiach więź jaśminu.
Czyś ty djabełkiem, czyś ty aniołkiem,
Panienko z magazynu?
Skoro świt, zrywa się z posłania i pierwsza dzienna sprawa — spojrzenie w lusterko.
Gdzieś tam na krańcach miasta, gdzie wlecze szare życie najuboższa ludność stolicy, w biednej stancyjce, pomiędzy matką, mruczącą i niezadowoloną od rana, i ojcem, tępym wzrokiem patrzącym w nowy dzień roboczy, zwija się, jak wiewiórka, podśpiewuje, jak ptaszek, karbuje włosy, łyka zimną herbatę, przypudrowuje nosek, chrupie wczorajszą bułkę — i uśmiechnięta, różowa, ubrana skromnie, lecz zawsze z gustem i szykiem, wyfruwa na ulicę.
Nie idzie — biegnie, nie biegnie — leci, przeskakuje rynsztoki, omija zręcznie kałuże błota, jak chybki wężyk prześlizguje się wśród przechodniów, niby na nic nie zwraca uwagi, a widzi wszystko; śpieszy się — śpieszy — śpieszy, co nie przeszkadza jej zaglądać do wystaw sklepowych, przystanąć na chwilkę przed lustrzaną witryną perfumerji lub sypnąć oko do przechodzącego młodzika.
Nareszcie jest na miejscu. Wpada jak kula do pracowni, wita się z koleżankami, jedne całuje, innym tylko podaje rękę, i wlot dowiaduje się o wszystkiem, co stało się od wczoraj.
— Wiesz? Zośka była w teatrze!
— Mańkę zaczepił ten chudy, wysoki, co chodzi za nią od tygodnia.
— Pola nie przyjdzie: ma ospę wietrzną.
— Frani oświadczył się — trumniarz!
— Cha, cha, cha! Cha, cha, cha!
Śmiech milknie; weszła właścicielka magazynu: modniarki zabierają się do pracy.
Panny „starsze“ z powagą rozdają robotę pannom „młodszym“; każda ma swoje zajęcie: dziurkarki, staniczarki, spódniczarki i rękawiarki z precyzją odrabiają swe dzienne sprawy; dziewczęta „na posyłki“ zaczynają latać jak szalone.
— Figa! przynieś mi szpilek!
— Mima! poleć po nici!
— Linka! kup-no mi w sklepiku landrynek za dziesiątkę!
Dzwonek. Skrzypnęły drzwi: klientka. Nastrój staje się uroczysty; wielka chwila: przymiarka.
Niema chyba na świecie kobiety, dla której przymierzanie sukni nie jest aktem nadzwyczajnej wagi, czemś nieomal mistycznem, wkraczającem w dziedzinę, o której nie mają najmniejszego pojęcia nietylko tak pospolici mężczyźni, jak mężowie, ale nawet ci z nich, traktowani — chwilowo zresztą — jako kwintesencja rozumu, taktu i subtelności.
Ale dla panien z magazynu przymiarka to tortura.
— Przypiąć i zapiąć, przedłużyć, skrócić,
Zwęzić, rozszerzyć, zmienić...
Ani się schmurzyć, ani się kłócić...
Pan hrabia ma się żenić.
Na ślub wystawny pana hrabiego
Ma strój być jak z Paryża...
— A to tu poco? a to dlaczego?
I awantura „świża“.
Singerowskie maszyny terkoczą, materje szeleszczą i furczą, ręce z igłami migają, na rozmowę niema czasu: odkłada się wszystko do wieczora.
A oto i wieczór. Najpiękniejszy dla modniarek moment dnia; nie dlatego, że to wypoczynek, o, nie! lecz dlatego, że wtedy — na godzinkę — panna z magazynu może być — sobą.
Wybiegły. Przedewszystkiem spojrzały naprzeciwko, na drugą stronę ulicy. Tam, nibyto spacerując, niby stojąc przygodnie, niby patrząc obojętnie na przechodzących, czuwa, raczej czyha, na posterunku tłumek już znajomych lub dopiero pragnących się zapoznać panów. Są między nimi młodzi i, oczywiście, tych jest więcej, ale są i podstarzali, podfarbowani i wykrygowani amatorowie erotycznych przygód.
Jaki gwar, jaki śmiech, jaki szczebiot! Jakie komplementy szczere czy kłamane, zwietrzałe i pachnące młodością, jak kwiaty wiosenne! Rumieńce, błyski oczu, uściski pokłutych rączek, westchnienia.
I rozpierzchły się jak stado pliszek. Niektóre w towarzystwie, niektóre same, ale i za temi woddali podąża zawsze ktoś, kto prędzej, czy później zbliży się — i sieć zarzuci.
Jedne ocali prawdziwa miłość, inne, chłodniejsze a sprytne, utorują sobie drogę w życiu, a jeszcze inne...
Nie mówmy o tem...
Naoślep biegniesz nad złą otchłanią,
Dziewczyno, ach, dziewczyno!
Róże masz w ręku, lecz róże ranią,
Śmiejesz się... łzy popłyną...
Gdy nikt ci nie jest poczciwą wróżką,
Samotne dziecko gminu,
Niechże cię strzeże twoje serduszko,
Panienko z magazynu!
POSŁANIEC.
Czasem nosił z liścikiem — na wiosnę
Pierwsze lilje i pierwsze różyczki,
Do najdroższej — wyznania miłosne,
Do redakcji — żądanie zaliczki.
Znawca ludzi i serc badacz świetny,
Jak koń pędził na Warszawy kraniec,
Zawsze baczny i zawsze — dyskretny,
Spraw tysiąca powiernik — posłaniec.
Na rogach wszystkich ruchliwszych ulic stało ich po kilku, a niekiedy po kilkunastu, barwiąc się już zdaleka jaskrawemi czapkami, jak rozkwitłe maki, albo jak georginje.
Stali i chciwemi oczami patrzyli na przechodzących, obserwując ich uważnie.
Ledwo tylko który z panów sięgnął do kieszeni marynarki, surduta, palta — już miał obok siebie dwóch-trzech-czterech uniżenie kłaniających się i odpychających się wzajemnie „czerwonogłowych“.
— Jaśnie panie! ja polecę!
— On poleci? Za godzinę będzie o sto kroków! to paralityk!
— Odsypcie się! To mój pan! Ja puńdę!
Ten, który list pochwycił, w jednej chwili
zmieniał wyraz twarzy: z pokornego stawał się poufałym i z miną zadomowionego i o wszystkiem wiedzącego pośrednika wysłuchiwał informacji, łypał porozumiewawczo oczyma, kładł list solennie do skórzanej torby, obrzucał kolegów tryumfującem spojrzeniem — i znikał.
Dość często trafiali się posłańcy — kulawi. I rzecz dziwna: ci mieli najliczniejszą klientelę. Dlaczego? — nie wiem, ale wydaje mi się, iż, pomijając już współczucie litościwych serc, oni właśnie odznaczali się szczególniejszym dowcipem i sprytem a kalectwo nadrabiali „znajomością życia“.
Były to — proszę państwa — czasy, kiedy nikomu nie śniło się jeszcze o telefonach; stacje więc posłańców bywały nierzadko puste i trzeba było czekać nieraz i godzinę, nim który z dalekiego „kursu“ powrócił.
Zarabiali dobrze, humory mieli wyśmienite, sypali konceptami jak z rękawa i frygali po mieście z werwą i szybkością kłusaków, czy wyścigowców, — a już w dni niektórych najpopularniejszych świętych: na Jadwigę, Zofję, Józefa, niepodobna się było ich doprosić.
Warszawski posłaniec miał niesłychanie cenny dar załatwiania takich naprzykład spraw
— Znów chory! Posłaniec! Kto wam ten list oddawał?
— Sam pan, panie redaktorze! Naprawdę chory. Ledwo gada, a taki żółty, jak cytryna.
I nawet nie łgał poczciwy posłańczyna, bo istotnie autor listu i obiecywacz arcydzieł w srogim katzenjamerze „ledwo gadał“ i wyglądał jak po kwartalnej żółtaczce.
W lombardzie bywało nieco trudniej i trochę gorzej, ale i tu wierny pośrednik umiał sobie dać radę i przynosił za jakiś tam łachman zrudziały pewne quantum, z którego ściągał zresztą zaraz należny sobie haracz.
Klin się klinem wybija — „tym względem“
Wnet posłaniec smyrga naprzeciwko
I przynosi „dla chorego“ pędem:
Flachę sznapsa, przekąski i piwko.
A gdy z czupryn i z fajek się dymi,
Wierszokleta na posłańca mruga —
I posłaniec siada razem z nimi,
Bo to jego ta funda zasługa.
Znaczną rolę odgrywali posłańcy przy kasach teatralnych w godzinach nabywania biletów, zwłaszcza na występy jakiej znakomitości zagranicznej, albo którego czy której z najulubieńszych aktorów i aktorek warszawskich.
Sobie tylko wiadomemi sposobami mieli oni zapas tych biletów zawsze i gdy w kasie za nic już dostać ich nie mogłeś, posłaniec częstował cię — za potrójną, oczywiście, cenę, miejscami od pierwszego rzędu krzeseł aż do paradyzu.
Podobno kilku z nich dorobiło się na tym „interesie“ grubego majątku — i kamienic w Warszawie.
Ale najczęściej posłaniec załatwiał korespondencję — miłosną.
On czekał na odpowiedź, a nieszczęsny romantyk, ukryty za jakim przymurkiem, albo w pobliskiej bramie, czekał na posłańca.
I z pewnością ów wysłannik po dwudziestu pięciu dziennych kursach nie miał takiego bicia serca, jakiego dostawał zakochany w ciągu piętnastu minut czekania na liściki, które się kolekcjonowało z pietyzmem i pielęgnowało jak relikwje.
Aż tam kiedyś, w jakiś jasny ranek,
Ktoś ci serce weźmie jak w pętlicę,
Biała raczka uniesie firanek —
I liściki fruną — na ulice.
Gdzieś na wietrze, liściki, latacie,
A któż zgadnie, gdzie kres wasz i meta?...
Miałeś rację, posłańcze sensacie,
Że: „Kobieta to, panie... kobieta...“
DOROŻKARZ STAREJ DATY
Wąs sumiasty, nos ponsowy,
Twarz koloru pomidora,
Płaszcz piaskowy, granatowy —
I do sznapsa chętka skora.
Gdy ruszając śmignie batem,
Gdy rozpędzi Rossynanty,
Poznasz jazdę z tęgim chwatem,
Z wygą kutym w cztery kanty.
Dawne to czasy. Nie było wtedy jeszcze ani tramwajów (oprócz dwóch konnych, pomalowanych na niebiesko, kursujących pomiędzy dworcem kolei Wiedeńskiej a dworcem Petersburskiej), ani elektryczności, ani telefonów, ani radja.
Natomiast miała Warszawa mnóstwo dorożek i to dwojakiego gatunku: klasy pierwszej, parokonne, ze stangretem w liberji granatowej i z bladoniebieską metalową chorągiewką przy koźle, i drugiej klasy, jednokonki, z woźnicą w liberji piaskowej i z chorągiewką żółtoczerwoną.
Typ dorożkarza ustalił się oddawna. Był to sobie jowjalny, dobroduszny jegomość, niegłupi, owszem rozgarnięty, zawsze gotów do pogawędki, znający doskonale wybitniejsze osobistości Warszawy i wszystkie miejsca zabaw od najwykwintniejszych aż do zupełnie wulgarnych, jak naprzykład słynne sale taneczne: „Pod trzema murzynami“, „Pod trzema koronami“ i „Srebrna sala“.
Pan Wicenty „pęknął“ z bata,
W dziesięć minut celu dotrze.
Ma w deróżce „parzygnata“,
Kominiarza i dwie „młodsze“.
Z wielkim szykiem zajechali,
Koń się pasie wyprzęgnięty —
I na sławnej „Srebrnej sali“
Hasa z gośćmi pan Wicenty.
Główne stacje dorożek mieściły się przy dworcach kolejowych, na placu Bankowym, nieporównanie bardziej, aniżeli dzisiaj, ożywionym, obok dawnej Komisji Przychodów i Skarbu i najelegantsze na placu Teatralnym, wprost dawnej redakcji „Kurjera Warszawskiego“ i popularnego „Stępka“.
Modą było podówczas wśród najbogatszych mieszkańców Warszawy jeździć nie własnym powozem, lecz dorożką. Miał swoją dorożkę ordynat Zamoyski, miał znakomity finansista Leopold Kronenberg, ale najbardziej znaną była dorożka ulubieńca Warszawy, wesołego „hrabiego Gucia“.
Jeśli dobrze pamiętam, był to wehikuł opatrzony numerem 1, z wybornemi rasowemi końmi i z niepomiernie grubym stangretem na koźle.
Alejami grzmią tętenty,
Z końskich boków piana świeci:
„Hrabia Gucio“ uśmiechnięty
Na wyścigi kłusem leci.
Błyszczy uprząż, rwą rumaki...
Ujazdowska, Belwederska...
I powiada siaki taki:
„To mi jazda kawalerska!“
Mniej zamożna ludność Warszawy dorożek używała głównie w święta. Wtedy jeździło się na „dalekie“ spacery, naprzykład: na Koszyki, na Powązki, na cmentarz ewangelicki, na Wolę do ogrodu Ohma, na folwark Świętokrzyski, lub odwiedzało się krewnych i znajomych, mieszkających przy odległych od śródmieścia ulicach: Hożej, Wspólnej, Pięknej, gdzie w owe czasy pomiędzy rzadkiemi jeszcze w tych dzielnicach domami zieleniały liczne ogrody i złociły się zasiane zbożem pola. Nieboszczyk doktór Dobrzycki, znany meloman, opowiadał mi, że na ulicy Nowogrodzkiej za swoich młodych lat... polował na skowronki.
Inni dawniej byli dorożkarze, nie to, co dzisiejsi, cenili wysoko swój fach, uważając go za najzaszczytniejszy w świecie, zupełnie jak stary Weller w dickensowskim „Klubie Pickwicka“; trzymali się solidarnie i szanowali gości, nie tak wprawdzie wysoko, jak swoje konie, ale zawsze...
Pod jednym tylko względem nie różnili się od współczesnego automedona: nigdy nie byli zadowoleni z zapłaty.
Na koziołku sobie drzemie
Władca bata i dorożki,
Łeb frasowny zwiesił w ziemię,
Bo na rogu podpił troszki.
Przypomina dawne lata,
Gdy gnał czwórką w lejc, mospanie...
Wtem się ocknął: „Hej, sałata!
Wolny?“ — „Wolny, jaśnie panie!“
KRZYŻ NA LESZNIE.
Mai się w kwiatach stary krzyż
Wiosenną porą wczesną,
Zmęczone oczy podnieś wzwyż
Spojrzyj na twarz bolesną.
Ściszy się serce, spadnie łza —
I ruszysz znów pośpiesznie;
Lecz ci, choć w mgnieniu, spokój da
Odwieczny krzyż na Lesznie.
Niema go już oddawna. Na jego miejscu stanął przed laty kilkunastu nowy krzyż, ozdobniejszy, bogatszy; ale to już nie tamten krzyż prostaczków i „tych, którzy smutni“.
Stary krzyż dewniany[2], z pasyjką wyrobu samorodnego artysty, wznosił się od wieku z górą i błogosławił Lesznu i jego strudzonym mieszkańcom. Od świtu do późnej nocy widziałeś klęczące na ulicy postaci, a zwłaszcza w godzinach wieczornych, kiedy zapłonęła kolorowa lampka, oświetlająca pełne bezkresnej litości oblicze Boga-Człowieka, przytulała się do stóp krzyża niejedna ofiara życia, i pierś rozmodlonego rozbitka wznosiła łkanie, sięgające na pewno do uszu Tego, który „wszystko rozumie i wszystko przebacza“.
Przy wielkim, zapuszczonym ogrodzie, pełnym drzew i chwastów, stał ów krzyż, ucieczka strapionych i pokrzywdzonych lesznian; białe płatki akacji spadały z za parkanu na głowę Chrystusa, opływała ją woń bzów, rosnących dziko w zaniedbanym sadzie, a gdy bawiące się dzieci napełniały wrzawą radosną ogród wiosenny, uśmiechała się twarz, skrwawiona i blada, pełna ziemskiego smutku i zaziemskiej dobroci.
Na małą główkę patrzył wzrok
Pełny litości świętej,
Że oto iść jej w ból i w mrok,
W burzliwych fal odmęty.
I że dla dziecka, tak czy tak,
W żałość i w smutek droga,
Póki trzepoce serce — ptak,
Aż do mogiły proga.
Pomiędzy Solną a Żelazną, po prawej stronie ulicy idąc od Rymarskiej, obok domu „gdzie straszy“, wpobliżu dawnych okopów, stał ów krzyż prastary. Ciche to było ustronie, dalekie od hałasów wielkiego miasta, półwiejskie prawie, bo pełno tam widniało jeszcze dworków, zapadłych w ziemię, z blaszanemi chorągiewkami na dachu, i
pełno żyło ludzi starej daty, starego obyczaju i starych uczuć religijnych. Nikt nie wiedział i nie wie, kto ów krzyż postawił. Mówiono, iż niegdyś, czasu wielkiego moru, pewien z mieszkańców Leszna, który całą rodzinę w dniu jednym utracił, wzniósł go na uproszenie Boga, aby mu dał siłę duszy w nieszczęściu i aby innych od podobnej klęski ocalił. Dla mnie osobiście wiąże się krzyż na Lesznie z wieloma wspomnieniami dziecięcemi, a szczególnie z jednem, pełnem rzewnego uroku, z lat już młodzieńczych.
W starym, zapuszczonym ogrodzie, za krzyżem, stał domek drewniany, a w domku tym zamieszkiwał podeszły w latach stolarz. Żona jego była niegdyś panną służącą hrabianki Ankwiczówny, której imię związane jest na wieki z imieniem Mickiewicza. Opowiadała mi ona szczegóły z życia Adama i z życia tej jego rzymskiej miłości, a mówiąc prostemi słowy, dała mi odczuć cały ból serca poety i całą głębię jego nieukojonej nigdy tęsknoty.
Przecudne wyrazy pieśni „Znasz-li ten kraj?“ brzmiały mi wtedy w uszach i w rozentuzjazmowanej duszy i mimo woli powtarzały usta płaczący wiekuistym żalem refren:
„Ach, tam, o moja miła,
Tam byłby raj,
Gdybyś ty ze mną była!“
Goryczą poi życia zdrój,
Bezgrzesznieś żył, czy grzesznie...
Wstań mi w pamięci, krzyżu mój,
Z dziecięcych lat na Lesznie.
W nieznaną otchłań płyną dni —
I coraz bardziej śpiesznie, —
Lecz pokrzepieniem sercu lśni
Stary mój krzyż na Lesznie.
OGRÓD SASKI.
Króla Augusta nie wsławił miecz,
Ni wielkich czynów blaski,
Ale Warszawie dał piękną rzecz:
Uroczy ogród Saski.
Tam śnił się młodym miłości sen,
Tam rój dziecięcy hasa,
Więc, gdy wspomnimy na ogród ten,
Nie przeklinajmy Sasa.
„Salon“ Warszawy, który zresztą oddawna przestał już być salonem. Ale zato 30, 40 lat temu jakże inaczej działo się w tym pamiątkowym ogrodzie!
W alei „Westchnień“ przesiadywały zakochane parki, najczęściej akademicy lub kandydaci na poetów, w towarzystwie urodziwych bon i wesołych szwaczek, jakby żywcem z „Cyganerji“ Murgerowskiej na grunt warszawski przeniesionych. Aleja główna była terenem zabaw podrastającej dzieciarni, a pod fontanną na ławkach wygrzewali się emeryci, często prawie stuletni starcy, z modroczarną wstążeczką „Virtuti Militari“ lub ponsową Legji honorowej w klapie staroświeckiego surduta.
Patrzył się taki zgrzybiały dziad
W ognistozłote słońce,
Wspominał werbel rycerskich lat,
Trąbki tryumfem grzmiące.
A zboku czyhał młodziutki żak
Z oczyma płomiennemi,
By z duszą starca wzlatać, jak ptak,
Za orły cesarskiemi.
Najmodniejszą i najszykowniejszą była tak zwana aleja „Owocowa“. Tam, zwłaszcza w przedpołudnia niedzielne, po nabożeństwie, paradował cały wielki świat warszawski: najpiękniejsze kobiety, najwytworniejsza złota młodzież, pełna pewności siebie finansjera, a wśród tego tłumu, który literalnie zatłaczał całą aleję, zwracał zawsze uwagę ktoś, kto przyciągał spojrzenia wszystkich spacerowiczów.
Raz była to Modrzejewska, bawiąca na gościnnych występach w stolicy, innym razem Patti w tryumfalnym objeździe po Europie, oficer turecki w granatowym mundurze i czerwonym fezie, wzięty do niewoli w wojnie turecko-rosyjskiej, lub wreszcie słynny w Warszawie Miłosz z twarzą cygana lub Mefistofelesa, ów Miłosz tajemniczy, o
Na wzgórzu obok teatru Letniego snuły się jeszcze widma oficerów z Kongresówki, i którzy, zelżeni przez wielkiego księcia Konstantego, tu przychodzili odbierać sobie życie; a na wielkim placu przy bramie od ulicy Żabiej rozkładały się taborem niańki i mamki z gromadą niemowląt i kilkuletnich dzieciaków, pomiędzy niemi zaś przesuwał się częstogęsto wysztafirowany — strażak.
Trawnik w rumiankach plącze się w mgle
I palantowa meta;
W południe mamy zjawiały się
Z ciastkami od Eszteta.
Mażą się bąki, ślą zapach bzy,
Z słońca się ukrop toczy,
Strażak się puszył, a za nim szły
Nianiek i mamek oczy.
Specjalnym charakterem w ogrodzie Saskim odznaczał się ogródek wód mineralnych w stronie ulicy Granicznej. Tam od szóstej rano kuracjusze zapijali wody emskie i karlsbadzkie, a orkiestra pod dyrekcją Lewandowskiego wygrywała czarujące straussowskie walce i ogniste mazury i oberki, utworu samego kapelmistrza, bez którego udziału nie mógł się podówczas obejść żaden bal warszawski.
Chorzy stanowili jednak znikomą zaledwie cząstkę publiczności; większość składała się z pensjonarek i sztubaków, którzy przed pójściem do gimnazjum czy na pensję chcieli posłuchać doborowej istotnie muzyki, popatrzeć sobie w oczy i płonąć pierwszemi rumieńcami budzących się młodocianych uczuć.
A kiedy zapadł wiosenny zmierzch,
Wonny, perlisty rosą,
Zda się, nad starych kasztanów wierzch
Dawne się lata niosą.
Dam rokokowych rozbrzmiewa śmiech
Na złotym piasku alej
I brzmi kaskada dalekich ech:
„Kochaj mnie, pieść i szalej!“
„POD KOPERNIKIEM.“
Błyska z obłoków ranna godzina
Złotym promykiem,
Dżdżysty jesienny dzień się zaczyna
„Pod Kopernikiem.“
Deszcz bije w szyby i cicho płacze,
Jak serc muzyka...
Ciągną szatkarze, wloką się tracze
„Pod Kopernika.“
Jakie niezwykłe, oryginalne figury; jakie charakterystyczne, pełne temperamentu postaci, znane dzisiejszemu pokoleniu już tylko ze starych pism ilustrowanych, jeśli je kto jeszcze w chwilach nudy przegląda. Oto gromadka żylastych, siwych traczy; każdy z nich ma piłę i siekierę, każdy prawie w dziurce granatowej czy tabaczkowej kapoty nosi kolorową wstążeczkę: pamiątkę dawnych lat chwały, wspomnienie legendarnych bojów, o których mówić — nie wolno.
Ruchy wojskowe, postawa sprężysta, wyprostowana, dziarska, na głowie rogatywka, a przy kapocie ten i ów guzik połyska numerem pułku. A jakie miny zuchowate, a jakie wąsiska sumiaste, a jakie nosy czerwone lub fioletowe, bo — powiedzmy to odrazu — nie gardził wiarus blaszanką okowity, czy też — lepiej jeszcze — kielichem araczku.
Inni, inaczej ubrani, młodsi, byli „szatkownicy“. To pokolenie odmienne, późniejsze. Nie regularne już wojsko, lecz partyzantka. Zdarzali się między nimi niedobitki z legjonu polskiego na Węgrzech, z walk Garibaldiego, z oddziałów Maksymiljana w Meksyku, — ale przedewszystkiem powstańcy z 1863 roku.
Rzecz prosta, nie wszyscy tracze i nie wszyscy szatkownicy byli dawnymi żołnierzami, ale jednak w pewnej epoce stanowili oni większość a przynajmniej okrasę owych pracowników z „pod Kopernika“, czekających od świtu na robotę i zanoszących ciężko zdobyty grosz do domków i lepianek na Powiślu, gdzie gnieździli się tradycyjnie i gdzie czuli się w swoim właściwym świecie.
Wprost „Pod Karasiem“ szynk dorożkarski
Rozbrzmiewa gwarem,
Tracz marsowaty, szatkownik dziarski
Są jak pod czarem.
To deszczyk zatnie, to wicher smagnie:
Złe z tego skutki...
Młody a głupi dziewczyny pragnie,
Stary — chce wódki...
„Pod Karasiem", znany w całem mieście szynk w dawnym, nieistniejącym już dziś pałacu kasztelana Karasia, gdzie mieścił się niegdyś korpus paziów królewskich, pod dowództwem surowego pułkownika Königsfelda — był ulubionem miejscem schadzek i popijań dorożkarzy warszawskich. Zazdrościli im biedacy z „Pod Kopernika“, którzy dopiero wieczorem, po uzyskaniu roboty i wypełnieniu jej, mogli sobie pozwolić na jednorazowy, krótki traktament.
Piękne i imponujące miał otoczenie pomnik Kopernika. Z prawej strony stylowy z ładną fasadą pałac Karasia i dalej, za wylotem Oboźnej, szereg wybornie zachowanych, starych kamieniczek; wtyle niezeszpecony jeszcze przez Moskali monumentalny gmach dawnego Towarzystwa Przyjaciół Nauk; na lewo szlachetny, poważny kościół Świętego Krzyża, pamiętny pogrzebem księcia Józefa, księcia Adama Czartoryskiego, pięciu poległych.
Widział ów pomnik wiele rzeczy. Widział między innemi, jak po zamachu na Berga z pałacu Andrzeja Zamoyskiego wylatywał z okna porąbany na części fortepian Chopin’a, — jak pod paszczami armat ustawiono mieszkańców tego domu i trzymano ich tak dzień cały, — jak cwałowali obok w dzikiej szarży, gwiżdżąc i wyjąc, czerkiesi z kindżałami w zębach, pod komendą księcia Bebutowa, i jak z pierwszego rosyjskiego gimnazjum wysypywała się gromada dyszących nienawiścią, przyszłych obrusitielej „Prywislinja“. Minęło!
Zdarzały się też i obrazki zabawne. Patrzyłem na to własnemi oczyma, jak jakiś poczciwy chłopina z wsi podwarszawskiej klęknął na błocie „Pod Kopernikiem“ i, zdjąwszy pilśniowy kapelusz, bił się w piersi pobożnie, w przekonaniu, że oddaje należne hołdy jakiemuś wielkiemu świętemu, może — patronowi Warszawy.
Idzie wieczorna szara godzina,
Co duszę smęci,
Korowód widzeń snuć się zaczyna
W mojej pamięci.
Jakieś gawędy wpadają w ucho,
Gwarzą z pomnikiem...
Otwórzmy oczy: pusto i głucho
„Pod Kopernikiem.“
„POD DZWONNICĄ“.
Obok kościoła Bernardynów,
Ku Wiśle mając lico,
Tkwiła wiadoma z sławnych czynów
Kawiarnia „Pod dzwonnicą“.
Czyny te pamięć zapisała,
Wypadek był to rzadki:
Ona jedyna w mieście miała
Araczek do herbatki.
Z przedsionka wchodziło się wprost do piekielnie zadymionej izby, gdzie gwar ucztujących zamieniał się niekiedy w istną orgję harmidru i potępieńczych wrzasków. Izbę tę, największą i najbardziej zwykle wypełnioną, uważali za niepodzielną swoją własność studenci uniwersytetu i młodzi artyści wszelakiego autoramentu. Wśród artystów przeważali malarze. Oni byli najweselsi, najkrzykliwsi i najbardziej wygadani. Rzeźbiarze, których zresztą zjawiało się paru zaledwie, odznaczali się mrukliwością i posępnym humorem; poeci zaś woleli tworzyć osobne kółko, w którem czytywali sobie półgłosem najnowsze swoje utwory.
W tej izbie szły najgęściej wielkie szklanki herbaty, a do każdej szklanicy dołączano małą flaszeczkę araku. Drogi to był luksus, bo taka porcja kosztowała całą złotówkę.
Z gęstych się czupryn arak kurzy, —
Niech młodzi piją zdrowi!
Bo znana rzecz: kto sztuce służy,
Służy i Bachusowi.
Trudno, gdy wzburza trunek chwacki,
Milczeć, jak bożek chiński:
Tu buchnie: Asnyk! tam: Słowacki!
A ówdzie: Podkowiński!!
W izbie drugiej paradował potężny bufet, na którym dominujące miejsce zajmował półmisek z pieczonym prosiakiem. Ponieważ owego prosiaka widziałem zawsze w całości bez szkody na ciele, myślę, że musiał on trwać od początku istnienia zakładu aż do jego zaszczytnego końca.
Natomiast produktem, który znikał „masowo“ z bufetu, były ogromne bułki, tak zwane „parki“, posmarowane czemś, co — nie w smaku, lecz z wyglądu — przypominało masło i obłożone było serem litewskim lub plasterkami szynki „w pęcherzu“. Z tego pokoju, który miał widok na niewielki ogródek i na Marjensztadt, a bokiem na Zjazd pod
Lecz najciekawszy był pokój trzeci.
Najmniejszy, najzaciszniejszy, pomimo iż zawsze pełny gości, odznaczał się absolutnem milczeniem.
Przy licznych stolikach siedziały figury dziwaczne, staroświeckie, skupione w sobie, rzekłbyś, automaty z panopticum, gdyby nie leniwe, jakby paralityczne, ruchy rąk, stawiających pionki, konie i wieże lub krągłe warcabowe krążki.
Była to bowiem izba szachistów i warcabiarzy. Z pokojów pierwszego i drugiego zaglądali tu niekiedy zainteresowani grą kundmani. Patrzeć było wolno, ale, broń Boże, nie robić żadnych uwag; wtedy bowiem automaty ożywiały się raptownie i gniewliwemi mruknięciami dawały do zrozumienia, że galerja jest zgoła zbyteczna i niepożądana.
Bywali tam zapaleńcy, przesiadujący nad stolikiem od rana do wieczora, a raz zdarzyło się nawet, że dwaj gracze uprosili gospodarza, aby, zamykając zakład, zostawił ich w kawiarni na noc całą. O świcie zastano ich — grających!
Mistrzami w odtwarzaniu na płótnie takich zakątków byli: Pęczarski i Rapacki, w opisywaniu ich — Gomulicki i Wacław Szymanowski.
Znikłaś, kawiarnio „Pod dzwonnicą“
Twą młodzież los rozgonił;
Przemknęło życie błyskawicą, —
Niejeden je roztrwonił.
Głupstwo spoglądać w to, co było,
Mokrą od łez źrenicą.
Ale się dobrze gawędziło
W kawiarni „Pod dzwonnicą...“
WIANKI.
Na wiślanej fali
Kwietne wianki płyną.
Dalej, jak najdalej
Ciśnij go, dziewczyno!
Niech się z falą toczy
Skrzydłem białej piany,
Niech go tłum nie zoczy, —
Niech schwyta wybrany!
W czarodziejską noc Janową, kiedy to po borach i lasach zakwita tajemniczy kwiat paproci, odsłaniający zaklęte skarby, ukryte w ziemi, i skarby ludzkiego serca kochającemu sercu pokazuje, odwiecznym zwyczajem z prasłowiańskich czasów palą się sobótki na polanach, a dziewczęta rzucają wróżebne wianki na wodę.
Z roku na rok, z wieku na wiek, tak było i tak będzie zawsze; bo dusza ludzka przy każdej sposobności ucieka od szarzyzny życia i wyrywa się do tego, co piękne, co upragnione, co mieszka gdzieś w nieznanej krainie, za siedmioma rzekami, za siedmioma górami, w mistycznem królestwie snów i marzeń.
Kraszewski w „Starej baśni“ jakże cudnie słowami wymalował obraz tej nocy uroczej z jej czarem i niepokojem, z jej pieśnią prastarą i z jej obrzędami, które w znacznej mierze pozostały do dzisiaj w pamięci, w wierzeniach i w praktykach naszego ludu.
W ogniu stoją drzewa
Od płonących stosów;
Bór, jak lutnia, śpiewa
Gędźbą setnych głosów.
Nocne mgły się kładą...
Świt lśni gwiazda białą...
„Hej, Kupało! Łado!...
Hej, Łado, Kupało!...“
Warszawa od dawnych lat uroczyście odświęcała „Wianki“, ale modnym i oczekiwanym stał się ten piękny obrzęd od chwili powstania warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego. Wioślarze wzięli ów pamiątkowy obchód całkowicie w swoje ręce i — trzeba przyznać — umieli go urządzać poetycznie i interesująco.
Wisła płonęła od tysięcy świateł; szeregi udekorowanych łodzi, galarów i kryp w różnobarwnych lampionach, z ukostjumowanemi paniami na pokładzie, przepływały przed siedzącą na specjalnych estradach i zgromadzoną na brzegu publicznością; na falach unosiły się wianki, częstokroć ozdobione płonącemi świeczkami, orkiestry grały na statkach, nad tem wszystkiem unosił się skrzydlaty wspomnieniem duch przeszłości.
Moskale nie lubili „Wianków“, jak zresztą nie lubili wszystkiego, co Warszawie przypominało dawne, swobodne lata. To też trudno było uzyskać pozwolenie na urządzanie tych oryginalnych widowisk i pierwszy prezes Tow. Wioślarskiego, energiczny i rzutki Ludwik hr. Krasiński, sporo miał co rok ambarasu i trudu, zanim placet władz policyjnych otrzymał.
Wzrok się barwą karmi,
Grzmią okrzykiem brzegi...
Kręcą się żandarmi
I czyhają szpiegi.
Odsuwa się lotem
Czas ów z męką krwawą
I nie wiesz dziś o tem,
Szczęśliwa Warszawo!
Amfiteatralnie wzniesione Stare Miasto z domków swych pradawnych, jak z jaskółczych gniazd, przypatrywało się „Wiankom". Z okienek staromiejskich patrzyły panienki, rozglądały się leciwe panie, przygasłemi oczami sięgały wdal srebrzyste matrony. Cieszyli się młodzi, ale bardziej jeszcze radowali się starzy, że obyczaj nie zanika, że przybiera piękniejsze formy i zapada w duszę narodu, aby w niej pozostać na długo, na zawsze.
Stare Miasto zerka:
Ono wie i słucha,
Że mała iskierka
W płomień się rozdmucha.
I czeka z tęsknotą
Na nowe poranki,
Co nie takie splotą,
Lecz z wawrzynu wianki.
SASKA KĘPA.
Saska Kępa w słońcu tonie,
Bujną trawą szumi błonie,
Szumią lipy i kasztany, —
Świat radością roześmiany.
Idzie „piechtą“ szwiec z rodziną,
Piękne panny łódką płyną,
Będzie taniec w skocznem tempie
Na wesołej Saskiej Kępie.
Na przystani na „Szulcu“, skoro świt, w dni wiosenne i letnie, zwłaszcza w niedzielę, brzmia[3] gwar nieustanny, śmiech, zamęt, nawoływania, przeplatane gęsto przekleństwami konkurujących ze sobą przewoźników.
Na flagach, rozwianych na wietrze, widniały napisy: „Salamoński“ (właściciel słynnego podówczas w Warszawie cyrku), „Piękna warszawianka“, „Najbezpieczniejsza“, „Różyczka“, „Wiarus“ i rozmaite inne, a „łodziarze“ w wysokich palonych butach, albo i boso, ale zawsze tęgo, jak się to dziś mówi, „podgazowani“, najwymyślniejszemi zachętami i pochwałami zapraszali publiczność do swoich statków, z których przed odbiciem od lądu trzeba było garncami wybierać wodę.
Nareszcie po długich ceregielach decydowano się na wybór. Panny, unosząc sukienek, z krzykiem udawanego lub rzeczywistego przestrachu, wskakiwały do łodzi przy pomocy wyelegantowanych młodzieńców, starsze jejmoście gramoliły się niezdarnie, nawołując zagapione dzieciaki, panowie poważnie wkraczali na statek, obładowani pełnemi wiktuałów i flaszek koszami, a nierzadko ktoś z najniezgrabniejszych wpadał do wody, ku niesłychanej uciesze „pomagierów“ przewoźniczych i licznie zgromadzonej na wybrzeżu nadwiślańskiej łobuzerji.
Szarą Wisłą łódka płynie, —
Jakże miło na głębinie!
Słońce pali, wietrzyk chłodzi,
Rączka w rączkę szepcą młodzi.
Wiosła pluszczą, szemrze fala,
Już „Pod dębem“ widać zdala,
Nuci wioślarz piosnki szczere,
Jak wenecki gondoliere.
A na Saskiej Kępie miejscowości, gdzie doskonale zabawić się można, bez liku. Najsłynniejsze: „Pod dębem“, „Pod oleandrem“, [4]Pod różą“ zapchane po same ściany; trzeba sypać „Pod orzecha“ albo też poprostu rozłożyć się obozem na trawie i, pokrzepiwszy siły, zwątlone rzeczną podróżą, zabrać się do tańca przy dźwiękach żydowskiego tercetu: skrzypce, bas i trąbka, czyli wędrownej kapeli, jaką z takim bajecznym humorem opisał w „Muzykantach“ Klemens Junosza.
Po chwili też zjawia się niewątpliwie ostatni z „cymbalistów wielu“, tradycyjnie nazywający się Jankielem, który grą swoją, istotnie artystyczną, zachwyca zgromadzonych i „oddaje wiatrom“ smętne a ogniste czardasze i dostojne polonezy.
Przybywa też nieodzowny, popularny od lat dawnych na Saskiej Kępie stary Abramek, z koszem karmelków i czekoladek i ze swojem stereotypowem: „Śliczne panienki, ładne kawaljery! do karmelki! do karmelki! do czekoladków! Psiegrał — nie wigrał!“
Ach, niejedna tu zabawka!
Karuzela i huśtawka;
Panna suknię sznurkiem spina,
Bo wiatr psoci, figlarzyna!
Coraz wyżej, coraz wyżej,
Aż się niebo do nich zbliży,
Aż się pannie kręci w główce.
Dobrze bywa na majówce!
Starsi zaś panowie, pragnący rozrywki mniej poetycznej, a zato bardziej interesującej, zdjąwszy surduty i kamizelki, zapalczywie, z całą namiętnością fanatyków, oddają się starodawnej i szanownej grze w kręgle i walą kulami, wołając co pewien czas tryumfalnie: „Partja!“
Wtedy następuje chwilowy odpoczynek, urozmaicony fundą, składającą się z kolejki piwa, które stawia ów, co poszkapił się i przegrał.
Zmrok zapada, księżyc wschodzi,
Wioślarz woła: „Czas do łodzi!“
Chwiejne nogi kiepsko niosą
Przez trawniki lśniące rosą.
A na statku cisza głucha,
Szwiec się Marcin „ledwo rucha“,
Śpią i chrapią niegdyś żwawi...
Niech im Pan Bóg błogosławi!
BIELANY.
Kwiaty białe i czerwone,
Jak barwiste łątki,
Wabia ludzi uśmiechnione
Na Zielone Świątki.
Wszystkie domy umajono:
Lśnią tatarskiem zielem, —
A Warszawian oczy płoną
Słońcem i weselem.
Najczarowniejsze święto doroczne, poświęcone wiośnie odradzającej świat, kipiące zabawą, ogarniającą wszystkie sfery i stany. Od dawnych, dawnych lat Zielone Świątki złączone były nierozdzielnie z obowiązującą całą Warszawę wycieczką na Bielany, do starego klasztoru Kamedułów, gdzie w lasku Bielańskim od czasów Stanisława Augusta w oba te dni radosne rozbrzmiewała okolica gwarem i śmiechem, muzyką i śpiewami.
Król wybierał się zazwyczaj z całym dworem, a za królem ciągnęli magnaci, senatorowie i posłowie w szykownych danglowskich pojazdach, patrycjat i mieszczaństwo warszawskie, niewiele ustępujące, a może i przewyższające szlachtę bogactwem i strojami, a wreszcie wyświąteczniony kolorowo skromny ludek stołeczny z przedmieść i zaułków Warszawy.
Tłum poddańczy z ukłonami
Cofa się na strony:
Jedzie dwornie król z damami
Gwardją otoczony.
A pięknotkom, jak kwiat świeży,
Jak Cyd romantyczny,
Asystuje wódz młodzieży,
Książę Pepi śliczny.
W bohaterskiej epoce Księstwa Warszawskiego, rozbrzmiewającej dźwiękiem trąb bojowych, szczękiem szabel, gromami armat i łopotem do tryumfu wiodących sztandarów, Bielany straciły nieco na popularności; odwiedzała je w Zielone Świątki uboższa, mocniej trzymająca się obyczaju ludność Warszawy, przyciśnięta podatkami i kwaterunkiem, a więc tem chętniej szukająca rozrywki i chwilowego chociażby zapomnienia o ciężkich warunkach życia. „Kongresówka“ odnowiła tradycje bielańskie, znów zaczął je odwiedzać w Zielone Świątki wielki świat warszawski, wśród którego prym trzymali wymusztrowani i opięci, barwni oficerowie świetnego wojska polskiego, z pułków konstytujących w stolicy: grenadjerzy gwardji, artylerzyści konni, piechota linjowa i strzelcy piesi.
Nawet wielki książę Konstanty z księżną Łowicką bywali na Bielanach; jeździł tam również ze swą wiecznie rozromansowaną małżonką namiestnik, nielubiany i niepopularny książę Zajączek.
Z źrenicami, które rażą,
Jakby ciosy knuta,
Gna Konstanty z mopsią twarzą,
A za nim Kuruta.
A wśród grona oficerów,
Z Chłopickim na przedzie,
Śniąc o sławie bohaterów,
Łukasiński jedzie.
A potem przyszły lata szare, smutne i przygnębiające. A jednak Bielany nie przestały być nigdy miejscem przyciągającem wszystkich w dni Zielonych Świątek. Sztajnkielerkami i wagnerkami, powozami i bryczkami, ekstrapocztą, łódkami i statkami, konno i pieszo sunęły tłumy na wybrzeże wiślane tańczyć na trawie, grać w „zielone“, ucztować, jeździć na karuzeli, wznosić się na huśtawkach „nad poziomy“ i zakupywać, oprócz innych smakołyków, słynne bielańskie pfeferkucheny.
Kurz się wokół wzbija srogi,
Upał, niech Bóg broni!
Ale same skaczą nogi
Przy dźwiękach harmonji!
Na wiślane leci fale
Zapał rozhukany
I odgrzmiały echem dale:
„Niech żyją Bielany!“
WSPOMNIENIE.
W 44-tą rocznicę.
Świat, co bajką jest, snem i marzeniem,
Dziwny i odrębny świat,
Tak jak miłość, wita go się z drżeniem, —
Gdy się ma piętnaście lat.
Płomień pragnień w twojem sercu nieci
Kraj, gdzie kwitnie pieśni kwiat, —
I, jak ćma do światła, doń się leci, —
Gdy się ma piętnaście lat.
„Piętnastoletniemu Arturowi O. Prosimy o zgłoszenie się do redakcji.“
Taką odpowiedź zamieścił był „Kurjer Warszawski“ pewnego lipcowego dnia, roku Pańskiego tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego.
Odbiorcą byłem — ja.
Kiedym to przeczytał, świat zawirował mi przed oczyma, a do głowy buchnęła fala krwi gorącej jak ukrop.
Stało się bowiem, iż przed paroma dniami zaniosłem osobiście i wrzuciłem do skrzynki redakcyjnej, przeżegnawszy się uprzednio trzy razy, manuskrypt, zawierający kilka poezyj, napisanych i przepisanych ukradkiem, w głębokiej tajemnicy nietylko przed rodziną i kolegami, ale nawet przed pewną szafirooką panienką.
Wieczór był chmurny i dżdżysty, zadania algebraiczne (znienawidzone gruntownie) czekały, ale któż oprze się takiemu wezwaniu, notabene, w skromności nieletniego poety najzupełniej nieoczekiwanemu.
Pobiegłem na plac Teatralny.
W domu, w którym mieściła się sławna restauracja Stępkowskiego, rezydował od lat dawnych w niepokaźnej lewej oficynie popularny „Kurjerek“.
Po wąskich schodach, zatrzymując się co chwila, wszedłem na pierwsze piętro i, stanąwszy przed drzwiami, wejść nie miałem odwagi.
Wtem usłyszałem za sobą czyjeś kroki. To zdecydowało. Szarpnąłem klamką i nawpół przytomny wszedłem.
Redakcja!
W pierwszym pokoju, przy stoliku pod oknem, siedział i pisał jakiś bardzo piękny pan, który nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi, pomimo iż złożyłem mu wysoce niezgrabny, ale zato niesłychanie czołobitny ukłon.
Natomiast z pokoju drugiego, w kłębach tytuniowego dymu, wyjrzała jakaś tłusta, jowjalna twarz i usłyszałem głos, który wydał mi się dźwiękiem trąby archanielskiej, wzywającej mnie na sąd ostateczny:
„A czego to kawaler sobie życzy?“
Moment — i znalazłem się przed drewnianą kratką, taką, jaka odgradza zwykle kasjerów bankowych od publiczności, do której się naogół nie ma zbyt wielkiego zaufania.
Za kratką stał ów jegomość z jowjalną twarzą, grubawy, w czarnej marynarce, w aksamitnej bronzowej kamizelce, z niedopałkiem cygara w mięsistych czerwonych ustach. Obok siedział okrakiem na krześle i przyglądał mi się lekkodrwiącemi oczyma pan, podobny do Anglika (znałem ich z ilustracji) z niewielkiemi faworycikami, w kapeluszu nabakier i z „hawelokiem“, przerzuconym przez ramię.
— Proszę pana — bąkałem urywanym głosem — proszę pana... to ja właśnie jestem ten „piętnastoletni Artur O.“
I wyciągnęłem z kieszeni „Kurjerek“ z odpowiedzią.
— Aaa!
Jowjalna twarz uśmiechnęła się życzliwie i serdecznie, grubawy jegomość wylazł z za kraty i podał mi rękę, którą uścisnąłem z takim szacunkiem, jakbym w jego osobie ściskał całą literaturę polską.
— Jestem Sabowski. Panie Tadeuszu! to autor tych poezyj, o których panu wspominałem.
— Czapelski — przedstawił mi się uprzejmie dżentelmen z hawelokiem.
— Panie Czesławie!
Z pierwszego pokoju wyszedł ów młody, piękny pan.
Istotnie był czarujący. Modre, rozmarzone oczy, bujna jedwabista czupryna, blada twarz, błękitny szalik na szyi. Prawdziwy poeta!
— Panie Czesławie! kolega.
Boże drogi! Sabowski — Wołody Skiba! Czesław — twórca „arabesek“! Czapelski, taki świetny dziennikarz! Kogoż to ja poznaję!
I zakręciło się znowu w mojej piętnastoletniej głowinie.
— Będzie chleb z tej mąki, kawalerze, — mówił Sabowski — będzie na pewno. Jesteś, kawalerze, poetą!
Otworzyły się podwoje raju...
Dźwięki, barwy, wiosny woń...
Chmurny lipcu!... o, nie! jasny maju!
Widzę wawrzyn na mą skroń...
Czy to jawa? Czy marzenie? gdzie to?
Ginie wszystko w srebrnej mgle...
Powiedzieli mi: „Jesteś poetą!...“
Jakże „ona“ zdziwi się...
A Sabowski począł mnie wypytywać: Jak się nazywam? Kto są moi rodzice? W której klasie jestem? (byłem w mundurku). Czy dawno piszę? Których poetów lubię najbardziej?
Po chwili zaś:
— Panie redaktorze! Panie Aleksandrze!
— A co tam?
I na kręconych wewnętrznych schodkach, które dopiero teraz zauważyłem, ukazali się dwaj panowie: siwy staruszek o niezmiernie miłej, pociągającej, tryskającej dowcipem twarzy i trzydziestokilkoletni człowiek w ciemnych okularach, szczupły, o wyglądzie raczej melancholijnym.
— Nowy poeta — zarekomendował mnie Wołody Skiba.
Wacław Szymanowski — on to był bowiem — posadził mnie odrazu obok siebie na staroświeckiej wygniecionej, czarną ceratą pokrytej kanapie; Prus potrząsnął mocno moją ręką, ale mruknął przez zęby:
— Djabli nadali z tymi poetami.
Moja pierwsza wizyta w „Kurjerze“ przeciągnęła się chyba do dwóch godzin. Szymanowski mówił o poezji polskiej i francuskiej, dawał wskazówki i rady, ostrzegał przed pesymizmem. Prus, nibyto zatopiony w czytaniu jakiegoś pisma, robił co pewien czas uwagi, wywołujące wybuchy śmiechu Sabowskiego i Czapelskiego, a irytację Szymanowskiego i Czesława.
Ja byłem olśniony, wniebowzięty — i ogłupiały doszczętnie.
Czy pamiętasz, mój drogi Czesławie,
Ten daleki, piękny świat,
Gdyśmy obaj marzyli o sławie,
Rwali pierwszych pieśni kwiat?
Tak minęło, jak sen, co przeplata
Życie: blichtr, złudzenie, kłam...
I dziś czegóż my chcemy od świata?
Powiedz, — bo ja nie wiem sam...