Nędznicy/Część czwarta/Księga druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Marjusz nie chodził już do nikogo, niekiedy tylko zdarzyło mu się spotkać z ojcem Mabeuf.
Gdy Marjusz zwolna zstępował po ponurych stopniach, któreby można nazwać schodami piwnicy, prowadzącemi do ciemności, zkąd słychać nad głową chodzących szczęśliwców, p. Mabeuf także zstępował na dół.
Flory okolic Cauteretz nikt zgoła nie kupował. Doświadczenia z indygo nie udawały się w małym ogródku austerlickim, źle wystawionym na działanie słońca. P. Mabeuf mógł tam hodować tylko kilka rzadkich kwiatów, lubiących cień i wilgoć. Jednakże nie tracił odwagi. Dostał kawałek ogrodu Botanicznego w dobrem miejscu, i tam „własnym kosztem“ robił próby z indygo. Na to zastawił w lombardzie blachy swojej Flory. Śniadanie ograniczył do dwóch jaj, z których jedno ustępował starej służącej od piętnastu miesięcy nie biorącej zasług. Często śniadanie było całodziennym pokarmem. Nie śmiał się już śmiechem dziecinnym, stał się milczący i nie przyjmował gości. Marjusz dobrze robił, że nie zachodził do niego. Niekiedy, gdy p. Mabeuf szedł do Ogrodu Botanicznego, starzec i młodzieniec spotkali się na bulwarze Szpitalnym. Nie rozmawiali z sobą i witali się tylko smutnem skinieniem głowy. Rzecz bolesna, są chwile gdy nędza rozprzęga przyjaźń. Dwaj przyjaciele stali się przechodniami.
Księgarz Royol umarł. P. Mabeuf znał już tylko swoje książki, ogród i indygo; w tych trzech postaciach okazywały mu się szczęście, rozkosz i nadzieja. Wystarczało mu to do życia. Mówił sobie: — Gdy zrobię gałki niebieskie, będę bogaty, wykupię z lombardu blachy, za pomocą szarlatanizmu, pieniędzy i inseratów, w dziennikach rozgłoszę moją Florą i kupię, wiem już gdzie, egzemplarz Sztuki żeglarskiej Piotra Medone, z drzeworytami, wydanie roku 1559. Tymczasem cały dzień pracował przy zagonie indygo, a wieczorem wracał do siebie polewać kwiaty w ogrodzie i czytać książki. P. Mabeuf miał wówczas lat około ośmdziesięciu.
Jednego wieczora miał osobliwe widzenie.
Wrócił do domu jeszcze za dnia. Matka Plutarcha, podupadłszy na siłach, zachorowała i położyła się w łóżko. Na obiad ogryzł kość, na której było trochę mięsa, przekąsił kawałkiem chleba, który znalazł w kuchni i usiadł na obalonej barjerze kamiennej, która w ogrodzie zastępowała ławkę.
Przy tej ławce, jak to bywało dawniej w owocowych ogrodach, stał rodzaj spiżarni w kształcie kufra z belek i starych zniszczonych desek; spodnią jej część stanowiła nora dla królików, a górną schowanie na owoce. W norze nie było królików, ale w owocarni leżało jeszcze kilka jabłek. Resztki zapasów zimowych.
Pan Mabeuf włożył okulary i zaczął przewracać i czytać dwie książki, w których niezmiernie smakował, a nawet co ważniejsza w jego wieku, któremi na serjo się zajmował. Bojaźliwy z natury, łatwo ulegał przesądom. Pierwszą książką był słynny traktat prezydenta Delanche o niestałości czartów, drugie dzieło in quarto Mutora de la Rubaudière: O djabłach w Vorvert i chochlikach w Bièvre. Ostatnia stara księga tembardziej go zajmowała, że w jego ogrodzie dawnemi czasy przebywały chochliki. Zmrok wieczorny zaczął bielić miejsca górzyste a czernić w dole. Czytając, przez książkę, którą trzymał w ręku, ojciec Mabeuf spoglądał na rośliny, szczególniej na wspaniały rododendron, który był jedną z najżywszych jego pociech. Upłynęły cztery dni skwarne bez kropli deszczu: ugięły się łodygi, pochyliły kielichy kwiatów, liście opadły, wszystko potrzebowało zwilżenia; szczególniej rododendron był smutny. Ojciec Mabeuf należał do ludzi, w mniemaniu których rośliny mają duszę. Starzec pracował dzień cały przy zagonie indygo, upadał ze znużenia, a jednak podniósł się, położył książkę na ławce, postąpił ku studni zgarbiony, chwiejąc się na nogach, aby chwycił za łańcuch, ale nie mógł wyciągnąć go tyle, by dobyć wody. Obrócił się i z niepokojem podniósł oczy ku niebu gwiazd pełnemu.
Wieczór miał tę dziwną pogodę, co przygniata boleści człowieka jakąś ponurą i wieczną radością. Noc zapowiadała, że będzie równie suchą jak dzień.
— Wszędzie gwiazdy! — pomyślał starzec; — ani najmniejszej chmurki! ani łezki wody!
I głowa jego podniesiona na chwilę, spadła na piersi.
Podniósł ją jeszcze i spojrzał w niebo, szepcząc:
— Przez litość, choć kropelkę rosy!
Raz jeszcze pociągnął łańcuch u studni, daremnie.
W tej chwili usłyszał głos mówiący:
— Ojcze Mabeuf, chcesz pan, to poleję ogród?
Razem zrobił się szmer u płotu niby przechodzącego dzikiego zwierza, i zobaczył wychodzącą z zarośli chudą postać, która stanęła przed nim i spojrzała nań śmiało. Wyglądało to równie na ludzką istotę, jak na widmo w zmroku wylęgłe. Nim ojciec Mabeuf, łatwo się przestraszający, zdołał słówko odpowiedzieć, już ta istota z dziwną szybkością poruszając się w cieniu, zdjęła łańcuch z haka, zanurzyła i wyciągnęła wiadro, napełniła konewkę i poczciwiec patrzał z radością, jak to bosonogie i odarte widziadło przebiegało klomby, dokoła rozlewając życie. Ruch wody, padającej na liście przepełniał zachwyceniem duszę ojca Mabeuf. Zdawało mu się, że teraz rododendron jest szczęśliwy.
Wypróżniwszy jedno wiadro, dziewczyna wyciągnęła drugie, potem trzecie. Polała wszystkie kwiaty ogrodu.
Tak biegając po ścieżkach, przesuwając się jak czarne widzenie, z rozpuszczonemi na wiatr końcami podartej chustki, zarzuconej na kościste ramiona, podobną była do nietoperza.
Gdy skończyła robotę, ojciec Mabeuf zbliżył się ze łzami w oczach i położył rękę na jej czole.
— Bóg ci pobłogosławi — rzekł — jesteś aniołem, bo pielęgnujesz kwiaty.
— Nie — odpowiedziała — jestem djabłem, ale mi to wszystko jedno.
Starzec nie czekając na odpowiedź ani jej słysząc, zawołał:
— Co za szkoda, żem tak nieszczęśliwy i biedny! nie mogę nic zrobić dla ciebie.
— Owszem, możesz pan — rzekła.
— Cóż takiego?
— Powiedzieć mi, gdzie mieszka pan Marjusz.
Starzec nie zrozumiał.
— Jaki pan Marjusz?
Podniósł szkliste oczy i zdawał się szukać czegoś co uciekało.
— Młody człowiek, który dawniej tu przychodził.
Tymczasem p. Mabeuf poszukiwał w swej pamięci.
— A! tak... — zawołał — wiem teraz o co ci chodzi. Poczekaj! pan Marjusz... baron Marjusz Pontmercy, to on! mieszka... albo raczej już nie mieszka... dalibóg, nie wiem gdzie.
Tak mówiąc pochylił się, by poprawić gałązkę rododendronu i dodał:
— Prawda, teraz sobie przypominam. Często przechodzi bulwarem, idąc w stronę Lodowni, ulicą Croule-Barbe. Pole Skowronka. Idź tamtędy a łatwo go spotkasz.
Gdy p. Mabeuf podniósł głowę, już nie było nikogo; dziewczyna zniknęła.
Strach go naprawdę ogarnął.
— Do licha — pomyślał — gdyby nie to, że ogród jest polany, uwierzyłbym że to duch.
W godzinę później, gdy się spać położył, przyszła mu znowu na myśl; niby bajeczny ptak, przemieniający się w rybę i wpadający do morza, zwolna, przybierała kształty marzenia nim się w sen zamieni, i rzekł do siebie.
— W istocie, ma to wiele podobieństwa z tem co Ribaudiere opowiada o chochlikach. Może to był chochlik?