Nędznicy/Część druga/Księga piąta/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wypadki, których przed chwilą widzieliśmy, że tak powiem lewą stronę, spełniły się w sposób jak najprostszy.
Gdy Jan Valjean nocą tego samego dnia, w którym Javert aresztował go przy śmiertelnem łożu Fantiny, uciekł z więzienia municypalnego w W. — nad M. — policja domyśliła się, że zbiegły galernik musiał obrać drogę ku Paryżowi. Paryż jest stekiem wszelkiego tułactwa; wszystko gubi się i znika w tem mrowisku ludzkiem jak w przepaściach morza. W żadnym borze lepiej się nie ukryje, jak w tej gęstwinie ludzkiej. Wiedzą o tem zbiegowie wszelkiego rodzaju. Udają się do Paryża, jak do otchłani, w której głębiach znaleźć mogą ocalenie. Wie o tem i policja, to też w Paryżu szuka tego, co gdzieindziej zgubiła. Szukała tam byłego mera M. — nad M. — Javert powołany został do Paryża, by kierował poszukiwaniami. W istocie Javert potężnie się przyczynił do schwytania Jana Valjean. Gorliwość i rozum, jakich dał dowody Javert w tej okoliczności, zwróciły na niego uwagę p. Chabouillet, sekretarza prefektury przy hrabim Anglès. P. Chambouillet, który zresztą protegował Javerta, kazał go umieścić jako inspektora M. — nad M. — przy policji paryzkiej. Tu Javert okazał się rozmaicie — i dodajmy, choć słówko, wyda się dziwnem w tego rodzaju usługach — uczciwie użytecznym.
Przestał myśleć o Janie Valjean — tego rodzaju psy gończe zapominają, o wczorajszym wilku dla dzisiejszej zwierzyny — gdy w grudniu 1823 przeczytać mu przyszło jeden dziennik, jemu co nigdy nie czytywał gazet; ale Javert, człowiek zasad monarchicznych, pragnął dowiedzieć się o szczegółach tryumfalnego wjazdu „księcia generalisimusa“ do Bayonny. Kończąc czytanie artykułu, który go zajmował, przypadkiem rzucił oko na nazwisko Jan Valjean, będące u spodu gazety. Dziennik donosił, że galernik Jan Valjean umarł, i ogłaszał ten fakt w tak formalnych wyrazach, że Javert nie powątpiewał. Rzekł tylko: teraz to już siedzi dobrze zamknięty, potem rzucił dziennik i myślał o czem innem.
Po pewnym przeciągu czasu, przesłała prefektura policji Sekwany i Oisy do prefektury policji paryzkiej notę o porwaniu dziecka, co miało miejsce, jak opowiadano ze szczegółowemi okolicznościami, w gminie Montfermeil. Mała dziewczynka siedmio do ośmioletnia — stało w nocie — powierzona przez matkę miejscowemu oberżyście, została skradzioną przez nieznajomego człowieka; ta mała imieniem Cozetta była córką dziewczyny nazwiskiem Fantina, zmarłej w szpitalu, nie wiadomo gdzie i kiedy. Nota dostała się w ręce Javerta i dała mu wiele do myślenia.
Znał dobrze nazwisko Fantiny. Przypomniał sobie, że Valjean pobudził jego, Javerta, do śmiechu, prosząc o trzydniową zwłokę, by odszukać dziecię tej istoty. Przypomniał sobie, że Jan Valjean aresztowany został w Paryżu w chwili, gdy wsiadał do dyliżansu idącego do Montfermeil. Kilka wskazówek naprowadzały już nawet w owym czasie na domysł, że poraz drugi wsiadał do dyliżansu, i że poprzedniego dnia odbył pierwszą wycieczkę w okolice wioski, bo w samej wiosce go nie widziano. Po co udawał się do Montfermeii? nie można było odgadnąć. Javert teraz to zrozumiał. Znajdowała się tam córka Fantiny. Jan Valjean jeździł po nią. Otoż dziecko to zostało skradzione przez nieznajomego. Kto mógł być owym nieznajomym? Może Jan Valjean? ale Jan Valjean nie żył. — Nie mówiąc nikomu, Javert zamówił miejsce na dyliżansie w Plat d’etain, przy ulicy Planchette i odbył podróż do Montfermeii.
Spodziewał się powziąć tam ważne objaśnienia, a znalazł wielką ciemność.
W pierwszych dniach wygadali się rozzłoszczeni Thenardierowie. Zniknienie Skowronka narobiło hałasu w wiosce. Wylęgły się różne historje, które w końcu przybrały podobieństwo do kradzieży dziecka. Ztąd nota policji. Ale gdy pierwsza złość minęła, Thenardier przedziwnym instynktem wiedziony, prędko zrozumiał, że było rzeczą niebezpieczną poruszać pana prokuratora królewskiego i że jego skargi z powodu porwania Cozetty w najbliższem następstwie zwróciłyby iskrzącą źrenicę sprawiedliwości na niego, na Thenardiera, i na wiele jego ciemnych sprawek. Sowy przedewszystkiem nie lubią, gdy im przynoszą zapaloną świecę. A najprzód jakżeby się wykręcił z otrzymanych tysiąca pięćset franków? Zwinął więc chorągiewkę, zakneblował gębę żonie, i udał zdziwionego, gdy mu gadano o skradzionemu dziecku. Zgoła tego nie pojmował; prawda, że się żalił w pierwszej chwili, gdy mu tak prędko „porwano“ ukochane dziecię i z czułości opiekuna rad był je zatrzymać jeszcze dni parę; ale przyszedł po nie jego „dziadek“ i zabrał w sposób najnaturalniejszy w świecie. Dodał: jego dziadek, bo to robiło dobre wrażenie. Na taką to historję trafił Javert przyjechawszy do Montfermeil. Wobec dziadka: rozwiała się postać Jana Valjean.
Jednakże Javert zapuścił kilka pytań, niby sądy w historję Thenardiera. — Co za jeden ów dziadek i jak się nazywa? — Thenardier odpowiedział z stotą: — To bogaty rolnik. Widziałem jego paszport. Zdaje mi się, że się nazywa Wilhelm Lambert.
Lambert jest nazwisko uczciwe i wielce uspokajające. Javert powrócił do Paryża.
— Jan Valjean naprawdę umarł — rzekł do siebie — jestem gapa!
Zaczynał już zapominać o całej tej historji, gdy w marcu 1824 r. usłyszał o dziwnym jegomości, mieszkającym w parafji Św. Medarda, przezwanym „żebrakiem, który daje jałmużnę.“ Jegomość ten, jak mówiono, był kapitalistą niewiadomego nazwiska, i mieszkał samotnie z dziewczynką ośmioletnią, która tyle tylko wiedziała, że pochodzi z Montfermeil. Montfermeil! to nazwisko wracało nieustannie i Javert nadstawiał ucha. Stary żebrak i szpieg, dawny dziad kościelny, któremu ów jegomość dawał jałmużnę, dodał kilka szczegółów. — Ow kapitalista był bardzo dziki — wychodził tylko wieczorem, — nie rozmawiał z nikim, czasem tylko z ubogiemi, — i nikt nie mógł do niego przystąpić. Nosił strasznie stary surdut żółty, który jednak wart był kilka miljonów, bo cały był podszyty biletami bankowemi. — Zaciekawiło to Javerta. By przypatrzyć się zbliska fantastycznemu kapitaliście i nie spłoszyć go, pewnego dnia pożyczył od dziada nędzną odzież, i zajął miejsce, gdzie stary szpieg stał codziennie skurczony, szepcąc przez nos pacierze i podsłuchując przechodniów.
Podejrzany jegomość w istocie zbliżył się do tak przebranego Javerta, i dał mu jałmużnę; w tej chwili Javert podniósł głowę i wstrząśnienie, jakiego doznał Jan Valjean sądząc, że poznał Javerta, udzieliło się także Javertowi, któremu się zdało, że poznał Jana Valjean.
Wszelako mógł się omylić w ciemności: śmierć Jana Valjean była urzędownie potwierdzoną. Javert jeszcze wątpił, a gdy wątpił, to jako człowiek skrupulatny, Javert nikogo nie chwytał za kołnierz.
Poszedł za Janem Valjean aż do pustki Gorbeau, wyciągnął starą na słowa, co nie było rzeczą trudną. Stara potwierdziła mu fakt o surducie podszytym miljonami. i opowiedziała szczegół o bilecie tysiąc frankowym. Sama widziała! dotykała własnemi rękoma! Javert najął izbę. Wieczorem tegoż dnia przeniósł się do pustki Gorbeau. Podsłuchiwał pod drzwiami tajemniczego lokatora, spodziewając się, że jego głos usłyszy, ale Jan Valjean spostrzegł jego świecę przez dziurkę od klucza, i omylił szpiega, zachowując milczenie.
Nazajutrz Jan Valjean wyniósł się z pustki. Ale brzęk padającej monety pięcio frankowej obudził czujność starej, która słysząc poruszane pieniądze, pomyślała, że się przeprowadzają i spiesznie uprzedziła Javerta. W nocy, gdy Jan Valjean wyszedł, Javert czekał nań za drzewami bulwaru z dwoma ludźmi.
Javert zażądał w prefekturze pomocy zbrojnej, nie wymienił jednak nazwiska osoby, którą spodziewał się schwytać. Była to jego tajemnica, której dochowywał z trzech powodów: najprzód, ponieważ najmniejszy rozgłos mógł obudzić podejrzenie Jana Valjean; dalej, że schwytać starego galernika, który uciekł i miany był za zmarłego, ująć skazanego, którego noty władz sądowych pomieściły niegdyś między złoczyńcami najniebezpieczniejszego rodzaju, było to powodzenie niesłychane, któregoby dawniejsi urzędnicy policji pewnie nie ustąpili nowo przybyłemu Javertowi, i słusznie obawiał się, by mu nie odebrali jego galernika; nakoniec, Javert jako artysta lubił niespodzianki. Niecierpiał powodzenia zawczasu otrąbionego; to zapowiadanie z góry tryumfu, odejmowało wszelki urok w oczach Javerta. Chciał więc wykonać swoje arcydzieło w cieniu, i potem dopiero nagle je odsłonić.
Javert szedł za Janem Valjean od drzewa do drzewa, potem od rogu do rogu ulic, i ani chwili nie stracił go z oczów; nawet wtenczas, gdy Jan Valjean sądził się zupełnie bezpiecznym. Javert miał go na oku. Dlaczego Javert nie aresztował Jana Valjean? bo jeszcze wątpił.
Trzeba sobie przypomnieć, że w owym właśnie czasie policja niebardzo była swobodną; liberalna prasa ją krępowała. Kilka samowolnych aresztowań, podniesionych w dziennikach, rozległy się aż w Izbach, i przejęły bojaźnią prefekturę. Nastawać na wolność osobistą — był to krok wielce ważny. Ajenci lękali się pomyłki; prefekt się ich czepiał, za lada błąd groził dymisją. Proszę sobie wyobrazić coby powiedziano w Paryżu, przeczytawszy taki artykulik, powtórzony przez dwadzieścia dzienników: — Wczoraj sędziwy starzec, szanowny kapitalista, przechadzając się ze swoją wnuczką ośmioletnią, został aresztowany i zamknięty w więzieniu prefektury, jako zbiegły galernik!
Dodajmy do tego, że Javert miał swoje własne skrupuły; z przestrogami prefekta łączyły się upomnienia własnego sumienia. Rzeczywiście wątpił.
Jan Valjean obrócony był tyłem i szedł w ciemnościach.
Smutek, niepokój, trwoga, znękanie, nowe nieszczęście być zmuszonym uciekać nocą i szukać na chybi trafi schronienia w Paryżu dla siebie i Cozetty, konieczność miarkowania swych kroków wedle chodu dziecięcia, wszystko to mimo wiedzy Jana Valjean zmieniało jego ruchy i nadawało jego postaci coś tak zgrzybiałego, że nawet policją uosobioną w Javercie mogło oszukać i w istocie oszukało. Niepodobieństwo przystąpienia z bliska, ubiór starego nauczyciela z emigracji, oświadczenie Thenardiera, że był rodzonym dziadkiem dziecięcia, nakoniec wiara, że umarł na galerach, pomnażały niepewności gęszczące się w umyśle Javerta.
Raz przyszło mu na myśl zapytać go nagle o paszport. Ale jeśli człowiek ten nie był Janem Valjean, ani też zacnym starym kapitalistą, prawdopodobnie w takim razie był wytrawnym filutem, uczenie i głęboko wtajemniczonym w podziemne knowania złoczyńców paryzkich, jakim hersztem niebezpiecznej bandy, dającym jałmużnę, by ukryć inne swe talenta — stare, wiadome rzeczy. Miał wspólników i powierników, gotowe mieszkanie na wszelki wypadek, i pewnieby umknął. Jego kołowania po ulicach wskazywać się zdawały, że nie był zwyczajnym poczciwcem. Aresztować go pospiesznie, było to „zabić kurę znoszącą złote jaja.“ Co szkodziło poczekać? Javert był pewnym, że mu się z rąk nie wyśliźnie.
Szedł więc trochę zakłopotany, tysiączne tworząc domysły o tym zagadkowym jegomości.
Dopiero dość późno, na ulicy Pontoise, przy żywem świetle z okien szynkowni, zupełnie poznał Jana Valjean.
Na tym świecie są dwie istoty, którym drżą wnętrzności: matka znajdująca swe dziecię i tygrys, gdy swój łup przydybie. Javert doznał tego drżenia wnętrzności.
Skoro stanowczo poznał Jana Valjean, strasznego galernika, spostrzegł, że było ich tylko trzech i zażądał pomocy od komisarza policji przy ulicy Pontoise. Nim się chwyci w garść cierniową pałkę, wdziewa się rękawice.
Przez to opóźnienie i zatrzymanie się na rozstajnych drogach Rollina dla narady z ajentami o mało nie stracił tropu swej zwierzyny. Prędko jednak odgadł, że Jan Valjean chciałby się rzeką od myśliwców odgrodzić. Pochylił głowę i rozmyślał jak ogar, który dotyka nosem ziemi, by lepiej zwietrzyć drogę.
Javert z potężną trafnością instynktu szedł prosto na most austerlicki. Jedno słowo poborcy mostowego objaśniło go zupełnie.
— Widzieliście człowieka z dziewczynką?
— Żądałem od niego dwa su — była odpowiedź.
Javert przybył do mostu dość wcześnie, by ujrzeć po drugiej stronie rzeki Jana Valjean, jak prowadząc za rękę Cozettę, przechodził przestrzeń oświeconą promieniami księżyca. Widział, jak zawracał w kierunku ulicy Chemin Vert St. Antoine; pomyślał o zamkniętej uliczce Genrot niby pułapce, i o jedynem wyjściu z ulicy Droit Mur na małą, ulicę Picpus. Zabezpieczył główne wyjścia, jak mówią myśliwi i pospiesznie wyprawił krętemi drogami jednego ze swych ajentów, aby je strzegł. Zatrzymał patrol wracający do Arsenału i kazał mu iść z sobą. W grach tego rodzaju, żołnierze są kozerami. Zresztą jest zasadą, że dla upolowania dzika trzeba umiejętności myśliwskiej i licznej sfory psów. Skombinowawszy te rozporządzenia i czując pochwyconego Jana Valjean między zamkniętą uliczką Genrot z prawej strony, swoim ajentem z lewej, a nim, Javertem, z tyłu, zadowolony z siebie zażył tabaki.
Potem zaczął się bawić. W tej chwili czuł rozkosz piekielną, Pozwolił swej ofierze iść swobodnie, pewny, że ją trzyma w ręku, i pragnąc zarazem opóźnić ile możności chwilę jej uwięzienia; szczęśliwy, że wpadła w matnię choć jeszcze czuje się swobodną, pożerał ją oczyma z rozkoszą pająka, który pozwala trzepotać się musze, i kota co pozwala biedz myszy. Szpony mają czułość potworną, ciemne ruchy zwierza uwięzionego w ich kleszczach drażnią je przyjemnie. Co za rozkosz to duszenie powolne!
Javert rozkoszował się. Oka jego sieci były mocno zawiązane. Pewny był powodzenia; pozostawało mu tylko położyć rękę na ofiarę.
Mając silną eskortę, nie przypuszczał nawet oporu, jakkolwiek energicznym, mocnym i zrozpaczonym mógł być Jan Valjean.
Gdy doszedł do środka pajęczyny, nie znalazł muchy.
Możecie sobie wyobrazić jego wściekłość.
Rozpytał placówkę ulic Droit Mur i Picpus; ajent, który stał najspokojniej na swojem miejscu, wcale nie widział przechodzącego człowieka.
Zdarza się niekiedy, że jeleń nagle zniknie chociaż tuż za nim pędziła smycz chartów; wtedy najdoświadczeńsi myśliwi nie wiedzą, co to znaczy. Duvivier, Ligniville i Despres zapominają języka w gębie. W przygodzie tego rodzaju Artonge zawołał: To nie jeleń, to czarownik.
Javert miał ochotę krzyknąć podobnie.
Pewną jest rzeczą, że Napoleon popełnił błędy w wojnie 1812 roku, że Aleksander popełnił błędy w wojnie Indyjskiej, że Cezar popełnił błędy w wojnie Afrykańskiej, Cyrus w wojnie ze Scytami, a Javert w wyprawie na Jana Valjean. Może nie powinien był wahać się w poznaniu dawnego galernika. Zbłądził, że odrazu i poprostu nie aresztował go w ruderze. Zbłądził, gdy poznawszy go stanowczo, nie przytrzymał na ulicy Pontoise. Zbłądził, naradzając się z pomocnikami przy świetle księżyca na rozstajnych drogach Rollina. Wprawdzie rady są użyteczne i nie szkodzi rozpytać psów zasługujących na wiarę; ale strzelec nie może być dość ostrożny, gdy poluje na niespokojnego zwierza, jak np. wilka lub galernika. Javert, zbytecznie zajęty napędzaniem na drogę ogarów, spłoszył zwierzynę, ostrzegając ją o pogoni. Zbłądził szczególniej, że gdy odszukał trop na moście Austerlitzkim, pozwolił sobie strasznej i dziecinnej igraszki trzymania na uwięzi podobnego człowieka. Miał się za silniejszego niż był w istocie, i sądził, że może igrać jak lew z myszą. Współcześnie miał się za zbyt słabego, gdy uznał potrzebę wezwania w pomoc żołnierzy. Ostrożność fatalna, strata drogiego czasu. Javert popełnił te błędy, a jednak był on w całem znaczeniu wyrazu tem, co w myśliwstwie nazywa się psem roztropnym. Ale któż jest doskonały?
Wielcy strategicy miewają swoje zaćmienia.
Często wielkie głupstwa jak grube sznury składają się z mnóstwa ździebeł. Wyskubuj nitkę po nitce, rozważaj każdą z drobnych pobudek, wpływających na postanowienie, a zerwiesz je jedne po drugich i powiesz: to taka bagatela! Ale skręć je razem, a wydadzą się potwornie silnemi; to Attylla wahający się między Marcjanem na Wschodzie i Walentynianem na Zachodzie, to Hannibal opóźniający się w Kapui, to Danton zasypiający w Arcis sur Aube.
Jakkolwiekbądź, w tejże chwili gdy spostrzegł, że mu się wymknął Jan Valjean, Javert nie stracił głowy. Pewny, że zbiegły galernik nie może być daleko, rozstawił czaty, urządził pułapki i zasadzki, i całą noc obiegał dzielnicę. Zaraz z początku spostrzegł nieład latarni, której sznur był ucięty. Szacowna wskazówka, która jednak omyliła go do tyla, że wszystkie poszukiwania skierował ku zamkniętej ulicy Genrot. W tej niecałej ulicy są dość niskie mury od ogrodów sąsiadujących z rozległemi ugorami. Widocznie Jan Valjean uciekł tędy. To prawda, że gdyby nieco wcześniej wszedł w kąt ulicy niecałej Genrot, prawdopodobnie takby uczynił i byłby zgubiony. Javert przepatrzył ogrody i pola jakby szukał igły.
O świcie zostawił dwóch rozumnych pachołków na straży i wrócił do prefektury policji zawstydzony jak policjant, którego schwytał złodziej.