Nędznicy/Część piąta/Księga trzecia/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Baskijczyk i stróż przenieśli do salonu Marjusza, wyciągniętego na kanapie, na której go złożono po przyjeździe. Lekarz przybył niezwłocznie, ciotka Gillenormand wstała z łóżka.
Ciotka Gillenormand biegała tu i owdzie przestraszona, załamując ręce i, nie wiedząc co czynić, wołała: A mój Boże, czy to być może! I dodawała czasami: wszystko krwią się powala! Gdy minęła pierwsza groza, szanowna ciocia filozoficzniej zapatrywać się zaczęła na położenie, i filozofja jej wyraziła się w tym wykrzyku: wiedziałam, że się tak skończy! Nie dodała: już ja mówiłam, że tak będzie, zwykłe wyrażenie w okolicznościach tego rodzaju.
Na rozkaz lekarza postawiono przy kanapie łóżko na pasach. Lekarz obejrzał Marjusza i przekonawszy się, że pulsa biją, że ranny nie miał w piersi rany głębokiej, i że krew w końcach ust pochodziła z nozdrzy, kazał go położyć na wznak na łóżku, bez poduszki, głowę równo z ciałem, nawet nieco niżej, z obnażonym tułowiem, aby ułatwić oddychanie. Panna Gillenormand, widząc, że rozbierają Marjusza, oddaliła się do swego pokoju i zaczęła odmawiać różaniec.
Tułów nie był wewnątrz uszkodzony; kula, odbiwszy się od pugilaresu, zboczyła i obdarła żebra, nie zanurzywszy się głęboko, a więc bez niebezpieczeństwa. Długa podróż podziemna rozerwała złamany obojczyk i to rzeczywiście mogło niepokoić. Ramiona miał porąbane szablą. Na twarzy żadnej szramy, ale głowa była pocięta; jakie były te rany na głowie? czy zatrzymywały się na skórze gęstym włosem pokrytej? czy naruszały czaszkę? Ważny symptomat, że sprawiły omdlenie, a z takich omdleń nie zawsze się budzi. Prócz tego krwotok wyczerpał rannego. Od pasa ciało, zasłonione barykadą, było nietknięte.
Baskijczyk i Nicoletta darli bieliznę i przygotowywali bandaże; Nicoletta je zszywała, Baskijczyk zwijał. W braku szarpi lekarz tymczasowo zatrzymał krew w ranach gałkami z waty. Obok łóżka paliły się trzy świece na stole, na którym rozłożono narzędzia chirurgiczne. Lekarz obmył zimną wodą twarz i włosy Marjusza. W jednej chwili pełne wiadro było czerwone. Stróż z lichtarzem w ręku przyświecał.
Lekarz zadumał się smutnie. Czasami czynił głową znak przeczenia, jakby odpowiadał na zapytanie, które sobie w duchu zadawał. Zły znak dla chorego, ten tajemniczy djalog lekarza z sobą samym.
W chwili, gdy lekarz otarł twarz i zlekka dotykał palcem powiek ciągle zamkniętych, otwarły się drzwi w głębi salonu i ukazała się blada wyniosła postać.
Był to dziadek.
Od dwóch dni zaburzenia drażniły, oburzały i zajmowały pana Gillenormand. Nie mógł spać nocy poprzedniej i miał gorączkę dzień cały. Wieczorem wcześnie położył się spać, zaleciwszy zaryglować dom cały i usnął ze znużenia.
Starcy miewają sen lekki; pokój pana Gillenormand dotykał salonu, i mimo wszelkich ostrożności, szmer go rozbudził. Zdziwiony promykiem światła, przedzierającym się przez szczelinę we drzwiach, wstał z łóżka i wszedł po cichu.
Stał na progu z ręką opartą o klamkę drzwi na wpół otwartych, z głową nieco na przód pochyloną i pałającą, okryty białym puszczonym szlafrokiem jak całunem, i zdziwiony, miał postać widma patrzącego w grób.
Zobaczył łóżko i na materacu zakrwawionego młodzieńca, białego woskową białością, z zamkniętemi oczyma, otwartemi ustami, sinemi wargami, obnażonego do pasa, naznaczonego czerwonemi ranami, nieruchomego i jaskrawo oświeconego.
Dziadek zadrżał od stóp do głów, o ile mogą zadrzeć skostniałe członki, oczy, których białka pożółkły ze starości, pokryły się szklistą powłoką, cała twarz w jednej chwili pomarszczyła się trupio, jak głowa skieleta, ręce obwisły, jakby pękła w nich sprężyna, i osłupienie wyraziło się w rozsunięciu palcy rąk drżących, kolana zgięły się w kąt, ukazując przez otwarte Poły szlafroka wychudłe nogi, nastrzępione siwym włosem, i szepnął:
— Marjusz!
— Proszę pana — rzekł Baskijczyk — przyniesiono Pana. Był na barykadzie i...
— Poległ! — zawołał starzec strasznym głosem. A rozbójnik.
Wówczas jakaś grobowa przemiana wyprostowała stuletniego starca, jak młodzieńca.
— Panie — rzekł — jesteś lekarzem. Chciej mi naprzód jedną rzecz powiedzieć. Wszak umarł, nie prawdaż?
Lekarz pełen trwogi, milczał.
Pan Gillenormand załamał ręce z wybuchem strasznego śmiechu.
— Umarł! umarł! Dał się zabić na barykadzie z nienawiści ku mnie! Na złość mi! A krwiożerco! tak to powracasz do mnie! O nędzo życia, umarł!
Poszedł do okna, otworzył je całe, jakby mu było duszno w pokoju i stojąc przed cieniem, jął rozmawiać z nocą na ulicy:
— Pocięty, posiekany, zarżnięty, zamordowany, pokrajany, porąbany w kawałki! patrzajcie go, łajdaka! Wiedział dobrze, że go czekam, że kazałem uporządkować jego pokój i żem nad mojem łóżkiem zawiesił jego portret z lat dziecinnych! Wiedział, że go przyjmę z otwartemi rękoma, że wzywałem go od lat wielu, że po całych wieczorach siedziałem przy kominku z założonemi na kolanach rękoma, nie wiedząc co czynić, i że od tego głupiałem! Wiedziałeś to dobrze, że dość ci wrócić i powiedzieć: to ja, a byłbyś panem domu, a byłbym ci posłuszny i robiłbyś co zechciał ze starym safandułą dziadkiem! Wiedziałeś to, a jednak powiedziałeś: nie, nie pójdę, to rojalista! I wolałeś iść na barykady i dać się tam zabić ze złości! mszcząc się za to, com ci powiedział o jego wysokości księciu Berry! Ależ to haniebne! Połóżże się teraz i śpij spokojnie! Umarł. Oto moje przebudzenie.
Lekarz, zaczynający być niespokojnym z dwóch stron, opuścił na chwilę Marjusza, postąpił ku panu Gillenormand i ujął go za rękę. Starzec obrócił się, spojrzał nań oczyma, które zdawały się rozszerzone i krwawe, i rzekł spokojnie:
— Dziękuję panu. Jestem spokojny, jestem mężczyzną, patrzyłem na śmierć Ludwika XVI i umiem znosić wypadki. Jedna rzecz jest straszna, pomyśleć, że wszystkiego złego narobiły wasze dzienniki. Macie pismaków, mówców, gadułów, rzeczników, trybuny, rozprawy publiczne, postęp, światło, prawo człowieka, wolność druku i oto jak wam odnoszą do domu wasze dzieci. A! Marjusz! rzecz okropna! Zabity! umarł wprzód odemnie! A rozbójnik! Doktorze, zdaje mi się, że pan mieszkasz w tej dzielnicy? A, znam pana. Widuję z okna przejeżdżający twój kabriolet. Powiem panu, że myliłbyś się sądząc, iż się gniewam. Nie, gniewać się na nieboszczyka, to byłoby głupio. Ale patrz, to dziecię ja wychowałem. Starcem byłem, gdy to było jeszcze drobniuchne. Bawił się w Tuilerjach małą łopatką, a żeby nadzorcy nie łajali, zasypywałem kijem dołki, które kopał swą łopatką. Jednego dnia zawołał: Precz z Ludwikiem XVIII i poszedł sobie. Nie moja to wina. Był różowy i jasnowłosy! Matka jego umarła. Czyś pan zauważył, że wszystkie drobne dzieci są jak on jasnowłose? Skąd to pochodzi? Jego ojciec był jednym z rozbójników Loary, ale dzieci nie odpowiadają za zbrodnie swych ojców. Przypominam sobie kiedy był, ot taki mały. Nie mógł nigdy wymówić d. Szczebiotał słodko i niezrozumiale, jak ptaszek. Pamiętam raz przed Herkulesem farnezejskim otoczyła go gromadka przechodniów i wszyscy podziwiali go w zachwyceniu, taki był piękny chłopczyna. Miał główkę, jakby z obrazu zdjętą. Krzyczałem na niego, straszyłem go kijem, ale wiedział dobrze, że to żarty. Rano, gdy wszedł do mego pokoju, burczałem, ale mi się zdawało, że weszło słońce. Trudno się oprzeć tym malcom. Chwytają cię, ujmują za serce i już nie wypuszczą. Bo też tak miłej dzieciny nie widziałem. A teraz praw mi pan o swoich Lafayettach, Benjaminach Constant i Térecuirach de Corcelles, którzy mi go zabijają! Nie powinno się tak dziać na świecie.
Zbliżył się do Marjusza, zawsze bladego i nieruchomego, do którego powrócił lekarz, i starzec znowu załamał ręce. Białe jego wargi poruszały się machinalnie, wypuszczając, niby tchnienie konania, te słowa prawie niedosłyszane: — A! serce z kamienia! A klubista! zbrodzień! septembrzysta! Były to ciche wyrzuty konającego, czynione trupowi.
Że jednak wybuchy wewnętrzne zawsze muszą wylać się na zewnątrz, powoli związek słów wracał, lecz starzec nie miał siły wymawiać je wyraźnie i głos jego stał się głuchy i zagasły, jakby wychodził z drugiej strony przepaści:
— Wszystko mi jedno i ja umrę także. Kto mi powie, że nie ma w Paryżu hultajki, coby była szczęśliwą, uszczęśliwiając tego łotra! Łajdak, zamiast bawić się i używać życia, poszedł bić się i dał się kartaczować, jak bydle! Za kogo? na co? Za Rzeczpospolitą! Zamiast pójść tańcować w Lepiance, jak przystoi na młodzieńca! I warto mieć lat dwadzieścia! Rzeczpospolita, piękne głupstwo! Biedne matki, rodźcież teraz ładnych chłopców. Ha, umarł. Będą dwa na raz pogrzeby. I takeś się sprawił dla pięknych oczów jenerała Lamarque. Co ci zrobił dobrego ten jenerał Lamarque? Rębacz! gaduła! Dać się zabić za trupa! Dalibóg można zwarjować! Zrozumże go! W dwudziestym roku! I nie obrócił głowy, by spojrzeć, że coś zostawia za sobą! I oto biedni starcy muszą samotnie umierać... Zdychaj w swej dziurze, sowo! Ha, tem lepiej, zabije mię to odrazu. Jestem zbyt stary; mam sto lat, mam sto tysięcy lat, oddawna już służy mi prawo do śmierci. Po takim ciosie, rzecz skończona. Stało się, wielkie szczęście! Po licha wdychać w siebie amonjaki i te stosy leków? Stracone twe zabiegi, głupi lekarzu! Idź sobie, umarł, umarł naprawdę. Znam się na tem, bo sam jestem umarły. Nie robił przez połowę. Tak, dzisiejsze czasy są haniebne, haniebne, haniebne; tak myślę o was, o waszych ideach, o waszych systemach, o waszych mistrzach, o waszych wyroczniach i uczonych, o waszych hultajach pisarzach i gałganach filozofach, i o wszystkich rewolucjach, które od lat sześćdziesięciu płoszą stada kruków w Tuilerjach! A żeś był bez litości, dając się zabić w taki sposób, nie będę miał nawet żalu po twej śmierci; czy słyszysz, morderco!
W tej chwili Marjusz zwolna otworzył powieki i jego spojrzenie, zamglone jeszcze letargicznem zdumieniem, spoczęło na panu Gillenormand.
— Marjuszu! — zawołał starzec. Marjuszu! mój mały Marjuszu, moje dziecko, mój synu ukochany! Otwierasz oczy, patrzysz na mnie, żyjesz, dzięki ci, dzięki!
I upadł omdlały.