Nędznicy/Część pierwsza/Księga ósma/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Javert zamknął Jana Valjean w więzieniu miejskiem.
Aresztowanie p. Madeleine sprawiło w M. — nad M. — wielkie wrażenie, albo lepiej mówiąc — nadzwyczajne wzruszenie. Ze smutkiem atoli wyznać musimy, że na to jedno słówko: był galernikiem, wszyscy prawie go opuścili. W przeciągu niespełna dwóch godzin zapomniano wszystko, cokolwiek dobrego uczynił, w oczach miejskiej gawiedzi był tylko galernikiem. To prawda, że nie znano jeszcze szczegółów wypadku w Arras. Przez cały dzień słyszałeś we wszystkich dzielnicach miasta rozmowy tego rodzaju:
— Wiesz pani? To uwolniony galernik! — Kto taki? — Mer. — Ba! p. Madeleine? — A tak. — Doprawdy? — Nie nazywa się Madeleine; ma jakieś okropne nazwisko Bejean, Bojean, Boujean. — A mój Boże! — Aresztowany! Siedzi w więzieniu miejskiem, dopóki go nie przeniosą. — Dopóki go nie przeniosą! Więc go gdzieindziej przeniosą! Dokąd? — Stawią go przed sądem za kradzież gwałtowną dawniej popełnioną. — Wiesz, żem się domyślała. Zanadto był dobry, nazbyt doskonały, nazbyt słodki. Nie przyjął orderu, dawał pieniądze małym hultajom, których spotkał na drodze. Zawsze mi na myśl przychodziło, że kryje się pod tem jakaś zła historja.
Mianowicie „w salonach“ gadano w tym duchu.
Pewna stara dama, prenumeratorka dziennika Biała chorągiew, zrobiła tę głęboką uwagę, której przeniknąć niepodobna:
— Wcale mię to nie smuci. Będzie to nauką dla Buonapartystów!
Tak znikło w M. — nad M. — widmo, które się zwało p. Madeleine. Tylko trzy, lub cztery osoby pozostały wierne jego pamięci. Do tej liczby należała stara jego odźwierna.
Wieczorem tego dnia zacna staruszka siedziała w swej stancyjce przerażona, rozmyślając smutnie. Fabryka cały dzień była zamkniętą, brama zasunięta ryglami, a ulica pusta. W domu były tylko dwie zakonnice: siostra Perpetua i siostra Symplicja, czuwająca przy ciele Fantiny.
Gdy zbliżyła się godzina, w której p. Madeleine zwykle powracał do domu, poczciwa odźwierna machinalnie się podniosła, wzięła klucz z szafki i świecę, którą mu podawała, gdy wszedł na górę do siebie; klucz zawiesiła na gwoździu i postawiła z brzegu świecę, jakby go oczekiwała. Później usiadła na krześle i zamyśliła się smutnie. Biedna staruszka uczyniła wszystko to bezwiednie.
Upłynęło blisko dwie godziny, gdy rozbudziła się z marzenia i zawołała: Chryste Panie! zawiesiłam klucz na gwoździu! W tej chwili otworzyło się okienko stancji, wsunęła się ręka przez otwór, wzięła klucz, świecę i zapaliła ją u łojówki obok stojącej.
Odźwierna podniosła oczy, otworzyła usta, krzyk zamarł jej w gardle.
Poznała tę rękę, to ramię, ten rękaw surduta.
Był to p. Madeleine.
Przez kilka sekund nie mogła wyrzec słowa, odrętwiała, jak mówiła później, opowiadając swoją przygodę.
— Mój Boże, panie merze, — zawołała nakoniec, myślałam, że pan jesteś...
Zatrzymała się, koniec frazesu byłby nie poszanował początku. Jan Valjean zawsze w jej oczach był panem merem.
Dokończył za nią:
— W więzieniu, tak. Wyłamałem kratę w oknie, skoczyłem z dachu i jestem tutaj. Idę do mojego pokoju, poproście do mnie siostrę Symplicję. Zapewne jest przy tej biednej kobiecie.
Staruszka z pośpiechem wykonała rozkaz.
Nie zalecał jej bynajmniej milczenia, był najpewniejszym, że lepiej niż on dochowa tajemnicy.
Nigdy nie dowiedziano się, jakim sposobem wszedł na podwórko, nie otwierając bramy. Miał wprawdzie zawsze przy sobie klucz do małych drzwi bocznych, ale zapewne zrewidowano go w więzieniu i odebrano wszystko. Rzecz ta nie została wyjaśnioną.
Wszedł na schody, prowadzące do jego pokoju. Stanąwszy na górze, postawił lichtarz na ostatnim stopniu schodów, otworzył drzwi, poszedł na palcach zamknąć okno i okiennice, potem powrócił po świecę i wszedł do pokoju.
Ostrożność konieczna: przypominamy, że z ulicy można było widzieć jego okno.
Obejrzał się dokoła, spojrzał na stół, na krzesło, na łóżko, od trzech dni nie rozbierane. Nie było śladu nieporządku onegdajszej nocy. Odźwierna „uprzątnęła“ w pokoju. Tylko wyjęła z popiołu i położyła na stole dwie skówki kija i sztukę czterdziesto susową poczerniałą od ognia.
Wziął arkusz papieru i napisał na nim: „Oto dwie skówki mego kija i sztuka czterdziesto-susowa skradziona Gerwazkowi, o którym mówiłem to sądzie kryminalnym“ i położył pieniądz i dwa kawałki żelaza, tak, by wchodzącego do pokoju wzrok najprzód padał na te przedmioty. Wyjął z szafy starą koszulę, podarł ją na kawałki i zawinął w nie dwa świeczniki srebrne. Zresztą ani się spieszył, ani był wzruszony. Okręcając płótnem świeczniki biskupa, zajadał chleb czarny, który prawdopodobnie zabrał, uciekając z więzienia. Przekonano się o tem później z okruszyn chleba, znalezionych na posadzce, gdy sąd nakazał rewizję w mieszkaniu.
Zastukano dwa razy do drzwi.
— Proszę wejść — rzekł.
Była to siostra Symplicja.
Siostra Symplicja blada, z czerwonemi oczami, trzymała lichtarz w drżącej ręce. Gwałtowne przewroty losów mają tę właściwość, że choćbyśmy byli najdoskonalsi, lub zupełnie wyziębieni, wyciągają nam z wnętrzności naturę ludzką i zmuszają okazać ją zewnętrznie. Po wzruszeniach dnia tego, zakonnica stała się znowu kobietą. Płakała i drżała.
Jan Valjean napisał kilka słów na papierze, który podał zakonnicy, mówiąc: — Moja siostro, oddasz to pani księdzu proboszczowi.
— Może siostra przeczytać — rzekł.
Czytała: „Proszę księdza proboszcza czuwać nad tem, co pozostawiam. Należy zapłacić koszta mego procesu i sprawić pogrzeb kobiecie dziś zmarłej. Reszta na biednych.“
Siostra chciała mówić, ale wyszeptała kilka wyrazów niezrozumiałych. Nakoniec zdobyła się na te słowa:
— Czy pan mer nie chce zobaczyć raz jeszcze tej biednej nieszczęśliwej.
— Nie — odpowiedział — poszukują mię, mogliby aresztować w jej pokoju, toby zakłóciło jej spokojność.
Ledwie domówił tych słów, gdy wszczął się wielki hałas na schodach. Usłyszano kroki kilku osób wchodzących i starą odźwiernę, krzyczącą jak mogła najgłośniej. — Przysięgam panu, że nikt tu cały dzień nie wchodził, ani wieczór, że na krok nie odchodziłam odedrzwi!
Jakiś mężczyzna odpowiedział:
— A jednak jest światło w pokoju.
Poznali głos Javerta.
Rozkład izby był taki, że drzwi otwierając się, zasłaniały róg muru na prawo. Jan Valjean zgasił świecę i ukrył się w rogu. Siostra Symplicja uklękła przy stole.
Drzwi się otworzyły. Wszedł Javert.
Słyszano szepty wielu ludzi i opór odźwiernej na korytarzu. Zakonnica nie podniosła oczu: modliła się. Świeca stojąca na kominku słabo oświecała pokój.
Javert zobaczył siostrę i zatrzymał się zdumiony.
Przypominamy, że gruntem charakteru Javerta, jego żywiołem i duszą prawie, była cześć dla wszelkiej władzy, część bezwzględna, nie przypuszczająca zarzutów i ograniczeń. Ma się rozumieć, władzę kościelną uważał za najpierwszą ze wszystkich, był pobożny, formalista i nieugięty w tym względzie, jak we wszystkich innych. W jego oczach kapłan był duchem nieomylnym, zakonnica istotą nie grzeszącą. Były to dusze zamurowane dla tego świata, z jedynemi drzwiami, otwierającemi się tylko dla wypuszczenia prawdy.
Zobaczywszy siostrę, już chciał się cofnąć. Ale drugi obowiązek gwałtownie popychał go naprzód. Zdecydował się pozostać i przynajmniej zadać pytanie.
Miał przed sobą siostrę Symplicję, która nigdy w życiu nie skłamała. Wiedział to Javert i osobliwie ją szanował z tego powodu.
— Siostro — rzekł — czy jesteś pani sama w tym pokoju?
Nastała straszna chwila, podczas której biedna odźwierna mało nie zemdlała.
Siostra podniosła oczy i odpowiedziała:
— Tak.
— Więc — mówił dalej Javert — raczy siostra wybaczyć moją natrętność, obowiązek mi nakazuje zapytać raz jeszcze, czyś pani nie widziała tego wieczora człowieka, który uciekł i poszukiwany jest, tego Jana Valjean, nie widziałaś go pani.
Siostra odpowiedziała: Nie.
Skłamała. Skłamała dwa razy raz poraz, bez wahania, z pośpiechem poświęcenia.
— Przepraszam — rzekł Javert i odszedł, kłaniając się nizko.
O święta dziewico, od wielu już lat nie należysz do tego świata; połączyłaś się w wiekuistej światłości z siostrami dziewicami i aniołami braćmi; oby to kłamstwo policzono ci w Niebiesiech!
Twierdzenie siostry było dla Javerta czemś tak stanowczem, że nawet nie zwrócił uwagi na dymiący się knot świecy woskowej, zagaszonej na stole.
W godzinę później przechodził lasem jakiś mężczyzna, szybko oddalający się od M. — nad M. w stronę Paryża. Mężczyzną tym był Jan Valjean. Z zeznania dwóch czy trzech furmanów, którzy go spotkali na drodze, pokazuje się, że niósł zawiniątko i miał na sobie bluzę. Zkąd wziął bluzę, nigdy się nie dowiedziano. Przed kilku dniami umarł w infirmerji fabrycznej pewien stary wyrobnik i została po nim tylko bluza. Może to była ta sama.
Jeszcze słówko o Fantinie.
Wszyscy mamy wspólną matkę, ziemię. Wrócono Fantinę tej matce.
Proboszcz sądził, że uczyni dobrze i zapewne dobrze uczynił, zachowując w pozostałości po Janie Valjean jaknajwięcej pieniędzy dla ubogich. Bo zresztą o co chodziło? o galernika i nierządnicę. Kazał więc jaknajskromniej pochować Fantinę, to jest wrzucić do wspólnego dołu.
Pogrzebano ciało Fantiny w bezpłatnym kącie cmentarza, przeznaczonym dla wszystkich i dla nikogo, gdzie wrzucają biedaków. Szczęściem, Bóg umie odszukać duszę. Wrzucono Fantinę w ciemności między pierwsze lepsze kości; w grobie uległa sprośnemu pomięszaniu popiołów. Wrzucono ją do publicznego dołu! Grób podobny był do jej łoża boleści.