Nędznicy/Część pierwsza/Księga ósma/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Fantina nie widziała Javerta od dnia, w którym p. Madeleine wyrwał ją ze szponów tego człowieka. Chorobliwa jej myśl nie zdawała sobie sprawy z niczego, ale nie wątpiła, że po nią przychodził. Nie mogąc znieść widoku tej strasznej postaci, czuła, że zamiera; ukryła twarz w dłoniach i zawołała boleśnie:
— Ocal mię, panie Madeleine.
Jan Valjean — odtąd inaczej go nazywać nie będziemy — powstał i rzekł do Fantiny łagodnie i spokojnie:
— Nie obawiaj się niczego. Nie po ciebie on przychodzi.
Potem obrócił się do Javerta i dodał:
— Wiem, po co pan przychodzisz.
Javert odpowiedział:
— No, żywo!
Słowa te wyrzekł jakimś akcentem dzikiego zwierza, wściekłym; był to ryk — nie głos ludzki.
Nie postąpił sobie według zwyczaju; nie wyłuszczył powodu przyjścia, nie wspomniał o rozkazie aresztowania. Dla niego Jan Valjean był wojownikiem tajemniczym i nieujętym, atletą piekielnym, z którym pasował się od lat pięciu, nie mogąc go powalić. To aresztowanie nie było początkiem, lecz końcem. Powiedział więc tylko: No, żywo!
Tak mówiąc, nie postąpił kroku, rzucił tylko na Jana Valjean spojrzenie niby hak, którym zwykł był gwałtownie ciągnąć ku sobie nędzników.
Takie to spojrzenie padło przed dwoma miesiącami na Fantinę i przeniknęło ją do szpiku kości.
Na krzyk Javerta, Fantina otworzyła oczy. Ale pan mer był obecny, czegóż miała się lękać?
Javert postąpił na środek pokoju i zawołał:
— No pójdziesz ty?
Nieszczęśliwa obejrzała się dokoła. Nie było nikogo prócz zakonnicy i pana mera. Do kogo stosowało się to obmierzłe tykanie? Oczywiście do niej. Zadrżała.
Wówczas ujrzała rzecz niesłychaną, tak niesłychaną, że nic podobnego nie widziała w najposępniejszych gorączkowych widzeniach.
Ujrzała, jak policjant Javert chwycił za kołnierz pana mera, widziała, że pan mer spuścił głowę. Zdało się jej, że świat się wali.
W istocie Javert wziął Jana Valjean za kołnierz.
— Panie merze! — wołała Fantina.
Javert parsknął śmiechem strasznym, pokazującym wszystkie zęby obnażone z dziąseł.
— Nie ma tu już pana mera!
Jan Valjean nie usiłował uwolnić się od ręki, trzymającej go za kołnierz i rzekł:
— Javert...
Javert przerwał.
— Nazywaj mię panem inspektorem.
— Panie, — rzekł Jan Valjean, chciałbym powiedzieć ci słówko na osobności.
— Głośno! mów głośno! — odpowiedział Javert — do mnie mówi się tylko głośno!
Jan Valjean mówił dalej zniżonym głosem:
— Mam do pana prośbę...
— Powiadam ci, mów głośno.
— Kiedy to pan tylko masz usłyszeć....
— Co mię to obchodzi? nie słucham!
Jan Valjean obrócił się ku niemu i rzekł prędko po cichu:
— Dozwól mi trzech dni tylko! Trzech dni, bym mógł sprowadzić dziecię tej nieszczęśliwej kobiety! Zapłacę, ile zechcesz! Możesz mi towarzyszyć, jeśli ci się spodoba.
— Kpisz, czy co! — zawołał Javert. — Patrzajcie go! Nie myślałem, żeś taki głupi! Chcesz, abym ci dał trzy dni czasu do ucieczki! Powiadasz, że pójdziesz po dziecko tej Fantiny! Ach! wyborne! doskonałe!
Fantinę przejął dreszcz śmiertelny.
— Po moje dziecko! — zawołała — po moje dziecko. Więc jej tu nie ma! Siostro, odpowiedz, gdzie Cozetta! Chcę widzieć moje dziecię! panie Madeleine! panie merze!
Javert tupnął nogą.
— Teraz ta znowu! Będziesz ty milczała, hultajko! Przeklęty kraj, gdzie galernicy są urzędnikami, a nierządnice pielęgnowane jak hrabiny! No! ale to się zmieni; czas bo wielki!
Bystro spojrzał na Fantinę i dodał, chwytając garścią za chustkę, koszulę i kołnierz surduta Jana Valjean:
— Powiadam ci, że nie ma już pana Madeleine, ani pana mera. Jest tylko złodziej, rozbójnik, galernik nazwiskiem Jan Valjean; jego trzymam w ręku: rozumiesz ty mnie?
Fantina zerwała się na łóżku i wsparłszy na poręczy wychudłemi rękami, patrzyła kolejno na Jana Valjean, na Javerta i zakonnicę: otworzyła usta, jakby chciała mówić; chrap konania wydarł jej się z gardła, zęby zazgrzytały, konwulsyjnie wyciągnęła ramiona i otworzyła dłonie, niby ratując kogoś, co tonie, potem osłabiona nagle padła na poduszki.
Głowa uderzyła o krawędź łóżka i opadła na pierś, usta pozostały otwarte, oczy otwarte i zagasłe.
Umarła.
Jan Valjean położył rękę na ręce Javerta, który go trzymał za szyję, otworzył ją, jakby rączynę dziecięcia i rzekł do Javerta:
— Zabiłeś tę kobietę.
— Czy skończymy raz! — wołał wściekły Javert — nie po to przyszedłem, by słuchać banialuków. Nie traćmy czasu; straż jest na dole, ruszajmy zaraz, albo kajdanki na ręce i nogi!
W kącie pokoju stało stare łóżko żelazne w dość złym stanie, na którem spoczywały siostry, gdy czuwały w nocy, Jan Valjean postąpił ku temu łóżku, rozebrał je w mgnieniu oka, ujął w pięść główny pręt i spojrzał na Javerta. Javert cofnął się ku drzwiom.
Jan Valjean, trzymając sztabę żelazną w dłoni, szedł zwolna do łoża Fantiny. Stanąwszy przy niem, obrócił się i rzekł ledwie dosłyszanym głosem:
— Nie radzę ci przeszkadzać mi teraz.
To pewna, że Javert drżał, jak listek.
Przyszło mu na myśl wyjść i zawołać wartę, ale Jan Valjean mógł skorzystać z tej chwili i uciec. Pozostał więc, porwał kij za cieńszy koniec i oparł się o ramę drzwi, nie spuszczając z oczów Jana Valjean.
Jan Valjean wsparł łokieć na krawędzi łóżka, czoło opuścił na dłoń i patrzył na Fantinę nieruchomą i rozciągniętą. Tak pogrążony w zadumie, milczący, widocznie nie myślał o żadnej rzeczy tego świata. Na jego twarzy i w całej postawie malowała się litość niewysłowiona. Pomarzywszy chwilę, pochylił się ku Fantinie i mówił do niej po cichu.
Co mówił? Co mógł powiedzieć człowiek, wyrzutek społeczeństwa do kobiety umarłej? Jakie były te słowa? Nikt na ziemi ich nie słyszał. Czy usłyszała zmarła? Są rozczulające złudzenia, kto wie? może szczytne rzeczywistości! To jedno nie ulega wątpliwości, że siostra Symplicja, jedyny świadek tego, co się działo, często opowiadała, że w chwili, gdy Jan Valjean mówił do ucha Fantiny, widziała wyraźnie wykwitający cudowny uśmiech na jej bladych ustach i zamglonych powiekach, pełnych zdumienia grobu.
Jan Valjean ujął w obie ręce głowę Fantiny i jak matka swe dziecię, ułożył ją na poduszce, potem zawiązał tasiemkę u jej koszuli i wsunął włosy pod czepek. To uczyniwszy, zamknął jej powieki.
Twarz Fantiny wydała się dziwnie jaśniejącą w tej chwili.
Śmierć — to wnijście do wielkiej światłości.
Ręka Fantiny była zwieszona za łóżko. Jan Valjean ukląkł, podniósł ją ostrożnie i pocałował.
Potem powstał i obracając się do Javerta, rzekł:
— Teraz służę panu.