Nędznicy/Część pierwsza/Księga druga/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jan Valjean słuchał. Żadnego szmeru.
Popchnął drzwi.
Popchnął palcem, lekko, delikatnie i niespokojnie, jak kot, który chce wejść.
Drzwi ustąpiły, odsunęły się nieznacznie bez szmeru i nieco rozszerzyły wejście.
Poczekał chwilę, pchnął drzwi powtórnie, śmielej.
Znowu usunęły się z cicha. Mógłby już przejść przez otwór. Ale tuż przy drzwiach stał stolik i jednym kantem zawadzał na drodze.
Jan Valjean poznał trudność. Należało jeszcze rozszerzyć otwór.
Zdecydował się i silnie drzwi popchnął. Tym razem zardzewiała zawiasa zaskrzypiała w ciemnościach dźwiękiem ostrym, przeciągłym.
Jan Valjean zadrżał. Skrzyp zawiasy zabrzmiał w jego uszach strasznie, jak trąba sądu ostatecznego.
W pierwszej chwili wyobraźni jego rozdrażnionej zdawało się, że zawiasa, niby żyjąca istota, porusza się straszliwie, szczeka jak pies, by przestrzedz wszystkich i rozbudzić uśpionych.
Zatrzymał się drżący, zmieszany i stanął na piętach.
Słyszał tętna skroni bijące, jak dwa młoty kowalskie. zdawało mu się, że oddech jego piersi świszczał niby wicher wydobywający się z pieczary. Był pewny, że okropny krzyk rozgniewanej zawiasy wzruszył dom cały, jak trzęsienie ziemi; drzwi pchnięte wołały pomocy; starzec się podniósł, dwie stare kobiety wybiegły po ludzi, za kilka minut poruszy się miasto, przyjdą żandarmi. Przez chwilę miał się za zgubionego.
Stał kamienny jak posąg z soli, nie śmiejąc się ruszyć. Upłynęło kilka minut. Drzwi otwarte były na rozścież. Spojrzał wewnątrz pokoju. Nic się nie poruszyło. Nadstawił ucha: milczenie w całym domu. Skrzyp zardzewiałej zawiasy nie obudził nikogo.
Minęło niebezpieczeństwo — ale w głowie miał straszny chaos. Nie cofnął się przecież. Gdyby nawet sądził się zgubionym i takby się nie cofnął. Myślał o tem tylko, by skończyć jaknajprędzej. Postąpił krok naprzód i wszedł do pokoju.
W pokoju zupełna cisza. Tu i owdzie jakieś kształty dziwne, niepewne; we dnie były to papiery rozrzucone na stole, grube woluminy otwarte, księgi złożone na stołku, fotel z ubraniem, klęcznik; w nocy przedstawiały tylko ciemne kąty i bielejące miejsca.
Jan Valjean stąpał ostrożnie, aby nie trącić o meble. W głębi pokoju słyszał równy i spokojny oddech śpiącego biskupa.
Zatrzymał się nagle. Był przy łóżku. Doszedł prędzej, niż z razu sądził.
Niekiedy przyroda z jakąś ponurą trafnością i rozumem miesza swe widowiska i wrażenia z naszemi czynnościami, jakby nas zachęcała do namysłu. Od pół godziny gęste chmury zasłaniały niebo. W chwili, gdy Jan Valjean zatrzymał się naprzeciw łóżka: chmury rozdarły się jakby umyślnie i przez wysokie okno promień księżyca oświecił nagle bladą twarz biskupa. Spał spokojnie. Był prawie odziany w łóżku, z powodu chłodnych nocy w Dolnych Alpach; miał na sobie ciemny kaftanik. Głowa spoczywała na poduszce, twarzą wprost obrócona; jedna ręka, ozdobiona pierścieniem pasterskim, zwisła za łóżko; z tej ręki wyszło tyle dobrych, tyle świętych czynów! Na całej twarzy biskupa rozlany był wyraz zadowolenia, nadziei, błogosławieństwa. Był to jakby uśmiech niebieski, rzekłbym opromienienie. Na jego czole odbijało niby wewnętrzne ognisko światła. Dusza sprawiedliwych patrzy we śnie w niebo tajemnicze.
Odblask niebios spoczywał na biskupie.
Współcześnie było to przezrocze świetlane, gdyż to niebo było w niem. Tem niebem było jego sumienie.
W chwili, gdy promień księżyca złączył się, że tak powiem, z tą jasnością wewnętrzną, śpiący biskup ukazał się w aureoli. Jakieś nie wysłowione półświatło otaczało cały obraz. Księżyc na niebie, natura uśpiona, ogród milczący, dom spokojny, uroczysta cisza nocy, dodawały coś niewymownie świętego spoczynkowi starca i otaczały majestatyczną glorją białe włosy i oczy zamknięte, tę twarz tchnącą zaufaniem i nadzieją, tę głowę starca i ten sen dziecięcia.
Było coś boskiego prawie w tym człowieku, tak dostojnym bez wiedzy.
Jan Valjean stał w cieniu, z żelaznym lichtarzem w prawej ręce, nieruchomy, strwożony widokiem jaśniejącego starca. Nic podobnego w życiu nie widział. Przerażało go to zaufanie. Świat moralny nie ma większego widowiska nad to, jakie przedstawia sumienie pomieszane i niespokojne, w chwili spełnienia zbrodniczego czynu patrzące na sen sprawiedliwego.
Ten sen, odosobnienie, z takim jak on sąsiadem, miało coś szczytnego; uczuł to niewyraźnie, ale silnie.
Nikt, ani on sam, nie zdołałby powiedzieć, co się w nim działo. Żeby sobie zdać sprawę, trzeba wyobrazić coś najgwałtowniejszego wobec tego, co jest łagodniejszem. Na jego twarzy z trudnością byś co wyczytał, prócz dzikiego zdumienia. Patrzył. Nic więcej. Ale co myślał? Niepodobna odgadnąć. Widocznie był wzruszony, wstrząśnięty. Lecz jakiego rodzaju było to wzruszenie?
Nie spuszczał oka ze starca. W całej postawie jego i fizjonomji malowała się dziwna niepewność. Rzekłbyś, wahał się między dwiema przepaściami: między zgubą, i zbawieniem. Zdawał się gotowym strzaskać tę czaszkę, lub ucałować tę rękę.
Po kilku chwilach powolnie podniósł lewą rękę ku czołu, zdjął czapkę i z równą powolnością opuścił rękę, trzymając czapkę w lewej, maczugę w prawej ręce, z najeżonemi włosami na dzikiej głowie; Jan Valjean zadumał się głęboko.
Biskup spał spokojnie, głęboko pod tem strasznem spojrzeniem.
Światło księżyca pozwalało dojrzeć nad kominkiem krucyfiks, jakby wyciągający ramiona ku obu, z błogosławieństwem dla jednego, z przebaczeniem dla drugiego.
Nagle Jan Valjean nacisnął czapkę na oczy, szybko postąpił kilka kroków wzdłuż łóżka i nie patrząc na biskupa, zbliżył się do szafki nad poduszką, podniósł lichtarz żelazny, jakby dla podważenia zamka; zobaczył klucz, otworzył, pierwsza rzecz, którą ujrzał, był koszyk ze srebrem; zabrał go, przeszedł izbę wielkim krokiem, głośno, nie troszcząc się o łoskot stąpania, wrócił do kapliczki, otworzył okno, porwał kij, zsunął się za okno do ogrodu, schował srebro do tłomoczka, rzucił koszyk, pobiegł do przeciwnej ściany, jak tygrys przeskoczył mur, i uciekł.