Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz, dnia, w którym zaszły te wypadki w domu na bulwarze szpitalnym, chłopiec jakiś, który zdawał się iść od mostu Austerlickiego, szedł boczną, aleją po prawej stronie bulwaru, w kierunku rogatki Fontainebleau. Była już noc zupełna. Chłopak ten był blady, chudy, w łachmanach, w spodniach płóciennych pomimo lutego, i śpiewał w niebogłosy.
Na rogu ulicy Małego Bankiera, jakaś staruszka schylona grzebała w kupie śmieci przy świetle latarni; chłopak potknął się o nią mimochodem, i cofnął się nagle wykrzykując:
— Patrzcieno! a ja byłem pewny że to pies! ogromny pies!
Stara wyprostowała się w ostatniej złości:
— Ścierwo smarkacz! — mruknęła — żebym tu nie miała roboty, tobym ci tak dała nogą, żebyś zobaczył!
Chłopak znajdował się już w pewnej odległości.
— Gzy, gzy, gzy, marchewka! — zawołał zdaleka skrobiąc na palcu; zresztą możem się i nie bardzo omylił.
Stara, zatykając się z wściekłości, wyprostowała się nagle, i wtedy czerwone światło latarni padło wprost na jej twarz bladą, całą posiekaną w zmarszczki i kanty, i pościąganą dziwacznie ku ustom. Ciało jej całe ginęło w cieniu, i widać było tylko głowę. Powiedziałbyś, że to maska zgrzybiałości, wykrojona z nocy przez światło. Chłopak przypatrywał jej się czas jakiś.
— Jejmość Dobrodziejka — rzekł wreszcie — nie jest wcale z tego rodzaju piękności, w których ja gustuję.
Powiedziawszy to, puścił się w dalszą drogę, i zaczął śpiewać po dawnemu:
Chodził polować,
W tem miejscu przerwał sobie. Stanął był właśnie przed numerem 50 — 52, i znalazłszy drzwi zamknięte, zaczął w nie walić piętami w sposób rozgłośny, grzmiący i bohaterski, zdradzający raczej ciężkość chodaków, w które był obuty, jak małość nogi, mającej rozmiary dziecinne.
Tymczasem, ta sama baba, którą był spotkał na rogu ulicy Małego Bankiera, leciała za nim, wykrzykując co wlazło, i wygrażając pięściami:
— Co to znowu? co takiego? rany Boskie! toż tu ktoś drzwi wywala! dom cały roztrząsa!
Chłopak walił piętami w najlepsze.
Starej aż oddech zatykało.
— Oto mi śliczności gospodarstwo po domach! Bodaj cię choroba!
Znagła stanęła jak wryta. Poznała ulicznika.
— Ach! to ty, przeklęte pół-djable weneckie.
— A! to staruszka — rzekł chłopak. Jak się masz Jejmościuniu? Przyszedłem zwyczajnie odwiedzić moich rodziców.
Stara odpowiedziała z dwuznacznem skrzywieniem twarzy, której zgrzybiałość i brzydota spotęgowała wyraz nienawiści, ale wrażenie tego na nieszczęście przepadło w ciemnościach:
— Niema nikogo, utrapiony bębnie!
— Eeee! — rzekł chłopak — a gdzie tatulo?
— W prochowni.
— Doprawdy? a matula?
— W kryminale.
— No proszę! a siostrzyczki?
— W domu kary i poprawy.
Chłopak podrapał się w głowę, skrzywił się z pod oka na babę, i rzekł tylko:
— Tam do licha!
Potem wykręcił się na pięcie, i w chwilę potem, stara stojąc na progu drzwi, usłyszała go śpiewającego głosem czystym i młodym, podczas kiedy się zapuszczał pod czarne wiązy, szeleszczące od zimowego wiatru:
Chodził polować,
Chodził polować na kruki,
Wlazłszy na szczudła.
Kto bądź chciał przejść mu pod spodem,