Nędznicy/Część trzecia/Księga piąta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Z nędzą jest tak, jak ze wszystkiem. Staje się wreszcie znośną. Przybiera pewien kształt i pewien układ. Człowiek wegetuje to jest istnieje licho, ale żyje. Oto, w jaki sposób ułożyło się życie Marjusza Pontmercy.
Wyszedł już z ciasnoty; widnokrąg trochę rozszerzył się przed nim. Pracowitością, odwagą, wytrwałością i wolą, doszedł do tego, że praca dawała mu około siedmiuset franków. Nauczył się po niemiecku i po angielsku. Dzięki Courfeyrac’owi, który poznajomił go ze swoim przyjacielem księgarzem, Marjusz w literaturze księgarskiej spełniał skromną rolę użyteczności. Układał prospekty, tłumaczył dzienniki, robił notaty do wydawnictw, kompilował biografie i t. d., co przynosiło mu dochodu czystego, tak w dobry jak zły rok, siedmset franków. Z tego żył. Jak? Nieźle. Właśnie mamy o tem mówić.
Marjusz wynajmował za trzydzieści franków rocznie w ruderze Gorbeau ciupkę bez kominka, którą nazywano gabinetem, i w której były tylko najniezbędniejsze meble. Meble należały do niego. Płacił trzy franki miesięcznie starej głównej lokatorce, która zamiatała jego ciupkę i przynosiła mu co rano trochę wody gorącej, świeże jajko i chleba za sous. Chleb ten i jajko stanowiły jego śniadanie. Kosztowało go ono od dwóch do czterech sous, stosownie do tego, czy jaja były drogie czy tanie. O szóstej godzinie wieczorem szedł na ulicę Saint-Jacques na obiad do Rousseau, naprzeciw Basseta, sprzedającego sztychy na rogu ulicy des Mathurins. Nie jadał zupy. Brał porcję mięsa za sześć sous i deser za trzy sous. Za trzy sous miał chleba do woli. Co do wina, pijał wodę. Płacąc przy kantorku, za którym majestatycznie zasiadała pani Rousseau, wówczas zawsze tłusta i jeszcze świeża, dawał sous chłopcu, a pani Rousseau nagradzała go uśmiechem. Później wychodził. Za szesnaście sous dostawał uśmiech i obiad.
Restauracja ta Rousseau, gdzie wypróżniano mało butelek, a tak wiele karawek, więcej uspakajała, aniżeli restaurowała. Nie istnieje już dzisiaj. Właściciel jej miał piękne przezwisko: nazywano go Rousseau wodnisty.
I tak, śniadanie za cztery sous, obiad za szesnaście sous dziennie, co czyniło trzysta sześćdziesiąt pięć franków rocznie. Dodajmy do tego trzydzieści franków czynszu i trzydzieści sześć franków, które płacił starej, a nadto niektóre drobne wydatki. Za czterysta pięćdziesiąt franków Marjusz miał jedzenie, mieszkanie i usługę. Odzienie kosztowało go sto franków, bielizna pięćdziesiąt franków. Pozostawało mu pięćdziesiąt franków. Był bogaty. W potrzebie pożyczał przyjacielowi dziesięć franków; Courfeyrac mógł raz pożyczyć u niego sześćdziesiąt franków. Co do opału, Marjusz nie mając kominka, „uprościł“ takowy.
Marjusz miał zawsze dwa garnitury zupełne: jeden stary na codzień, drugi nowy na wypadki. Oba były czarne. Miał tylko trzy koszule: jedną na sobie, drugą w komodzie, trzecią u praczki. Odnawiał je, w miarę jak się zużywały. Zwykle były podarte: to go zmuszało zapinać surdut aż pod szyję.
Zanim Marjusz doszedł do tego kwitnącego stanu, trzeba było lat całych; lat ciężkich, trudnych, z których jedne trzeba było przebyć, drugie przeleźć. Marjusz nie potknął się ani razu. Wszystkiego doświadczył pod względem niedostatku; wszystko robił z wyjątkiem długów. Oddawał sam sobie tę sprawiedliwość, że nigdy nie był winien nic nikomu. Dla niego dług był to początek niewoli. Powiadał sobie nawet, że wierzyciel gorszy jest od pana, ponieważ pan panuje tylko nad twoją osobą, wierzyciel zaś ma w swym ręku twoją godność i może ją policzkować. Wolał nie jeść aniżeli pożyczać. Pościł niemało dni. Czując, że ostateczności stykają się i że gdyby się nie strzedz, upadek fortuny mógłby doprowadzić do podłości, zazdrośnie czuwał nad swoją dumą. Taka formuła lubi taki postępek, które w każdem innem położeniu byłyby uważane przez niego za oznakę uszanowania, wydawały się mu teraz poniżeniem, i prostował się. Nie chcąc się cofać, niczem nie wyrokował. Miał na twarzy pewien rodzaj rumieńca surowego. Był lękliwy aż do szorstkości.
W pewnych trudnościach czuł, jak jakaś tajemnicza w nim siła dodawała mu odwagi, a czasami podnosiła go nawet. Dusza pomaga ciału, a w pewnych chwilach dźwiga je. Jedyny to ptak, co podtrzymuje swoją klatkę. W sercu Marjusza wyryte było obok imienia ojca jeszcze inne imię, imię Thenardiera. Marjusz, z natury entuzjasta i poważny, otoczył pewną aureolą tego człowieka, któremu — jak myślał — winien był życie swego ojca, tego odważnego sierżanta, który wśród kul i kartaczy bitwy Waterloo ocalił swego pułkownika. Wspomnienia o tym człowieku nie odłączał od wspomnienia o ojcu i łączył je w swojej czci. Był to pewien rodzaj kultu o dwóch stopniach: wielki ołtarz dla pułkownika, mały dla Thenardiera. Uczucie jego wdzięczności podwajała wiadomość o nieszczęściu, w jakie miał wpaść Thenardier. Marjusz dowiedział się w Montfermeil o ruinie i bankructwie nieszczęśliwego oberżysty. Odtąd czynił niesłychane usiłowania, ażeby wyszukać jego ślady i dotrzeć do tej ciemnej przepaści nędzy, w której Thenardier zniknął. Marjusz obiegał cały kraj; był w Chelles, Bondy, Gournay, Nogent, Lagny. Zawzięcie szukał przez trzy lata, wydając na te zwiady te trochę pieniędzy, co oszczędzał. Nikt nie mógł mu udzielić żadnej wiadomości o Thenardierze; mniemano, że wydalił się w obce kraje. Wierzyciele jego szukali go także, z mniejszą miłością od Marjusza, ale z takąż samą zawziętością i nie mogli go dosięgnąć. Marjusz obwiniał siebie i miał żal prawie, że nie powiodło mu się w tych poszukiwaniach. Był to jedyny dług, pozostawiony przez pułkownika i Marjusz uważał za obowiązek honoru spłacić takowy. — Jak to — myślał, kiedy mój ojciec leżał umierający na polu bitwy, Thenardier zdołał wśród dymu i kartaczy odszukać go i unieść na własnych ramionach, a tymczasem nic mu nie był winien, ja zaś, który jestem tyle winien Thenardierowi, nie jestem wstanie wyszukać go w tych ciemnicach, w których dogorywa, i z kolei wyrwać go od śmierci i przywrócić życiu! O! ja go wynajdę! — W samej rzeczy, Marjusz dla odszukania Thenardiera oddałby je dno z swych ramion, a dla wydobycia go z nędzy wszystką krew swoją. Zobaczyć Thenardiera, oddać mu jakąkolwiek usługę, powiedzieć mu: — Nie znasz mnie pan, ale ja pana znam! Jestem na usługi pana. Rozporządzaj mną! — było to najsłodsze i najpiękniejsze marzenie Marjusza.