Nędznicy/Część trzecia/Księga piąta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W tej epoce Marjusz miał lat dwadzieścia. Już trzy lata jak porzucił swego dziadka. Pozostawano w tych samych stosunkach, nie próbując zbliżyć się i nie starając się zobaczyć. Wreszcie, zobaczyć się — do czego by to posłużyło? Ażeby się zetrzeć? Który z nich miał słuszność względem drugiego? Marjusz był ze spiżu, lecz ojciec Gillenormand był z żelaza.
Powiedzmy, Marjusz mylił się co do serca swego dziadka. Wyobraził był sobie, że p. Gillenormand nigdy go nie kochał, i że ten poczciwina prędki, twardy i śmiejący się, który klął, krzyczał, hałasował i podnosił pałkę, miał dla niego co najwięcej to uczucie lekkie i zarazem surowe, rodziców z komedji. Marjusz się mylił. Bywają ojcowie, którzy nie kochają swych dzieci, ale nie ma dziadka, któryby nie ubóstwiał swego wnuka. W samej rzeczy — jak już powiedzieliśmy — p. Gillenormand przepadał za Marjuszem. Przepadał po swojemu, nie szczędząc łajania a nawet policzków; lecz skoro to dziecko zniknęło, uczuł czarną próżnię w sercu; żądał, ażeby mu o niem więcej nie mówiono, w duchu żałował, że go usłuchano. W pierwszych chwilach spodziewał się, że ten bonapartysta, ten jakobin, ten terorysta, septembrzysta wróci. Lecz tygodnie upłynęły, miesiące upłynęły, lata upłynęły, i ten krwiożerca nie pojawił się wcale! Nie mogłem wszakże zrobić inaczej, jak tylko wypędzić go — powiadał do siebie dziadek i sam siebie zapytywał: tak! ale stara głowa, którą potrząsał w milczeniu, odpowiadała smutnie: nie! Miał swoje chwile zgnębienia. Brakło mu Marjusza. Starcy potrzebują miłości, jak słońca. Jest to także ciepło. Jakkolwiek miał silny charakter, brak Marjusza coś w nim zmienił. Za nic w świecie nie chciałby się zbliżyć ani jednym krokiem do tego „małego ladaco“, lecz cierpiał. Nigdy nie pytał o niego, ale wciąż myślał. Coraz więcej osamotniony żył w Marais. Był jeszcze, jak dawniej, gwałtowny i wesoły, ale w jego wesołości była konwulsyjna szorstkość, zamykająca w sobie, jak gdyby boleść i gniew, a wybuchy gwałtowności kończyły się zawsze rodzajem przygnębienia łagodnego i ponurego. Mówił czasem: O, gdyby wrócił, jakbym go porządnie wypoliczkował!
Co do ciotki, ta nadto mało myślała, by mogła wiele kochać; Marjusz był już tylko dla niej rodzajem czarnej i niewyraźnej sylwetki; zajmował ją wreszcie daleko mniej, aniżeli kot lub papuga, którą prawdopodobnie posiadała. Tajemną boleść ojca Gillenormand zwiększało to właśnie, że zamykał ją w sobie całą i nie zdradzał ją niczem. Smutek jego podobny był do owych pieców nowo wynalezionych, które spalają własny swój dym. Czasami, jeżeli kto z ciekawie natrętnych mówił mu o Marjuszu i zapytywał: Co się dzieje z pańskim wnukiem? — Starzec odpowiadał wzdychając, jeżeli był nadto smutny, albo też otrzepując rękawek, jeżeli chciał się pokazać wesołym: — Pan baron Pontmercy gdzieś adwokatuje.
Kiedy tak starzec żałował. Marjusz tymczasem czuł się zadowolonym. Jak u wszystkich ludzi dobrego serca, nieszczęście pozbawiło go goryczy. O panu Gillenormand myślał już tylko z łagodnością, ale trwał w postanowieniu nieprzyjmowania nic od człowieka, który był złym dla jego ojca. Była to teraz złagodzona forma, w której objawiało się dawniejsze jego oburzenie. Oprócz tego czuł się szczęśliwym, że doznał już cierpienia i że cierpiał jeszcze. Było to dla jego ojca. Ciężkie życie, które prowadził, zadawalniało go i podobało się mu. Mówił sobie z pewnym rodzajem radości: — Niechże choć to przynajmniej będzie — że było to — odpokutowanie za winy; że bez tego — byłby ukarany inaczej i później, za swą bezbożną obojętność dla ojca i to takiego jeszcze ojca; — że niesprawiedliwością byłoby, gdyby jego ojciec cierpiał wszystko, a on nic; czemże wreszcie były jego praca i niedostatek w porównaniu z bohaterskiem życiem pułkownika? — że tym nakoniec jedynym sposobem mógł się zbliżyć do swego ojca i stać się do niego podobnym, mianowicie walcząc mężnie przeciwko ubóstwu, tak jak on walczył przeciwko nieprzyjacielowi; i że to zapewne pułkownik miał na myśli, pisząc: będzie go godnym. Słowa te Marjusz nosił wciąż, nie na piersiach już, gdyż pismo zginęło, ale w sercu.
Wreszcie wówczas, kiedy dziadek go wypędził, był on jeszcze dzieckiem, teraz stał się mężczyzną. Czuł to. Nędza — powtarzamy — była dla niego korzystną. W młodości ubóstwo, które pomyślnie działa, ma to dobrego do siebie, że całą wolę zwraca ku usiłowaniom, a całą duszę ku aspiracji. Ubóstwo odrazu ukazuje życie materjalne w całej jego nagości i czyni je ohydnem; ztąd niewysłowione dążenie ku życiu idealnemu. Młody człowiek bogaty ma tysiące rozrywek wystawnych i zmysłowych: wyścigi końskie, polowanie, psy, tytoń, grę, uczty i t. d. Niskie strony duszy bawią się takim sposobem kosztem stron wysokich i delikatnych. Młody człowiek ubogi z trudem pracuje na chleb; je, poczem zostaje mu już tylko marzenie. Idzie na widowiska, które Bóg daje mu gratis; patrzy na niebo, na przestwory, gwiazdy, kwiaty, dzieci, ludzkość, w której on sam cierpi, świat, w którym sam promienieje. Wpatruje się tak mocno w ludzkość, że widzi duszę; wpatruje się tyle w świat, że spostrzega Boga. Myśli, czuje się wielkim; myśli jeszcze, czuje się rozrzewnionym. Od egoizmu człowieka, który cierpi, przechodzi do współczucia człowieka, który rozmyśla. Rozwija się w nim szczytne uczucie: zapomnienie o sobie a litość dla wszystkich. Myśląc o niezliczonych przyjemnościach, któremi natura obdarza dusze otwarte, a których odmawia duszom zamkniętym, dochodzi do tego, że lituje się nad miljoneram i pieniędzy, on, miljoner inteligencji. Wszelka nienawiść uchodzi z jego serca w miarę, jak światło wchodzi do jego umysłu. Zresztą jestże on nieszczęśliwy? Nie! Nędza młodego człowieka nigdy nie jest nędzą. Pierwszy lepszy młodzieniec, chociażby niewiedzieć jak był ubogi, zdrowiem swojem, siłą, szybkim chodem, błyszczącemi oczami, gorącą krwią, czarnemi włosami, świeżemi policzkami, różowemi ustami, białemi zębami, czystym oddechem zawsze wzbudzać będzie nienawiść w starym cesarzu. A później co rana bierze się do zarobku na chleb i kiedy ręce zdobywają chleb, kolumna pacierzowa zdobywa dumę, mózg zdobywa myśli. Po ukończeniu pracy, wraca do zachwytów niewysłowionych, do kontemplacji, do radości; żyje, mając stopy w strapieniu, w przeszkodach, na bruku, w przeciwnościach, niekiedy w błocie, głowę — w świetle. Jest mocno jasny, łagodny, spokojny, uważny, poważny, zadawalniający się małem, życzliwy i dziękuje Bogu, że ten dał mu dwa skarby, których brakuje wielu bogatym: pracę, która daje wolność, i myśl, która daje godność. Była to właśnie historja Marjusza. Jeżeli prawdę powiedzieć, zanadto nawet pogrążał się w kontemplacji. Od czasu, jak zaczął zarabiać na życie mniej więcej pewne, zatrzymał się na tem, znajdując, że dobrze jest być ubogim i odejmując czas od pracy na korzyść myśli. Znaczy to, że przepędzał niekiedy dnie całe w marzeniu, pogrążony i zatopiony jak ten, co miewa wizje, w nieme rozkosze zachwytu i promieniowania wewnętrznego. Zadanie jego życia tak mu się przedstawiało: pracować, o ile można najmniej fizycznie, ażeby pracować o ile można najwięcej moralnie; innemi słowy, przeznaczać kilka godzin na życie realne, a resztę rzucać w nieskończoność. Sądząc, że nic mu nie braknie, nie spostrzegł się, że kontemplacja tak zrozumiana staje się wreszcie jedną z form lenistwa, że zaspokoiwszy pierwsze potrzeby życia, za rychło oddaje się wypoczynkowi.
Było rzeczą widoczną, ze taki stan rzeczy mógł być tylko przechodnim dla tego charakteru energicznego i szlachetnego, i że przy pierwszem starciu się z nieuniknionemi komplikacjami losu, Marjusz się przebudzi.
Tymczasem, chociaż był adwokatem — ojciec Grillenormand mógł sobie o tem myśleć co chciał — nie zajmował się obroną, ani nawet procesowaniem. Marzenie odciągnęło go od adwokatury. Chodzić do patronów, biegać do sądu, szukać spraw — to rzecz nudna. Po co? Nie widział żadnego powodu zmieniania sposobu zarobkowania. Owa księgarnia mało znana, dała mu wreszcie pracę pewną, pracę nietrudną, a która — jak to mówiliśmy — wystarczała mu zupełnie.
Jeden z księgarzy, dla których pracował — jak się zdaje, pan Maginel, zaproponował mu, że go weźmie do siebie, da mu mieszkanie, pracę stałą i tysiąc pięćset franków rocznie. Mieć dobre mieszkanie! Tysiąc pięćset franków! Zapewne. Ale wyrzec się wolności! Być najemnikiem! Pewnym rodzajem subjekta literackiego! W myśli Marjusza przyjęcie tego obowiązku polepszało i pogarszało równocześnie jego położenie: zyskiwał dobrobyt a tracił godność; nieszczęście zupełne i piękne zamieniało się w przymus brzydki i śmieszny: coś w rodzaju tego, jakby ślepy stawał się jednookim. Odmówił.
Marjusz żył samotnie. Nie wszedł stanowczo do grupy, której przewodniczył Enjolras; raz dla tego, że lubił być po za obrębem wszystkiego, powtóre dla tego, że był trochę wystraszony. Zachowano nadal dobre przyjacielskie stosunki; w każdej potrzebie gotowi byli wspierać się wzajemnie wszelkiemi możliwemi sposobami; nic więcej nadto. Marjusz miał dwóch przyjaciół: młodego Courfeyrac’a i starego pana Mabeufa; skłaniał się do starego. Najprzód jemu zawdzięczał rewolucję, która w nim zaszła — jemu też zawdzięczał, że poznał i pokochał swego ojca. — Zdjął mi kataraktę — powiadał.
Rzecz pewna, skarbnik parafii wywarł wpływ stanowczy. P. Mabeuf wszakże w tym wypadku był tylko spokojnym i obojętnym czynnikiem Opatrzności. Przypadkowo i mimowiednie oświecał Marjusza, tak jak świeca, którą przyniósłby ktoś; był on świecą, nie zaś tym ktosiem. Co zaś do wewnętrznej politycznej rewolucji w Marjuszu, to p. Mabeuf zgoła nie był zdolny ani jej zrozumieć, ani chcieć, ani nią pokierować. Ponieważ później spotkamy p. Mabeufa, kilka słów o nim nie będzie bezużytecznych.