Nędznicy/Część trzecia/Księga piąta/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Tego dnia, kiedy p. Mabeuf powiedział Marjuszowi: „Zapewne, uznaję opinje polityczne“ — przedstawił mu dokładny plan swego umysłu. Wszystkie opinje polityczne były dla niego obojętne i wszystkie uznawał bez różnicy, byle tylko pozostawiły go w spokojności; robił jak Grecy, którzy nazywali Furje „pięknemi, dobremi, czarującemi“ Eumenidami. P. Mabeuf miał swoją, opinję polityczną: kochał namiętnie rośliny a nadewszystko książki. Miał jak i wszyscy swoją końcówkę: ista, bez której w owym czasie nikt nie mógł żyć, ale nie był ani rojalistą, ani bonapartystą, ani konstytucjonalistą, ani orleanistą, ani anarchistą, lecz tylko bukinistą (antykwarjusz). Nie pojmował, jak ludzie mogli zajmować się nienawidzeniem się wzajemnem dla takich głupstw, jak karta konstytucyjna, demokracja, legitymizm, monarchja, rzeczpospolita itd., kiedy mogli na tym świecie przypatrywać się wszelkiego rodzaju mchom, trawom i krzakom i przeglądać stosy ksiąg in folio a nawet in 32. Strzegł się mocno tego, by nie był nieużytecznym; posiadanie książek nie przeszkadzało mu je czytać, zajęcia botaniczne nie przeszkadzały mu być ogrodnikiem. Kiedy poznał Pontmercy’ego, pomiędzy pułkownikiem i nim istniała tego rodzaju sympatja, że to, co robił pułkownik dla kwiatów, on robił dla owoców. P. Mabeuf doszedł do tego, że przez szczepienie wyhodował gruszki tak smaczne jak gruszki Saint-Germain: skutkiem jednej z tych kombinacyj — jak się zdaje — powstała mirabela październikowa, słynna dzisiaj a niemniej wonna od mirabali letniej. Chodził na mszę, raczej z powodu swego łagodnego usposobienia, aniżeli przez nabożeństwo, i dla tego także, że lubiąc twarze ludzkie a nienawidząc szumu, znajdował w kościele ludzi zgromadzonych i milczących. Czując, że trzeba być czemś w państwie, wybrał obowiązek skarbnika parafii. Wreszcie, nigdy nie udawało mu się pokochać żadnej kobiety tak, jak kochał cebulkę tulipana, ani też pokochać jakiego mężczyznę, tak jak kochał elzewiry. Oddawna już minęło mu sześćdziesiąt lat, kiedy pewnego dnia zapytano go: — Czy pan nigdy nie byłeś żonaty? — Zapomniałem — odpowiedział. Jeżeli zdarzało mu się niekiedy — a komuż to się nie zdarza? — powiedzieć: — Och! gdybym był bogaty! — nie spoglądał wówczas na piękną dzieweczkę jak ojciec Gillenormand, ale patrzał na starą jaką księgę. Żył sam, ze starą służącą. Cierpiał trochę na chiragrę, i kiedy spał, stare jego palce, zesztywniałe od reumatyzmu, kurczyły się między fałdami kołdry. Ułożył i ogłosił drukiem Florę okolic Cauteretz z tablicami kolorowanemi, dzieło dosyć poważne, którego tafle miedziorytowe znajdowały się u niego, i które sam sprzedawał. Przychodząc po nie, dzwoniono dwa lub trzy razy na dzień do jego mieszkania na ulicy Meziéres. Miał z tego przeszło dwa tysiące franków rocznie; była to prawie cała jego fortuna. Chociaż ubogi, miał ten talent, że przy cierpliwości i oszczędności, zebrał z czasem kosztowny zbiór rzadkich egzemplarzy wszelkiego rodzaju. Wychodził zawsze z książką pod pachą, a wracał często z dwiema. Jedynem upiększeniem jego czterech pokoi parterowych, które w raz z ogródkiem stanowiły jego mieszkanie, były zielniki oprawione w ramy i sztychy starych mistrzów. Widok szpady lub strzelby przejmował go zimnym dreszczem. W życiu swojem nigdy nie zbliżał się do działa, nawet u Inwalidów. Miał żołądek znośny, brata księdza, włosy zupełnie białe, brak zębów zarówno w ustach jak w umyśle, drżenie w całem ciele, akcent pikardzki, śmiech dziecięcy, przestrach łatwy i wyraz twarzy starego barana. Z tem wszystkiem, żadnej innej przyjaźni, ani też żadnej innej zażyłości z żywemi osobami, oprócz starego księgarza u bramy Saint-Jacques, nazywającego się Royol. Marzeniem jego było naturalizować indygo we Francji. Służąca jego była także pewną odmianą niewinności. Biedna staruszka była dziewicą. Sułtan jej, maciuś, któryby mógł wymiauczeć miserere Allegri w kaplicy Sykstyńskiej, wypełniał jej serce i wystarczał dla tej ilości uczucia, które posiadała. Żadne z jej marzeń nie posunęło się było do mężczyzny. Nigdy nie sięgnęła dalej nad swego kota. Miała jak i on wąsy. Chlubę jej stanowiły czepce zawsze białe. W niedzielę po nabożeństwie przepędzała czas na rachowaniu swojej bielizny w kuferku i na rozkładaniu na łóżku swoich sukien, w sztukach, które kupowała i nie dawała nigdy do uszycia. Umiała czytać: P. Mabeuf przezwał ją matką Plutarchem.
P. Mabeuf przyjmował Marjusza dobrze, dla tego, że Marjusz będąc młodym i łagodnym, ogrzewał jego starość, nie wystraszając jego nieśmiałości. Młodość połączona z łagodnością wywiera na starców wrażenie słońca bez wiatru. Kiedy Marjusz, nasyciwszy się sławą wojenną, prochem, marszami i kontrmarszami, oraz wszystkiemi temi nadzwyczajnemi bitwami, w których jego ojciec zadawał i otrzymywał takie silne cięcia szpadą, szedł do p. Mabeufa, ten opowiadał mu o bohaterze ze stanowiska kwiatów. Około r. 1830, brat jego ksiądz umarł, i prawie nagle, jakby noc zapadła, cały widnokrąg sposępniał dla p. Mabeufa. Bankructwo notarjusza pozbawiło go sumy dziesięciu tysięcy franków, wszystko co posiadał po ojcu. Rewolucja lipcowa sprowadziła przesilenie w handlu księgarskim. W chwilach niedostatku pierwsza rzecz co się nie sprzedaje, to Flora. Sprzedaż Flory okolic Cauteretz wstrzymała się. Upływały tygodnie; a kupujących nie było. Czasami p. Mabeuf wstrząsał się na odgłos dzwonka. — Panie — powiadała mu smutnie matka Plutarch — przyniesiono wodę. Krótko mówiąc, pewnego dnia p. Mabeuf porzucił ulicę Mezieres, złożył urząd skarbnika parafii, wyrzekł się św. Sulpicjusza, sprzedał część — nie książek lecz sztychów, które go mniej obchodziły — i zamieszkał w domku na bulwarze Montparnasse, gdzie zresztą pozostał tylko jeden kwartał, a to z dwóch powodów: naprzód parter i ogród kosztowały trzysta franków, a on nie mógł wydawać na czynsz więcej nad dwieście franków; powtóre, będąc w sąsiedztwie Fatou, słyszał strzały pistoletowe — była to rzecz nieznośna dla niego.
Zabrał z sobą Florę, tafle miedziorytowe, zielniki, teki i książki i zamieszkał niedaleko Salpetiére w pewnym rodzaju chałupki w wiosce Austerlitz: tam miał za pięćdziesiąt écus (150 franków) rocznie trzy pokoje i ogród oparkaniony ze studnią. Skorzystał ze zmiany mieszkania i sprzedał prawie wszystkie swoje meble. Tego dnia, kiedy wniósł się do nowego mieszkania, był bardzo wesoły i sam przybijał gwoździe do zawieszenia sztychów i zielników; przez resztę dnia kopał w ogrodzie, a wieczorem, widząc, że matka Plutarch miała minę smutną i była zamyślona, uderzył ją po ramieniu i z uśmiechem powiedział do niej: — Mamy indygo!
W chałupce Austerlitz, hałaśliwa nazwa której — jeśli mamy prawdę powiedzieć — była mu dosyć przykrą, przyjmował tylko dwóch gości, księgarza z pod bramy Saint-Jacques i Marjusza. Zresztą — jak to już zaznaczyliśmy — umysły zatopione w umiejętności albo w szaleństwie, albo też — co często się wydarza — w jednem i w drugiem naraz, są tylko bardzo mało przystępne dla spraw codziennego życia. Własny los jest dalekim ich myśli. Ze skupienia myśli wynika pewna bierność, która, gdyby była wyrozumowaną, byłaby podobną, do filozofii. Człowiek pochyla się, stacza, rujnuje się, upada, nie bardzo się spostrzegając. Wprawdzie kończy się to zawsze przebudzeniem, lecz spóźnionem. Tymczasem wydaje się, jakbyśmy zachowywali się obojętnie w grze, która rozegrywa się pomiędzy naszem szczęściem i nieszczęściem. Jesteśmy stawką i przypatrujemy się partji z obojętnością.
W taki sposób wśród tej ciemności, która robiła się dokoła p. Mabeufa, kiedy wszystkie jego nadzieje znikały jedna po drugiej, pozostał on pogodny, trochę dziecinnie, lecz bardzo głęboko. Nawyknienia jego umysłowe odbywały bieg regularny jak wahadło u zegara. Pobudzone raz przez złudzenie, odbywały bieg bardzo długo, nawet kiedy złudzenie zniknęło. Zegar nie zatrzymuje się w tej chwili właśnie, kiedy zgubiono klucz od niego.
P. Mabeuf miewał przyjemności niewinne. Przyjemności te były niekosztowne i niespodziewane — sprowadzał je najmniejszy przypadek. Pewnego dnia matka Plutarch czytała jakąś powieść, siedząc w rogu pokoju. Czytała głośno, znajdując, że tak lepiej rozumie. Czytać głośno jest to potwierdzać samemu sobie to, co się czyta. Są ludzie, co czytają głośno i tak jak gdyby dawali sobie słowo honoru na to, co czytają. Matka Plutarch czytała właśnie z taką energją powieść, którą trzymała w ręku. P. Mabeuf słyszał, nie słuchając. Czytając, matka Plutarch doszła do słów następujących. Była mowa o oficerze od dragonów i pewnej piękności:
„...La belle bouda, et le dragon...“
Tu przerwała czytanie, chcąc wytrzeć okulary.
— Budda i Dragon (smok) — mówił półgłosem p. Mabeuf. Tak, to prawda, był smok, który z głębi swej jaskini wyrzucał z paszczy płomienie i palił niebo. Potwór ten spalił już kilka gwiazd, a miał oprócz tego pazury tygrysa. Budda poszedł do pieczary i zdołał nawrócić tego smoka. Dobra to książka, którą czytasz, matko Plutarch. Nie ma piękniejszej legendy.
Poczem p. Mabeuf wpadł w przyjemne marzenie.