Nędznicy/Część trzecia/Księga pierwsza/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W ośm lub dziewięć lat prawie po tem, cośmy opowiedzieli w drugiej części tej historji, widywano na bulwarze Temple i w okolicach Chàteau-d’Eeu małego chłopca od jedenastu do dwunastu lat, któryby dosyć dokładnie urzeczywistniał skreślony powyżej typ ulicznika, gdyby z uśmiechem właściwym jego wiekowi nie łączyło się serce ponure i zupełnie próżne. Dziecko to ustrojone było w spodnie męzkie, lecz nie pochodziły one od jego ojca, i w kaftan kobiecy, który nie pochodził od jego matki. Jacyś ludzie ubrali je w owe łachmany przez litość. A jednak miało ono ojca i matkę. Lecz ojciec nie myślał o niem, a matka nie kochała go wcale. Było to jedno z tych dzieci, godnych politowania, mających ojca i matkę a będących sierotami.
Dziecko to czuło się dobrze tylko na ulicy. Bruk był mniej twardym dla niego aniżeli serce matki. Rodzice kopnięciem nogi pchnęli je w życie. Po prostu wyleciało z gniazda.
Był to chłopiec hałaśliwy, blady, zwinny, bystry, szyderski, żywy i chorowity. Chodził, biegał, śpiewał, grał na dudce, grzebał się w rynsztokach, trochę kradł, tak jak koty i wróble, wesoło śmiał się, kiedy nazywano go wisusem, gniewał się, kiedy nazywano go voyou.
Nie miał schronienia, ani chleba, ani ognia, ani miłości; był jednak wesoły, ponieważ był wolny. Kiedy podobne małe istoty stają, się ludźmi, prawie zawsze koło porządku społecznego napotyka ich i miażdże; lecz dopóki są dziećmi, wymykają się mu ponieważ są mali. Najmniejsza dziura je ocala. Chociaż tak opuszczone było to dziecko, zdarzało się jednak niekiedy, co drugi lub trzeci miesiąc — że powiadało do siebie: — Otóż pójdę zobaczyć mamę! Wówczas porzucało bulwar, cyrk, bramę Saint-Martin, szło na wybrzeża, kierowało się ku przedmieściom, dochodziło do Salpêtrière i przybywało — dokąd? Właśnie do podwójnego numeru 50 — 52, znanego już czytelnikowi, do domostwa Gorbeau.
W tym czasie, rudera 50 — 52, zwykle pusta i wiecznie opatrzona napisem: „Pokoje do wynajęcia“ była — rzecz rzadka — zamieszkana przez kilka osób, które zresztą — jak to bywa zawsze w Paryżu — nie miały z sobą ani żadnej łączności, ani żadnego stosunku. Należały one do tej klasy ubogiej, która rozpoczyna się od drobnego mieszczanina, będącego w ciągłych kłopotach pieniężnych, i ciągnie się z nędzy w nędzę, aż do najniższych warstw społecznych, aż do dwóch istot, na których się kończy cała materjalna strona cywilizacji, do zamiatacza ulic, który zgrzebuje błoto, i do gałganiarza, który zbiera szmaty.
„Główna lokatorka“ z czasów Jana Valjean umarła, i jej miejsce zastąpiła inna, zupełnie do niej podobna. Nie wiem, który filozof powiedział: — „Nigdy nie braknie starych kobiet“. Ta nowa staruszka nazywała się panią Burgon i nie miała nic odznaczającego się w swojem życiu, prócz dynastji trzech papug, które panowały kolejno nad jej sercem.
Do najnędzniejszych mieszkańców domostwa należała rodzina, złożona z czterech osób: ojca, matki i dwóch córek, już dorosłych; wszystko czworo mieściło się w jednej ciupie, jednej z owych klatek, o których już mówiliśmy. Rodzina ta na pierwszy rzut oka nie przedstawiała nic bardzo szczególnego, oprócz nadzwyczajnego niedostatku. Ojciec, wynajmując pokój, nazwał siebie Jondrette. Wkrótce po swojem przeniesieniu się, które dziwnie było podobne — jeżeli użyć znakomitego wyrażenia się głównej lokatorki — do wprowadzenia się golizny, Jondrette powiedział do tej kobiety, która tak jak jej poprzedniczka pełniła zarazem obowiązek odźwiernej i zamiatała schody: — „Matko taka a taka, jeżeliby ktokolwiek przypadkiem przyszedł i pytał o Polaka lub Włocha a może o Hiszpana, to ja jestem.“
Rodzina ta była rodziną wesołego bosaka. Przybywał do niej i znajdował nędzę a — co o wiele smutniejsza — nie napotykał żadnego uśmiechu: chłód w mieszkaniu i chłód w sercach. Kiedy wchodził — pytano go: — Zkąd przychodzisz? — Odpowiadał: — Z ulicy. Kiedy szedł — pytano go: — Dokąd idziesz? — Odpowiadał: — Na ulicę. Matka mówiła do niego: Po co tu przychodzisz?
Dziecko to żyło pozbawione zupełnie miłości, jak owe blade trawy, które wschodzą w piwnicy. Nie cierpiał nic na tem i nie żądał nic od nikogo. Nie wiedział właściwie, jakiemi powinni być ojciec i matka. Z resztą matka kochała jego siostry.
Zapomnieliśmy powiedzieć, że na bulwarze Temple nazywano to dziecko małym Gavroche. Dla czego nazywało się Gavroche? Prawdopodobnie dla tego, że ojciec jego nazywał się Jondrette. Zatracać ślad, zdaje się być instynktem pewnych rodzin pogrążonych w nędzy.
Pokój, w którym mieszkali Jondrettowie w chałupie Gorbeau, był ostatnim na końcu kurytarza. Ciupkę sąsiednią, zajmował pewien młody człowiek bardzo ubogi, którego nazywano panem Marjuszem.
Powiedzmy, kto to był ten pan.