Nędznicy/Część trzecia/Księga szósta/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Początki ciężkiej choroby.

Nazajutrz o zwykłej godzinie, Marjusz wyjął z szafki nowy tużurek, spodnie nowe, kapelusz nowy i buty nowe; ubrał się w ten cały nowy komplet, włożył także rękawiczki, co było wyuzdanym zbytkiem, i poszedł do ogrodu Luksemburskiego.
W drodze spotkał Courfeyrac’a i udał, że go nie widzi. Courfeyrac, wróciwszy do siebie, rzekł do swoich przyjaciół:
— Tylko co miałem zaszczyt spotkać na mieście nowy kapelusz i nowy tużurek Marjusza, i Marjusza w tem wszystkiem. Niezawodnie poszedł zdawać egzamin, bo miał minę zupełnie głupią.
Przybywszy do ogrodu, Marjusz obszedł naokoło sadzawkę, i rozważał sobie łabędzie. Potem pozostał jakiś czas w rozpamiętywaniu przed jakimś posągiem, który miał głowę całkiem poczerniałą od pleśni, i któremu brakowało biodra. Stał nad sadzawką jakiś jegomość kilkodziesięcioletni i brzuchaty, który, trzymając za rękę małego chłopca kilkoletniego, mówił do niego bardzo poważnie: „Unikaj zawsze ostateczności. Pamiętaj, synu, żebyś się zawsze trzymał w równej odległości od absolutyzmu, jak od anarchji“. Marjusz wysłuchał tej przemowy, potem jeszcze raz obszedł sadzawkę na około. Nareszcie skierował się ku swojej alei, powolnie i jakby wbrew swojej woli; było mu, jakby go coś popychało i odciągało zarazem. Nie zdawał sobie z tego wcale sprawy, i przywidziało mu się, że to było jak codzień.
Wchodząc w aleję, spostrzegł w drugim jej końcu siedzących jak zwykle na swej ławce, pana Białego i jego córkę. Zapiął się aż pod szyję, obciągnął na sobie tużurek, żeby się nigdzie nie marszczył, spojrzał sobie z pewnem zadowoleniem na spodnie i buty, i począł iść ku ławce. Było nieco ataku w tym pochodzie, i niewątpliwie nawet jakieś zachcenie podboju. Dlatego też w takiem znaczeniu mówię, że szedł ku ławce, jakby powiedział: Hannibal szedł na Rzym.
Zresztą, wszystko w tych jego poruszeniach było tylko machinalne, i nie przerwały one ani na jotę zwykłych zajęć i prac jego umysłu. Przemyśliwał w tej chwili nad tem: że podręcznik bakalaureatu jest to książka rzadkiej głupoty, i że musiała zostać napisaną przez najszczerszych niedołęgów, skoro tam rozbierają, jakby arcydzieła rozumu ludzkiego, aż trzy tragedje Rasyna, a jedną tylko komedję Moliera. Doświadczył jakby przeraźliwego świstu w uchu. Zbliżając się do ławki, jeszcze sobie wygładzał fałdy tużurka, a oczy jego wlepiały się w dziewczynę. Zdawało mu się, że zapełniała cały koniec alei jakąś nieokreśloną jasnością błękitnawą.
Im się bardziej zbliżał, tem coraz więcej zwalniał kroku. Przybywszy do pewnej odległości od ławki, ale jeszcze nie doszedłszy do końca alei, zatrzymał się, i sam nie wiedząc jak się to stało, zawrócił się nazad. Bo nawet nie powiedział sobie w duszy: że nie potrafi dojść do końca. W ten sposób, zaledwie go dziewczyna mogła spostrzedz zdaleka, i widzieć jak pięknie wyglądał w nowem swojem ubraniu. Jednak trzymał się bardzo prosto, żeby się dobrze mógł wydawać na przypadek, gdyby mu się ktoś, będący za nim, przypatrywał.
Doszedł do przeciwnego końca alei, poczem wrócił znowu, i tym razem przybliżył się już nieco więcej do ławki. Doszedł nawet tak blizko, że był już tylko o trzy drzewa od ławki. Ale tam uczuł znagła jakby jakieś niepodobieństwo postąpienia dalej, i zawahał się. Zdawało mu się, że twarz dziewczyny pochyliła się ku niemu. Jednakże zdobył się na gwałtowne i męzkie wysilenie, poskromił wahanie, i zmusił się iść naprzód. W kilka chwil potem przechodził przed ławką, prosto i odważnie, zaczerwieniony aż po uszy, nie śmiejąc spojrzeć ani na tę, ani na tę stronę, trzymając rękę w zanadrzu, jak człowiek stanu. W chwili kiedy przechodził pod ogniem baterji, doznał przeraźliwego bicia serca. Nieznajoma ubrana była jak i dnia poprzedniego w adamaszkową suknię i krepowy kapelusz.
Usłyszał głos niewypowiedzianego wdzięku, który nie mógł być jak jej głosem. Rozmawiała spokojnie. Była dziwnie ładna. Czuł to, jakkolwiek nie probował spojrzeć na nią. „Spodziewam się jednak — myślał sobie — że nie odmówiłaby mi szacunku i poważania, gdyby wiedziała, że to ja jestem prawdziwym autorem rozprawy o dziełach Marcos’a Obregon de la Ronda, którą pan Franciszek de Neufchâteau umieścił za swoją na czele swojego wydania Gil Blas’a!“
Minął ławkę, doszedł aż do bliskiego już końca alei, potem wrócił i znowu przeszedł przed ławką pięknej dziewczyny. Tym razem był bardzo blady. Zresztą uczucie, jakiego doświadczał, nie było wcale przyjemnem. Oddalił się od ławki i od dziewczyny, i jeszcze będąc od niej odwróconym, wyobrażał sobie, że na niego patrzała, i jakoś mu się od tego nogi plątały.
Nie probował więcej zbliżyć się do ławki, zatrzymał się w połowie alei, i tam, co mu się nigdy przedtem nie zdarzało, usiadł, spoglądając z ukosa, a w głębiach najmniej widnych jego umysłu, poczęło świtać przypuszczenie, że jednak niepodobna ażeby osoba, której on podziwiał kapelusz biały i czarną suknię, miała być w zupełności obojętną dla jego błyszczących butów i nowego ubrania.
Po pewnym czasie wstał, jakby miał znowu rozpocząć pochód ku swej ławce, którą opromieniała aureola. Jednak pozostał na miejscu i nieruchomy. Po raz pierwszy od piętnastu miesięcy pomyślał sobie, że ten jegomość, który tam codzień siadał ze swoją córką, zapewne go zauważył ze swej strony, i znajdował może dziwnem jego tak uparte do tej alei uczęszczanie.
Po raz pierwszy także uczuł jakieś nieuszanowanie, w nadawaniu temu nieznajomemu, nawet w skrytości swojej myśli przezwiska pana Białego.
Pozostał w ten sposób chwil kilka z głową spuszczoną i rysując po piasku laseczką, którą trzymał w ręku.
Potem zwrócił się nagle w stronę zupełnie przeciwną ławce, a tem samem panu Białemu i jego córce, i odszedł do domu.
Dnia tego zapomniał pójść na obiad. Spostrzegł to zaledwie o ósmej godzinie wieczorem i ponieważ, już było zapóźno iść na ulicę Świętego Jakóba, zjadł kawałek suchego chleba, który popił wodą.
Zanim się położył, wyczyścił szczotką swoje ubranie i złożył je wielce starannie.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.