Nędznicy/Część trzecia/Księga szósta/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz pani Bougon, (tak bowiem mianowana była przez Courfeyrac’a stara odźwierna, najcelniejsza lokatorka — gospodyni rudery Gorbeau; nazywała się zaś rzeczywiście pani Burgon, aleśmy już wykazali powyżej, że ten wartogłów Courfeyrac nie szanował nic na świecie). Imć pani Bougon osłupiała, postrzegłszy, że pan Marjusz wychodził znowu w nowem ubraniu.
Poszedł znowu do ogrodu Luksemburskiego, ale nie zdołał dojść bliżej ławki, jak do połowy alei. Usiadł zdaleka jak dnia poprzedniego, nie mogąc się napatrzeć białemu kapeluszowi, czerwonej sukni, a nadewszystko błękitnej światłości. Dlatego nie ruszył się ztamtąd przez dzień cały, i nie prędzej odszedł do siebie, aż gdy zamykał bramy ogrodu. Nie zdołał dopatrzeć wyjścia pana Białego i jego córki. Wniósł ztąd, że musieli odejść bramą od ulicy Zachodniej. Później, w kilka tygodni potem, kiedy się nad tem zastanawiał, nie mógł nigdy sobie przypomnieć gdzie jadł obiad owego wieczora.
Nazajutrz, a był to już trzeci dzień z rzędu, Imć pani Bougon czuła się jakby rażoną piorunem. Marjusz znów wyszedł w swojem nowem ubraniu. „Trzy dni z rzędu!“ — wołała, załamując ręce.
Próbowała śledzić go, idąc za nim, ale Marjusz stąpał lekko i ogromnemi krokami, jakby był hipopotamem, wybierającym się na ściganie dzikiej kozy. W parę minut straciła go z oczu, i zmuszona była wrócić zadyszana, na pół dusząca się od swojej astmy, zła jak pies.
— Czy też to jest sens — mruczała — ubierać się w świąteczne suknie na codzień, i zmuszać tylko ludzi do latania za sobą!
Marjusz udał się jak zwykle do ogrodu Luksemburskiego.
Młoda dziewczyna już się tam znajdowała z panem Białym. Marjusz, udając, że czyta w książce, przybliżył się do nich jak mógł najbardziej, ale i to jeszcze było dość daleko, następnie zawrócił się, by usiąść na tem samem miejscu, gdzie strawił całe cztery godziny na przypatrywaniu się skaczącym w alei wróblom, które nie przestawały świergotać.
Upłynęło od tego czasu parę tygodni. Marjusz poszedł do ogrodu Luksemburskiego, nie już w celu przechadzki, lecz by zasiąść znowu na tem samem miejscu, sam nie wiedząc dlaczego. Raz je zająwszy, już się z niego więcej nie ruszał. Co rano ubierał się w nowe suknie na to, żeby się wcale nie pokazać, i nazajutrz rozpoczynał to samo.
Była ona istotnie cudownej piękności. Jeżeli w czemkolwiek można jej było zrobić zarzut, zakrawający na krytykę, to chyba, że sprzeczność między jej wzrokiem, który był smutny, i uśmiechem pełnym wesela, nadawała twarzy pewien wyraz, jakby nieco obłąkany; co sprawiało, że w pewnych chwilach, ta słodka twarzyczka stawała się dziwną, nie przestając być zachwycającą.