[318]NA ŚMIERĆ
KAZIMIERZA BRODZIŃSKIEGO.
ZMARŁEGO W DREŹNIE, 10 PAŹDŹ. 1835.
Błogosławiony człowiek, mędrzec Chrześcijański,
I wieszcz, ofiarnik Prawdy! gdy go w niéj duch Pański
Oświeca przez natchnienie, a przez miłość budzi
Głosić ją — nie dla sławy, lecz dla dobra ludzi!
W tém ci błogosławieństwie pokój, Kazimierzu!
Myśl twoja zawsze z sercem, duch z Niebem w przymierzu,
Wiodły kolej dni twoich cichym, czystym zdrojem,
Ślad ich znacząc zasługą, a darząc pokojem,
Ażeś stanął śród ziomków, i w ich wieszczów gronie,
Wzorem w czynie, i w pieśni — w życiu, i przy zgonie.
[319]
Tak! w tobie spłynął w jedno duch pieśni ojczystéj,
Duch rycerski, rolniczy, bogobojny, czysty,
Ten sam zawsze w swéj prawdzie, śród różnych barw czasu,
W Niemcewiczu, w Karpińskim, w Janie z Czarnolasu.
A tyś tych Patryarchów nieodrodnym synem:
Co śpiéwał — to czuł szczerze; co rzekł — stwierdził czynem.
Znałem tych, coć widzieli śród gradów kartaczy;
Widziałem cię, jak mistrza tysiąców słuchaczy.
Słuchałem cię, jak brata dojrzalszego wiekiem,
Gdyś śmiało i swobodnie był tylko człowiekiem.
Widziałem, gdyś piastując twe dziecię jedyne,
Tulił je, nócąc do snu piosenki matczyne.
A zawsze tenże pokój siły tajemniczéj,
Zawsze taż skromność oka, ten uśmiech słodyczy,
Ta niepamięć o sobie, ta ufna prostota!
Bo zawsze taż myśl, serce — taż prawda i cnota.
Lecz to wszystko zaświadczy tysiące ust bratnich.
Bóg i jam tylko świadek chwil jego ostatnich!
I zdawna już ślub święty wiąże moje chęci,
Przekazać je do skarbcu ojczystéj pamięci,
By obok pieśni jego, potomność daleka
I z śmierci w nim, jak z życia, poznała człowieka.
Duch w nim był treścią życia; nie ciała choroba
Zmogła go i zabiła — lecz myśli żałoba.
[320]
W niéj dlań budził się codzień sęp Prometeusza.
Bolom serca uległo ciało — lecz nie dusza.
Nieraz w życiu, powiernik przyjaciół mych bliższych,
I w sercach ich najtkliwszych, i w myślach najwyższych,
Widziałem. jak z cierpieniem łamali się duchem:
Jak kamienném wytrwaniem, lub siły wybuchem,
Tępili lub kruszyli bijące w nich groty.
Lecz tak cichéj, tak słodkiéj, pokornéj tęsknoty,
Tak świętéj uległości woli Ojca w Niebie,
I tak Chrześcijańskiego zapomnienia siebie.
Z jakiemi on trwał mężnie w smutku i boleści,
Ni z przykładu nie znałem dotąd, ni z powieści.
A przecież ciężkie były boleść i żałoba! —
Z wieszczego snać przeczucia, był on pieśń Hijoba
Wytłómaczył przed laty — jak by w niéj dla siebie
Źródło męztwa i siły zgotować w potrzebie.
To téż cierpiał i znosił jak ów Nędzarz Pański.
Jak ów Baranek — symbol siły Chrześcijańskiéj:
Aż Dobry Pasterz ujrzał ozdobę swéj trzody,
I snać przyszedł, by sam ją zanieść do zagrody,
Jak stokroć brał przed wieki, i bierze na ręce,
Bohatersko–męczeńskie dusze, i dziecięce.
Zbliżała się godzina: — a jako gdy słońce
Schyla się do zachodu — wiatry w dzień wiejące
Ucichają, a ono swe blaski promienne
Wciąga zda się w głąb’ siebie, na spocznienie senne,
[321]
Lecz nim zgaśnie, raz jeszcze w pełni majestatu
Nieśmiertelne swe jutro zapowiada światu: —
Tak dusza Chrześcijańska, przed ostatnią probą,
Ucisza się w pokoju; i jakby chcąc z sobą
Zabrać i unieść wszystkie swe cnoty na ziemi,
Wsiąka je, i nie wiedząc promienieje niemi.
Tak był On. — Obmytemu u pokuty zdroju
Bóg snać wlał taką słodycz wnętrznego pokoju,
I tak podniósł go w duchu — że z téj wysokości
Stanął przed nim zarazem i obraz przeszłości,
I nadzieja błękitną przyszłość odsłoniła.
Czuł jéj blask — lecz nie wiedział, że to wieczność była.
I ufny, z pełni serca, przed okiem przyjaźni.
Rzucał w nią, jakby resztę gwiazd swéj wyobraźni:
A wszystkie były tylko iskry lub odbicia
Jednéj — stałéj, słonecznéj przewodniczki życia,
Miłości: Boga, kraju, ziomków, towarzyszy,
I domowéj rodziny, i wiejskiéj zaciszy,
Gdzie wrócić — którym jeszcze błogosławić, służyć
Chciał w życiu — które, mniemał, że Pan chce przedłużyć.
Lecz Pan inak rozrządził — i sam mu swą wolę
Obwieścił: — nie przez trwogę śmierci, nie przez bole,
Nie przez strach nawet sądów swych i Majestatu: —
Lecz jak wstępował w Niebo, błogosławiąc światu,
[322]
Jak stokroć zchodził z Nieba na męczeńskie dusze,
By je wzmódz duchem Swoim nad śmierć i katusze:
Tak zszedł snać i ku niemu: — z jasnym włosem młodzian,
Z promieniejącém czołem, śnieżną szatą odzian.
Stanął przed nim w widzeniu — i skinieniem ręki
Wskazał drogę ku Niebu — palmę życia męki.[1]
I on uznał znak Pański! — i jakby Anieli
Na straży mu u serca i myśli stanęli,
Taki pokój tchnął w licu, taka w oku radość:
Że nawet w onéj chwili, gdy już śmierci bladość
Zwiastowała jéj przyjście; gdy na łup jéj ciało
Skazane, snać w jéj ręku konwulsyjnie drgało,
A skroń jego stygnącą, jako marmur biały,
Usta już tylko moje i łzy ogrzewały:
Że nawet w onéj chwili — którą widząc człowiek,
Drży tylko albo płacze: — z pod gasnących powiek
Lśnił jakiś taki promień, taki blask weselny,
Tak się dawał czuć tryumf duszy nieśmiertelnéj,
Taka pewność, że żyje i idzie do Boga:
Że grzechemby się zdały litość albo trwoga;
I tom jedno czuł tylko w głębi serca mego:
Jak dobry PAN! jak słodka śmierć Sprawiedliwego!
Pokój więc duszy twojéj ze sprawiedliwemi!
I pokój prochom twoim! — nie na swojéj ziemi,
[323]
Lecz w pośrodku dwóch bratnich mogił, w których leży
Wzór cnoty Polskich niewiast, i Polskich rycerzy![2]
I gdy ziomek, stanąwszy nad waszemi groby,
Złoży wam ze łzą w oku hołd czci i żałoby,
W kraju cudzym, swój więcéj niech pokocha jeszcze,
Co rodzi takie męże, niewiasty, i wieszcze.
|