Na chlebie u dzieci/Rozdział czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na chlebie u dzieci
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY.

Przed kościołem.

Suchowolski kościołek stał na wzgórzu, otoczony wieńcem starych lip. Zdaleka ścian widać nie było, tylko zieleń gęstą, ponad którą wystrzelał spadzisty dach czerwony i wieżyczka lekka, wysmukła, z kulą złocistą na wierzchu, która służyła za podstawę również pozłacanemu krzyżowi.
Kościołek murowany był, a zbudowano go, jak księgi świadczą, dawno, bardzo dawno. Pod sklepieniami dolnemi spoczywają wielkie trumny dębowe, a w nich zmurszałe, w proch rozsypujące się kości.
To fundatorowie kościoła snem wiekuistym uśpieni.
W zakrystji kilka portretów wisi, w ramach złoconych niegdyś, teraz poczerniałych zupełnie. To fundatorów portrety.
Ku wieczorowi się miało; słońce chyliło się na zachód czerwone i przez okna kościelne rzucało snopy blasków na wielki ołtarz, na figury Świętych, na złocone gzemsy filarów. Ślizgały się te blaski po ramach obrazów, po lichtarzach, po świeczniku kryształowym w środkowej nawie wiszącym, kładły się na posadzce kamiennej, wydeptanej, wyklęczanej przez ludzi.


Przed plebanją, na ganku, obrosłym dzikiem winem, siedział, odmawiając pacierze, proboszcz suchowolski.

Przed plebanją, na ganku, obrosłym dzikiem winem, którego gęste liście czerwieniały już, jak zwykle na jesieni, siedział, odmawiając pacierze, proboszcz suchowolski. Był to staruszek suchy, zawiędły, niedużego wzrostu. Długie włosy białe spadały mu prawie na ramiona, a zpod brwi groźnie najeżonych, krzaczastych, patrzyły oczy niebieskie, takie dziwnie dobre i łagodne, jakby wyglądająca przez nie dusza cały świat umiłowała i objąć go pragnęła.
Niepokaźny człowieczek, ale duch wielki — i prawdziwie wielki, bo kilka tysięcy dusz swojej parafji w uczciwości i bojaźni Bożej utrzymywał nauką i łagodną wyrozumiałością, przykładem dobrym. Ubogiego wsparł, błądzącego na drogę dobrą naprowadził, smutnego pocieszył — i chluby z tego żadnej nie szukał, nie wynosił się nad innych, nie pysznił...
Owszem, nieraz czy z małym, czy ze starym pogwarzył, pożartował, pośmiał się i nawet wesołości ani tańców za złe nie miał, byle tylko były po trzeźwemu, po ludzku.
Niedługo jednak ludzie dali siedzieć proboszczowi w spokojności. To ten, to ów przyszedł. Jednemu trzeba było rady, drugiemu pomocy, a na plebanji ludzie to zawsze znajdowali. Wreszcie gdy się już noc zrobiła, przyjechał chłop z trzeciej wsi, prostym wozem w drabinach, do chorego prosić. Ksiądz ubrał się do drogi, poszedł do kościoła, wziął Wjatyk i natychmiast pojechał.
Grzędzikowski, zamykając kościół po odjeździe księdza, niezadowolony, mruczał do siebie:
— Pilno im, na ten przykład, po nocy! Mało mieli dnia, żeby konie przysłać. Źle, na ten przykład, kanonik robi, że lada kogo słucha. Niedługo, na ten przykład, będą go z łóżka wyciągali!
Zamiast pójść prosto do domu, wyjrzał dziad za ogrodzenie kościelne i popatrzył na drogę, co ku wsi i ku karczmie prowadziła.
— Świeci się u Joela — mówił, spluwając — juści, że się świeci. Bo i nie co... taki spekulant zbiera pieniądze i w dzień i w nocy. Do niego, na ten przykład, jak do młyna, każdy jedzie, każdy idzie; a kto przyjdzie, albo przyjedzie, zawdy mało wiele groszowiny zostawi.
Rozmawiając w ten sposób, z oczyma utkwionemi w karczmę, w której się jasno świeciło, nie zauważył dziadowina, że ktoś nadchodzi. Dopiero silne trącenie w łokieć wyrwało go z zadumy. Obejrzał się.
— Ah! to wy, Wincenty — zawołał — tak podeszliście, na ten przykład, cicho, nawet „pochwalony“ nie rzekłszy.
Pypeć wziął się pod boki i ochrypłym głosem zaśpiewał:

„Niechaj będzie pochwalony!
„Czapka biała, wierzch zielony...

— Tfy! — zawołał, spluwając, dziad — nad grobem oto stoicie, na ten przykład, i takie śpiewanie was się trzyma! Przeżegnajcie się, Wincenty, co z wami się dzieje?
— Widzisz go, — krzyknął Pypeć, — widzisz go, jaki mądry! Co ty, psia wełna, myślisz, dziadu jeden!? On mi będzie kazanie prawił! Czy ty kanonik?! Co! Twoje prawo, psia wełna, kościół zamiatać, a nie gospodarzy statecznych rozumu uczyć.
— Idźcie, Wincenty, w swoją drogę, idźcie sobie, na ten przykład, spokojnie, nie zaczepiajcie ludzi.
— Właśnie chciałem cię zaczepić po dobroci, żebyś ze mną, psia wełna, do karczmy poszedł, ale że ty dziadowskie pokolenie... zawdy chciałbyś wyżej pluć, niż masz gębę...
— Gęba, na ten przykład, na dwa użytki jest... do gadania, na ten przykład, swoją drogą, a zaś do picia swoją drogą; a jak insza gęba powie nieprzystojne słowo, to ją pasuje zatkać, a bardziej jeszcze przy kościele...
— Przy kościele? — zapytał zdumiony Pypeć.
— A to ślepi jesteście! nie widzicie, że oto o dwadzieścia kroków kościół — i czapkę, na ten przykład, na łbie macie, jak nieprzymierzając.. żyd!
Pypeć westchnął.
— Kościół! — mówił, jakby przebudzony ze snu, — kościół... A juści prawda... stoi tu kościół. Boże miłosierny! Ślepy ja? czy co?
Zdjął czapkę, ukląkł i z całej mocy bił się w piersi.
— Jezu Nazareński! przebacz mnie grzesznemu, jako żem domu Twego nie widział.
— Bo i pewnie — mruknął dziad, — teraz was i w niedzielę na Sumie nie uświeci.
— Będę chodził — bełkotał pijany — będę chodził. Nie powiedzą święci Pańscy i aniołowie w niebie, że Pypeć Wincenty poganin, jeno że pijak, psia wełna, bo pijak... niema co gadać.
— Hm! — mruknął Grzędzikowski. — Juścić pijaństwo to grzech śmiertelny; ale że Pan Jezus, na ten przykład, łotrowi na krzyżu odpuścił, to i wam odpuści.
— Sprawiedliwie przemawiacie, Onufry, bardzo sprawiedliwie. Podnieście, pomóżcie mi wstać, bo łamane bóle w nogi powłaziły, i oto, psia wełna, o swojej mocy nie wstanę.
— A juści, wiem ci ja, że, na ten przykład, złe po świecie chodzi i przygoda może się choćby i na równej drodze trafić. Tedy, choć na ten przykład, dyfamowaliście mnie dziadowskiem pokoleniem, przecie was poratuję i podniosę. Ale żeście ciężkie to ciężkie, jak, na ten przykład, kloc!
To rzekłszy, Grzędzikowski dźwignął chłopa i pomógł mu wstać.
— Oj, — rzekł Pypeć, — ciężki ja... to prawda... ale nie w sobie. Tak oto nibyć ja taki jako i insi ludzie, jeno we łbie ciężar mi siedzi, psia wełna, taki, że za dobry kamień zaważy. Siedzi, gniecie, psia noga, że wytrzymania niema.
— I boli?
— Boli, boli, mój Onuferku kochający, i jak boli! A dudni, a huczy, jako we czterech młynach przed Gody. Jeszcze jak oto półkwaterek gorzaliny wypiję, to mi na jakie dwa pacierze ulży, a potem znowu i znowu... żebym się oto nieraz, psia wełna, we staw, albo w rzekę, albo w jezioro wpakował. Raz kozie śmierć!
— Głupiście wy, mój Wincenty, i właśnie pleciecie, na ten przykład, trzy po trzy, co się jedno drugiego nie trzyma. W jezioro, albo w rzekę! a potem na ten przykład, co?
— Boże miłosierny! — jęczał dalej chłop — ni ja chałupy, psia wełna, ni ja gruntu, ni bydlęcia, ni psa! Teraz właśnie gospodarze o las targ prowadzą i będą mieli po cztery morgi, a ja co? Ja nic! Toć oto i sukmanina mi się obdarła, żeby się jej nawet, psia wełna, rak nie czepił, i buty pić wołają, tak się porozdziawiały szkaradnie, i obleczenie na mnie czarne, jak święta ziemia, i kaszkiet, żeby go nawet wrona na gniazdo nie chciała. Wszystko, psia wełna, zmarniało, niema nic, jakoby po spaleniu... A we łbie dudni, a dudni...
Usiadł przy drodze, nogi w rów spuścił, czapkę z głowy zdjął i umilkł.
Nocny wietrzyk chłodził mu czoło, poruszał włosy długie, potargane, niestrzyżone oddawna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.