Na chlebie u dzieci/Rozdział piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na chlebie u dzieci
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĄTY.

Śmierć Pypciowej.

Cicho toczy się woda w onej rzeczułce, co na skraju Suchowoli pod samą prawie wsią przepływa i, przez łąki się wijąc, gdzieś w oddali, w ścianie ciemnego boru ginie. Cicho płyną wody rzeczułki i nie całują już kwiatków nadbrzeżnych, bo ich niema; tylko sitowie pożółkłe trącają, zeschłe, poczerniałe liście na falach swoich unoszą.
Jesień już późna.
Bydlę nie ma co uszczypnąć na pastwisku, konia na łące nie ujrzy, tylko niewybredne chłopskie owieczki, kołtuniaste i kudłate, mogą jeszcze coś znaleźć na ugorach.
Pusto dokoła i cicho. Już nawet i babie lato dawno z wiatrami uleciało, ani bociana, ani jaskółki, ani ptaszków śpiewających nie widać. Pusto, głucho... wszystko odleciało gdzieś, uciekło, za dziesiąte góry, za siódme morza, tam gdzie lepiej, cieplej, weselej...
Wróble tylko i wrony tuliły się koło zabudowań, a w powietrzu ważyły się chyżolotne jastrzębie, upatrując kuropatw, lub choćby tylko marnej myszy, na ciężkie czasy...
W polu cisza wielka była, bo się już ludzie oborali, obsiali i robota wszelka ustała, tylko w stodołach rozlegał się łoskot cepów, młócono na gwałt — bo żydzi za pszenicą a żytem jak oparzeni latali, a o owies domagali się tak, jakby lada dzień wielkie wojska nadejść miały.
W stodołach rozlegał się łoskot cepów, ale w kuźni u Kusztyckiego łoskot był większy jeszcze. Od rana do nocy tłukły ciężkie młoty w kowadła, a z rozpalonego żelaza iskry niby z ognistych pieców leciały.
Jak Suchowola Suchowolą, nigdy jeszcze tyle roboty w kuźni nie było.
Kusztycki obstalunek duży do sąsiedniego młyna dostał i ogromne pieniądze zbijał.
— No, panie majster — mówił do niego Łomignat Maciej, który siekierę nastalić przyszedł — jak skoro teraz nie wyleziecie z żydowskich pazurów, to już chyba nie wyleziecie nigdy.
— Ha, może przy pomocy Bożej wylezę — odrzekł kowal, nie odrywając się wcale od roboty, bo już taką naturę miał majsterską, że jak co zaczął, to z ręki nie wypuścił, póki nie skończył.
Łomignat chciał znowu coś powiedzieć, lecz w tejże chwili rozległy się poważne dźwięki dzwonu.
— Co to? — zapytał kowal — na co dzwonią?
— Nie wiem — toć nie święto i nie na południe. Chyba kto umarł.
— Nie było słychać, żeby kto chory był w Suchowoli.
— Może z innej wsi.
— Może. Wieczny odpoczynek racz dać Panie jemu, czy jej. Mrą teraz ludzie na urząd.
— Prawda, że jakoś mrą... W Biedrzanach w zeszłym tygodniu chłop umarł. Stary już był, to prawda, sam nie pamiętał, ile miał lat... ale trzymał się jeszcze dobrze.
— Joel leci ze wsi — rzekł Kusztycki, spoglądając na drogę. — Spytamy go, on pewnikiem wie, co się stało.
— Joel! Hej, Joel! — zawołał Łomignat — niechno Joel tu przyjdzie.
— Po co?
— A no ze wsi idziecie, coś się tam stało podobno.
— Co się miało stać? — odezwał się Joel niechętnie.
— Komu to dzwonią?
— Ja się na tem nie znam. Dzwonią to dzwonią. Czy ja się was pytam, na co u nas trąbią w bóżnicy? To nie wasz interes, a tamto nie mój interes. Niema sobie czem głowy zawracać!
— Jakości Joel nie bardzo dziś rozmowny — rzekł Kusztycki — musiała go zła mucha ukąsić.
— Niech moich wrogów wąż ukąsi — odpowiedział Joel. — Ja nie mogę być rozmowny, bo pytacie mnie o takie interesa, co ja się na nich nie rozumiem. Idźcie do starego Grzędzikowskiego, niech on wam powie.
— Et, Joel nie rozumie, o co my pytamy. Zdawało nam się, że ktoś umarł we wsi i myśleliśmy, że Joel wie, kto.
— Ny, wiem.
— Któż?
— Oj waj, kto miał umrzeć? Całkiem nie wielka osoba. Dziura w niebie nie zrobi się od tego.
— Ale kto?
— Ny kto? Stara Pypciowa sobie umarła.
— Toć wczoraj ją widziałem na własne oczy — rzekł Łomignat — szła przez wieś!
— Co w tem dziwnego!? Póki żyła, to szła o swojej mocy. To bardzo prosty interes jest.
— Chyba nagle umarła.
— Albo ja wiem? Co wy mnie pytacie? Czy wy sędzia? Ja nie rozumiem. Skąd ja mam wiedzieć, czy ona umarła nagle, czy nie nagle? Ja pilnuję karczmy, pilnuję swoich interesów, ale nie starych bab. Co mi do tego?
— O! nie wolno się pytać, czy co? Musi Joel boi się czegoś.
— Tfy! co wy gadacie, kogo ja potrzebuję się bać? Wcale nikogo. Czy stara Pypciowa była moja żona, czy siostra? Umarła, to umarła, mnie nawet nie potrzeba o tem wiedzieć. Ja mam dosyć na głowie bez Pypciowej; ja mam jednego Pypcia dosyć...
— O, pewnie — rzekł Kusztycki — jak Joel wyciągnął z chłopa co tylko było można wyciągnąć, to teraz Joelowi starego Pypcia dosyć. Prawda? Niema już Pypeć za co pić, to dla was nic nie wart.
— On nigdy nie był dla mnie co wart!... Nie przepił tak dużo, jak myślicie, bo nie miał co przepić, a choćby on nie przepił, to przepije drugi, dziesiąty. Czy wy myślicie, że ja patrzę na osobę! wcale nie; ja tylko patrzę na pieniądze. Nawet powiem wam prawdę, że jak tylko czasem przez miłosierdzie na osobę spojrzę, to już mam duże straty.
— Straty! — zawołał Kusztycki — a to ciekawość naprawdę, na czem wy możecie mieć straty? Cały świat traci, a szynkarz zawsze zarabia. Do niego każdy przyjdzie.
— Oj, oj, każdy! co to za gadanie każdy! Żeby wszyscy do karczmy przychodzili, wszyscy pili, no, to jeszcze byłoby pół biedy, ale tak, cały interes śmiechu wart, nie opłaci się siedzieć.
— To dlaczego Joel siedzi?
— Siedzę, bo chociaż kawałek dachu nad głową jest, a z ogrodu trochę kartofli dla dzieci.
— Ho! ho! a Pypeć dobrze u was ze sto rubli przepił w ostatnim czasie.
— Dajcie mi pokój z waszym Pypciem! ja mu już tydzień czasu kredytuję, a skoro chcę od niego roboty, to nie mam nic! Jemu się wcale nie chce robić, onby tylko pił i pił, a jak się już dobrze napije, toby leżał i spał. Ja nie mam żadnej pociechy z niego. To cały gałgan jest!
— Widzicie, teraz to gałgan, a jak miał za co pić, to nie był gałgan.
— Niech go djabli wezmą — rzekł Joel spluwając.
— Słuchajcie-no, panie Joel — odezwał się Łomignat — ta kobieta z głowy mi wyjść nie może, toć ją wczoraj na własne oczy widziałem chodzącą.
— Ny — ja was dzisiaj chodzącego widzę, a jutro... kto może zaręczyć, co będzie jutro!
— W mocy Boga wszystko, ale zawszeć mi to bardzo dziwno...
— Skoro wam dziwno, to idźcie na wieś, pytajcie ludzi, dowiadujcie się... Kto wam przeszkadza? Tylko mnie nie zawracajcie tem głowy. Dajcie mi pokój. Bądźcie zdrowi — ja idę do domu.
Po odejściu Joela, Kusztycki na Łomignata spojrzał i rzekł:
— Juści wy macie rację, Macieju, ta kobieta chyba swoją śmiercią nie umarła, to nie sposób.
— Nikogo ja nie posądzam — odpowiedział chłop — ale mi dziwno — że dziwno, to dziwno. Jakże! wczoraj mówię wam, sam ją widziałem. Nie przyglądałem się bardzo, bo cóż mi tam! idzie sobie babina, to idzie. Nawet dość prędko szła i zdaje się, że coś niosła, ale nie pamiętam co.
— Dziwno, doprawdy dziwno...
— Dowiemy się od ludzi; jakby co złego było, to się nie ukryje. Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy. Kobiecina od dzieci nic dobrego nie miała. Toć przecie po sąsiedzku wiadomo. Dawniej, skoro sobie sama gospodynią była, to owszem, dzieci pochlebiały jej, dogadzały; ale później, jak na dziecinną łaskę poszła, to już na nią niebogę, jak na burą sukę.
— Słyszałem ja coś...
— Mnie mówiła moja kobieta, a wiadomo, że baby pomiędzy sobą poufność mają; mówiła moja, że nieboszczka aż płakała przed nią na swój los. Powiada: za nic mnie dzieci teraz nie mają, jestem u nich jak popychadło. A to niech matka tu idą, a to niech matka to zrobią — a żadne nie zapytało, czy aby matka nie głodna? czy kawałka chleba nie łaknie? Po drugie, mówiła, że według Wincentego zmartwienie wielkie ma... i prawdziwie, sami wiecie, że miała.
— I nie małe..
— Spodziewać się!... Od onego podziału, jak skoro tylko powrócili do domu, zaraz do niego coś złego przystąpiło. Do chałupy mało kiedy przychodził, jakby sromając się tego, że ze statecznego gospodarza tak oto niewiadomo na co się wykierował. Widać gruntu mu było żal, a jeszcze jak przyszło z dziećmi o każdy kęs chleba się kłócić, a słuchać ich wymawiań i pomstowania, tak sobie to przypuścił do serca, że zaczął pić na urząd, z karczmy prawie nie wychodził, obdarł się jak dziad, skołtuniał, zarósł na gębie, aż patrzeć żal. Widać i z tego nieboszczka miała zmartwienie... i może ono jej się do śmierci przyczyniło.
— Mnie się widzi, że i pożywienia dobrego przy dzieciach nie miała... Ale patrzcie-no, oto i Pypeć się wlecze od karczmy, musiał mu Joel powiedzieć.
— Niebardzo mu jakoś pilno.
— Ale! jakże pośpieszy, kiedy ledwie idzie, taki pijany.
— Chodźcie do kuźni, Macieju, — rzekł kowal, — przymkniemy trochę drzwi.
— Zimno wam?
— Nie, ale patrzeć nie chcę na Wincentego, bo mi żal, zmarnował się nieborak naszczęt.
— Jak Suchowola Suchowolą, jeszcze takiego zatraceńca w niej nie było i chyba nie będzie.
— Ha! sam tego chciał. Ja mu radziłem po dobremu, po ludzku, ale co to pomoże! Sprawiedliwie ludzie powiadają: jak Pan Bóg chce kogo ukarać, to mu rozum odbierze. Niema już dla niego żadnego poratowania, zginie kiedy marnie w rowie przy drodze, albo u swego kochanego Joelka pod ławą.
— Źle, źle! mój panie Kusztycki, — źle się dzieje!
— Wyjrzyjcie-no, czy poszedł już Wincenty?
Łomignat przez uchylone drzwi wyjrzał i rzekł:
— Juści powlókł się, jak nie na swoich nogach, ku wsi.
— No, niech sobie idzie z Bogiem, a my bierzmy się do roboty.
Ściemniło się...
Przed chałupą niegdy Pypcia, w której teraz jego dzieci rządziły, stała gromadka ludzi. Grzędzikowski między nimi rej wodził.
— Jako na ten przykład, — mówił, — nic nie będzie bez pomiarkowania i miary, przyszedłem oto z łokciem przymierzyć, jaki nieboszczce dołek wykopać... Maleńki dołek, jako, na ten przykład, dla kurczęcia... trumienka krótka, na ten przykład... widać babinę skurczyło, na ten przykład, po śmierci.
— Co wy tam pleciecie! — zawołał Florek, syn nieboszczki, — byli małe za żywota, są małe i po śmierci.
— Głupiś ty, na ten przykład, Florciu! żebyś tyle praktyki miał, co ja, tobyś nie plótł trzy po trzy...
— Ale!
— Mówię ci, żeś głupi, mój braciszku. Trzeba ci oto wiedzieć, czego swoim rozumem nie pomiarkujesz, że śmierć bywa, na ten przykład, trojaka.
— Et, gadacie! jaka ci tam trojaka śmierć!?
— Jakbyś, na ten przykład, wiedział. Nie wsadziłeś ty niedorostku tyle korcy kartofli w ziemię, ile ja nieboszczyków na poświęconem miejscu zakopałem — i to wiadoma rzecz jest o onej trojakości...
— Gadajcież Onufry, — odezwała się jakaś babina z gromady — toć, Bogu dziękować, stara jestem, wnuki odchowałam, a jeszcze o onej trojakości nie zdarzyło mi się słyszeć.


— Słuchajcie ludzie, żebyście byli wiedzące — prawił Grzędzikowski.

Onufry w boki się podparł, tabaki zażył i wielkim głosem tak przemówił:
— Słuchajcie ludzie, żebyście byli wiedzące. Jest trzy śmierci, na ten przykład. Jedna tedy ciągnąca, że choć za żywota maleńki człowiek był, to się po śmierci wydłuży, wyciągnie, a prawie wypięknieje, że zda się jakoby urósł — i na obliczności pogodny się stał — i oto jest śmierć sprawiedliwa, na ten przykład, z woli Boskiej: jako ze starości oto, albo jakiej choroby nawiedzenia, że człowiek przytomnie na ten przykład, przy Sakramentach Świętych, końca swego oczekuje — i umiera...
— Oh! — westchnęła babina, — zawdy Onufry, jak co powiadają, to nabożnie, że się człowiekowi grzesznemu na płacz zbiera. Daj nam Boże miłosierny taką śmierć ciągnącą!
— Amen, — odpowiedział Onufry, i dalej przedmowę swoją ciągnął. — Insza zasię śmierć, — mówił, — będzie pęczniejąca, że człowiek umarły zgrubieje niepomiernie i stanie się rozdęty jak bania, która takowa śmierć, na ten przykład, bywa z kary Bożej, dla tych, co byli opiłe i obżarte i porażone przez to są nagle, o czem się śpiewa, na ten przykład w suplikacjach: od nagłej i niespodziewanej śmierci. Ona śmierć pęczniejąca nie chodzi, jako prosta śmierć, i nie szuka człowieka w chałupie, ale zaskakuje go czy na rozstajnych drogach, czy w rowie, czy choćby, na to mówiący w karczmie, że nie wie dnia ani godziny ten, na kogo dopust Boży schodzi. Paskudna śmierć, na ten przykład...
Ludzie zbili się w gromadkę i słuchali opowiadania dziada z trwogą. Kusztycki i Łomignat, którzy tylko co nadeszli, również słuchali.
Ten ostatni odezwał się:
— Straszne powiadacie rzeczy, mój Onufry... bardzo straszne.
— Nie na tem skutek, moi ludzie, bo oprócz tych dwóch śmierci, o których wam oto powiedziałem, jest i trzecia: kuląca na ten przykład. Ta zaś na człowieka skoro przyjdzie, to go precz pokuli i pokurczy, że z wielkiego stanie się mały i jakby połamany... A nie przychodzi takowa śmierć z czego innego, tylko na ten przykład z ludzkiej niegodziwości najczęściej: ze złego ziela zadania, albo głodem na ten przykład przymorzenia. Takową oto śmierć, moi kochani ludzie, zesłał Bóg miłosierny nieboszczce, Panie odpuść jej grzechy, Magdalenie, po mężu Pypciowej...
Między ludźmi szmer zaczął się robić — Florek, który przemówienia Grzędzikowskiego słuchał, zaczerwienił się z gniewu i krzyknął:
— Ej Onufry, nie bądźcie wy bardzo mądrzy i nie plećcie oto trzy po trzy, bo możecie dostać po łbie czem twardem i przesadzone będziecie przez płot... tak, że gnatów wszystkich nie pozbieracie!
— Nie odgaduj-no, na ten przykład, nie odgaduj! Skoro dobrzy ludzie chcieli o śmierci powiedzenie słyszeć, to usłyszeli — a ty przeciwko starszemu, na ten przykład, nie szczekaj.
— Ja wam zaraz szczeknę!... — zawołał chłopak, przyskakując do dziada, ale ludzie go odepchnęli, że aż się zatoczył.
— Cicho, cicho! — zawołał Kusztycki, — sołtys idzie.
Przez tłum przepychał się Józef Gwizdał, sołtys Suchowolski, a za nim dwaj chłopi z wielkiemi pałkami w rękach.
— Ustąpcie się, które tu jesteście! — zawołał sołtys, — ustąpcie, bo ja tu nie z ciekawości, jeno z potrzeby.
— Kogo wam trzeba? — zapytała Nastka, córka Pypciowa.
— Twojej matki, — odrzekł.
— Adyć matka już nie żyją, nie dostaniecie od niej nic, choćbyście nawet dziesięć egzekucjów chcieli robić.
Sołtys nie zważał na to, co Nastka mówi, zapytał tylko:
— Gdzie nieboszczka?
— Co wam do niej? Pacierz chcecie zmówić, to mówcie.
— Pacierz — pacierzem, jako że za umarłych zawdy modlić się należy — a wy chłopcy chodźta. Jako jesteście wartowniki, więc będziecie stali przy zmarłej i pilnowali, żeby leżała, jak leży, i żeby jej nikt nie ruszał, dopóki inszego przykazania nie będzie. Rozumiecie?
— Toć... rozumiemy... żeby jej nikt nie ruszył, ani synowie, ani córka.
— A co wam do córki i co wam do matki! — wołała zaperzona Nastka. — Chrześćjańskiego pogrzebu nie chcecie dopuścić, jeno stawiacie warty, jak nad wisielcem, albo topielcem jakim? Żeby nad wami kiedy wartę postawili,
— Cichaj Nastka, cichaj — mówił powoli sołtys — i z gębą nie wyjeżdżaj, jak ze ślepą kobyłą na jarmark... bo pójdziesz kozę doić, jak niepyszna.
— Co wy tu za naczelnik, żebyście porządnym kobietom kozami odgrażali? Ja taka gospodyni na swoich śmieciach, jak wy na swoich, a jak będziecie się rozpanoszali, to wam przepowiem kosiorem, albo łopatą, jak ludzi szanować!
— Odstąp... pókim dobry. Mnie ani do ciebie, ani do nieboszczki nic, a że takie stoi prawo...
— Jakie prawo?!
— Takie, że skoro kto nagle umrze, to trzeba wartę koło niego postawić i wójtowi dać znać. Ja tego prawa nie robiłem, ale skoro jestem sołtys, to wartę stawiam i na tem skutek.
— Matka nie umarli nagle, chorowali ze trzy niedziele.
— Nieprawda, bo widziałem ją wczoraj chodzącą, na swoje własne oczy widziałem.
— Prawdę sołtys powiada, — odezwał się Łomignat, — chodziła wczoraj; ludzie widzieli, mogą świadczyć.
— O! — zawołała Nastka, — pewnie! Może jeszcze powiecie, że ja ją zabiłam, co?
— Czegom nie widział swojemi oczami, tego nie powiadam.
— Ale pomyślenie macie.
— Co mi do tego... od pomyślenia są sędzie, niech sobie pomyślą, na kogo chcą... Jak pomyślą na ciebie, a każą cię do kozy wsadzić — to cię wsadzę; do powiatu odesłać — dam wartowników i odeszlę — zresztą nie mam tu tymczasem nic do roboty...
— O! Jezu miłosierny! — zaczęła zawodzić Nastka, — teraz wszyscy na nas! Jeszcze nas za zbójców podadzą. A czy to my źli byli dla nieboszczki? czy nie dogadzaliśmy jej? nie podchlebiali? co sama chciała jeść — to jadła, co chciała pić — to piła...
W tej chwili wyszedł z chałupy stary Pypeć. Oczy miał jak błędne, zataczał się.
Usłyszawszy ostatnie słowa córki, podniósł rękę do góry, ruszał przez chwilę ustami i rzekł:
— Ty, Nastka, psia wełna, łżesz — ona nic nie piła!
Rozepchnął ludzi łokciami i powoli powlókł się ku karczmie...
Kusztycki, Łomignat i Grzędzikowski poszli razem.
— Cóż wy na to, Onufry? — zapytał Łomignat dziada.
— Albo ja wiem.
— Ale jak wam się widzi, podług waszego pomiarkowania?
— Hm... Złość ludzka na ten przykład, jako wam wiadomo, wielka jest; tedy... na ten przykład...
— I cóż tedy?... — pytał Kusztycki.
— Tedy nic innego, na ten przykład, tylko nieboszczkę dzieci głodem zamorzyły.
— I mnie się tak widzi — dorzucił kowal...
Po wsi snuły się gromadki ludzi, kobiety zatrzymywały się przed chałupami, koło studzien, i nie było innej rozmowy, tylko o nieboszczce, o sołtysie, wartownikach, o dzieciach złych, o sędziach i doktorach, co pewnikiem do Suchowoli zjadą i biedną Pypciową na drobne kawałeczki pokrają.
Już i wieczór zapadł i ściemniło się całkiem, a gawędy nie ustawały, bo juści taki wypadek na wsi te niepowszednia rzecz. W pamięci najstarszych mieszańców Suchowoli niema, żeby się taka zła przygoda we wsi kiedy stać miała.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.