Na chlebie u dzieci/Rozdział szósty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na chlebie u dzieci
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZÓSTY.

Stypa.

Biedna stara Pypciowa! Za życia niewiele kto na nią zważał, po śmierci zaś stała się przedmiotem szczególnej troskliwości i pieczołowitości dla całej Suchowoli.
Kiedy już zawarła powieki na zawsze, kiedy skończyła życie i znaleźli ją skurczoną na garstce słomy w zięciowej obórce, wtenczas wszyscy bez wyjątku — i chłopi, i baby, i starzy, i młodzi, zaczęli się nią zajmować, dopytywać, badać, czy nie cierpiała głodu, nie doznawała złego obejścia, czy jej jakiego ziela nie zadano.
Sołtys postawił wartę nad jej zwłokami, wójt miał zamiar całą rodzinę podejrzaną w kij związać, a mąż ze zmartwienia i żalu spił się tak, że utracił zupełnie przytomność i leżał bezwładny, jak drewno.
Na drugi dzień przyjechał urzędnik z powiatu, sędzia śledczy i doktór powiatowy z felczerem — poschodzili się strażnicy, wójt i sołtys.
Przeniesiono nieboszczkę do stodoły, pokrajano. Doktór nie znalazł śladów gwałtownej śmierci, ani otrucia, ale powiedział, że kobieta umarła z wycieńczenia tak, jakby była licho żywiona...
Aczkolwiek śledztwo nie znalazło wyraźnych poszlak przeciwko Pypciom świadczących, jednak cała wieś stanowczo się przeciw nim oświadczyła. Ludzie nie ukrywali swej ku nim niechęci i widocznie musieli dość głośno się odzywać, kiedy aż Joel postanowił wdać się w tę sprawę.
Sam przyszedł, wywołał Florka na dziedziniec i rozmowę z nim zaczął:
— Słuchaj-no Florek, panie Florek — ja tobie coś powiem...
— No?
— Jest duży interes. Ludzie po wsi o was nie pięknie gadają.
— Co mają zaś gadać?
— Ano, gadają...
— Ha, przecież nie mogę komu gęby zaszyć... gadają, to niech gadają.
— Ty Florek nie mów takie słowo. Ludzkie gadanie czasem bywa szkodliwe... A co się tyczy gęby — wiadomo, że nie można jej zaszyć, ale jest inny sposób...
— Jaki?
— Dobry sposób. Zalać gębę, to nie będzie gadała.
— Zalać... hm... zalać, — mruczał Florek, — wiadomać to rzecz, że zalana gęba nie taka szkodząca, jak sucha, ale...
— Już pan Florek swoim chłopskim rozumem potrzebuje szukać ale! Aj waj! co to jest, jaka wasza delikatność, jaka wasza głowa?! Tfy! mnie się zdaje, że gdyby we wsi nie było kawałek jednego żydka z głową, toby wszystkie chłopy bardzo prędko zginęli, oniby nie wiedzieli, która chałupa do kogo należy.
— Niech-no Joel nie gada. Może stare chłopy są głupie, ale my młodzi to ho! ho! My mamy rozum!
— Bądźcie sobie mądre — ale słuchajno Florek... przepraszam, słuchajno panie Florek: my mówili o tej gębie, co ma być zalana, prawdziwie nawet o tych gębach, co potrzebują być zalane. Ja umyślnie przyszedłem, żeby Florkowi powiedzieć.
— Oj, co też Joel gada!? Cóż to? ja mam wziąć flaszkę i chodzić od chałupy do chałupy — po kolei każdą gębę zalewać. Albo ja chcę! Do kryminału mnie za ich gadanie nie wsadzą. Toż ani ja, ani brat, ani siostra, ani siostry mąż matki nie zabili, a nawet nie bili.
— Aj, mój panie Florku, ja to wiem, ja to wszystko wiem, ale zawsze lepiej, żeby oni nie gadali. Powiadają mądre ludzie tak: o kim dobrze mówią — temu dobrze, o kim źle mówią — temu już nie tak dobrze, a o kim wcale nie mówią — temu jest najlepiej. Przecież Florek, przepraszam bardzo, pan Florek, pan Florek jest kawaler...
— A juści.
— No, to pan Florek potrzebuje sobie ożenić.
— Ma się rozumieć, że potrzebuję.
— Spodziewam się! co jest wart gospodarz bez gospodyni? akurat tyle, co rubel papierowy bez numeru. Niby jest rubel, a nie rubel, niby pieniądz a nie pieniądz.
— Toć prawda.
— Pan Florek potrzebuje sobie ożenić i nie byle jak ożenić. Trzeba, żeby panna młoda miała choć kilka morgów gruntu.
— Mniej niż pięć, już najbiedniej pięć, nie wezmę, a skoroby miała dziesięć, albo i piętnaście, to i owszem. Koniec końców, od pięciu nie odstąpię, żeby ona złota była sama i perłami nadziewana, to nie chcę.
— Ja wiem, a prócz tego pewnie pan Florek chce, żeby ona miała i krowę.
— Najbiedniej dwie... a po długim targu wziąłbym jedną krowę, a przy niej jałówkę, albo byczka...
— Pewnie i pieniędzy pan Florek także żąda?
— Wiele to nie, ale zawdy choćby ze dwieście rubli muszą na stół położyć. Oho! umiem ja dobrze rachować!
— Prawda; ale dlaczego pan Florek nie rachował tego, że jak o Florku będą ludzie gadali, jak na Florka będą posądzenia, to żadna bogata dziewka za Florka nie pójdzie, chyba taka dziadówka, co nie ma ani ojca ani matki, ani fortuny, ani nawet kawałka chleba.
— Hm... albo ja wiem?
— Niechno pan Florek dobrze sobie w głowie rozważy, któraby to dziewka bogata chciała iść za takiego, na którego różne, nie w złą godzinę powiedzieć, posądzenia są? za takiego, co o nim ludzie dużo gadają? Niech pan Florek sobie dobrze rozważy i mnie powie. Ja tymczasem zapalę sobie fajkę, poczekam.
Florek zerwał się z pieńka, na którym siedział.
— Co to rozważać! wiadomo, że z takiego gadania może być przeszkoda. Ja mam upatrzoną dziewuchę w drugiej wsi.
— To jeszcze gorzej! w drugiej wsi, to już całkiem paskudnie. Jeszcze w Suchowoli, na miejscu, pół biedy, tu się wszyscy znają — ale w drugiej wsi!... Dlaczego pan Florek szuka sobie żony w drugiej wsi?
— Bo mi się tak podoba!
— Podoba się, ja wiem, ale najgorzej z tem gadaniem. Zanim ono do drugiej wsi dojdzie, — to dziesięć razy takie urośnie.
— To może być.
— Nietylko może być, ale tak jest: tak naprawdę jest! Pamięta Florek temu dwa lata jak się jałówka sołtysowa przebiła na płocie, to w drugiej wsi gadali, że sołtys swoją żonę przebił nożem! No, co o was mogą powiedzieć? Trzeba zalać gęby, bez żadnego gadania trzeba.
— A juści trzeba — rzekł ponuro Florek.
— Poprosić ludzi po pogrzebie, postawić kilka garncy... niech sobie podpiją...
— Eh! — mruknął niechętnie Florek, — u was mój Joelu na wszystko jedna rada: aby wam tylko z parę garncy wódki utargować.
— No, no — jak się podoba! Ja nie namawiam, ja nie każę, wolna wola słuchać. Co mnie do tego? Dużo mnie obchodzi, czy się Florek ożeni, czy nie ożeni! Czy będzie miał kobietę bogatą, czy dostanie taką żonę, co za cały majątek dostanie starą miotłę? Bądźcie zdrowi, mnie czas iść, naco ja mam tu siedzieć — poco?... Kto mi da za to siedzenie trzy grosze?...
Joel, rzekłszy to, ku odejściu się zabrał.
— Joel, — zawołał Florek.
— Ny?...
— Tak, czy siak... niech tam parę garncy będzie naszykowane.
— Do woli fundatorów, parę beczek nawet, — odpowiedział obojętnie żyd i odszedł w swoją stronę.
Nie łatwo było sprosić gromadę do karczmy po pogrzebie starej Pypciowej, pomimo, że familja bardzo szczerze zapraszała. Był to pogrzeb nie taki, jak wszystkie pogrzeby. Jakiś dziwny, opaczny. Nieboszczka pokrajana, opisana na wszystkie boki, dzieci nie płaczące, mąż jak na wpół głupi... Ksiądz słowo powiedział nad grobem, ale też nie takie, jako zazwyczaj na pogrzebach mówi, bo więcej tam było o czwartem przykazaniu, o poszanowaniu rodziców, aniżeli o śmierci.
Ludzie wzdychali, spoglądali jedni na drugich, a kiedy Grzędzikowski grób zasypał, zaczęli się rozchodzić powarzeni i smutni...
Napróżno Florek zapraszał: jedni wymawiali się brakiem czasu, drudzy wcale nie odpowiadali.
Niezawodnie byłaby stypa do skutku nie przyszła, gdyby nie Grzędzikowski.
On się wdał.
— Słuchajcie-no, na ten przykład, ludzie, — rzekł do idących obok niego chłopów, — tak nie można.
— Niby jak?
— A no, skoro na ten przykład syn prosi, żebyście wstąpili na poczęstunek, to trzeba iść...
— Nie żądniśmy jego poczęstunku.
— Wielka rzecz, — odezwał się Łomignat, — jak zechcemy, to i sami możemy sobie poczęstunek zrobić. Może nie prawda, Onufry?
— Na jedno prawda — a na drugie nie.
— Ale!
— Czekajcie — zaraz wam to przetłómaczę, na ten przykład. Jeżeliby na ten przykład, Florek w innym czasie was prosił, wolno wam iść albo nie iść, według waszego pomiarkowania — ale skoro, oddawszy, na ten przykład, przysługę nieboszczce, prosi was, którzyście byli obecni chrześcijańskim obyczajem — to tak jest, jakby on nie prosił sam, ale właśnie ta dusza zmarła, za którą mówiliście, na ten przykład „wieczny odpoczynek“ — a skoro dusza zmarła prosi... to się odmawiać, na ten przykład, nie godzi.
— Może i prawda, — rzekł Łomignat.
— Tak, tak! i powiadam wam ludzie: nie bałamućcie, jeno chodźcie, skoro was proszą.
— A no, kumie, możebyśmy i poszli?
— Chodźmy, chodźmy, — odezwało się kilku.
Po niejakim czasie ze dwudziestu chłopów i kilkanaście bab znalazło się w karczmie.
Florek rolę gospodarza odgrywał — nalewał wódkę, zachęcał do picia.
Stary Pypeć, zarośnięty jak dziad, obdarty, siedział przy stole, głowę na ręku oparł i płakał.
Grzędzikowski zbliżył się do niego.
— I czegóż wy, mój Wincenty, tak lamentujecie? — zapytał.
— Et, psia wełna... zmarło się oto kobiecie...
— Każdemu, moj Wincenty, na ten przykład, się zamrze i lamentować niema czego. Wola Boska! Tej dziś, nam jutro — a wszyscy ludzie powinni zawsze być gotowi jakoby do drogi, na ten przykład. Napijcie się z nami.
— Piło się.
— Można jeszcze.
— Wiadomo, że można... ale co się kobiecie zmarło, to zmarło...
— Niech spoczywa z Bogiem. W wasze ręce!
To mówiąc, dziad łyknął haust potężny, splunął i otarł twarz szorstkim rękawem kapoty.
— Dobra wódka, prawdziwa żytniówka! — rzekł.
— O, macie recht, zaraz poznaliście, że to z żyta! — zawołał Joel, — to znawca! ja sam myślałem, co ona z kartofli!
— Ale z żyta, z żyta! wiadoma rzecz.
— Po czem tak Grzędzikowski miarkuje? — zapytał Florek.
— Ha, sposób mam. Wypiło się już trochę gorzaliny w życiu.
— Wieśby zalał... — odezwał się sołtys złośliwie.
— Pewnie, — odrzekł Grzędzikowski, — nawet i miasto głupiemi głowami brukowane, nietylko wieś.
— Widzi mi się, dziadu, — rzekł sołtys, — że wy sobie ze mnie pokpiwacie, pamiętajcie, że wasza rzecz dzwonów pilnować.
— Ma się wiedzieć, na ten przykład... jeden dzwoni we dzwon Panu Bogu na chwałę, drugi dzwoni w blaszkę djabłu na pociechę.
— Już wy sobie za dużo pozwoleństwa dajecie.
— A tak... do żony po pozwoleństwo nie chodzę.
— Cichajcie, cichajcie, — odezwał się Jan Stępor, — dajcie spokój. Lepiej oto, skoro tu jesteśmy, o serwitucie pogadać.
— Co tu gadać, — odrzekł Łomignat, — skorośmy podpisali suchowolskie gospodarze i skoro dziedzic podpisał godnie, sprawiedliwie, bez żadnej sprzeczki, to i skutek.
— Jeszcze niema papierów z komisji.
— To i przyjdą.
— Lepiej, żeby nie przychodziły, — odezwał się Florek.
— A to dlaczego?
— Bo... boście... gospodarze głupio zrobili.
— Florek! — odezwał się stary Pypeć, który piąte przez dziesiąte zaledwie z tej przemowy rozumiał, — Florek! ty, psia wełna, nie doszczekuj za dużo...
— Et, siedzielibyście ojciec cicho, skoro wam ciepło i skoro macie co w grzdykę lać. Nie wasza głowa na to, żebyście zmiarkowali, co ja myślę.
— Ho! ho! — wtrącił Grzędzikowski, — a to ci, na ten przykład, jajko chce mądrzejsze być od kury!
— Słuchajno Florek, — rzekł po namyśle Stępor, — prawdę powiedziałeś, że ty dobrą głowę masz... ale takich głów na świecie nie brak, dość ich po kryminałach siedzi...
— Ja nie siedziałem i siedzieć nie będę.
— Nie zarzekaj się, na ten przykład, Florciu, — odezwał się Grzędzikowski, — nie zarzekaj, jako że człowiek nie wie ani dnia, ani godziny. Może ci jeszcze przyjść na taki koniec, robaczku.
— Głupiś stary! — krzyknął Florek.
— Bez obrazy Boskiej, na ten przykład, mogę ci dać dobrą radę: jeżeli starym nie chcesz być, tedy się za młodu, na ten przykład... powieś.
— Sami się powieście.
— No, no, — rzekł sołtys, — osobliwszy teraz świat. Widzę, Florku chciałbyś, żeby nie głowa była do rady, tylko noga.
— On taki mądry, — widzicie Józefie, — dorzucił Jan.
— Wiadomo... aż mu matka z tej mądrości zmarła — rzekł Łomignat.
— Chodźmy stąd, — odezwał się Stępor. — Skoro nam ten smyk dogaduje, niech-że my tego nie słuchamy.
— Chodźmy! chodźmy! — odezwało się kilka głosów.
— Niech sam sobie pije.
— Nie potrzebujemy jego poczęstunku!
Florek chciał się tłómaczyć i usprawiedliwiać — ale nie słuchano go. Karczma w jednej chwili opustoszała, nawet Grzędzikowski, który miał wielką ochotę zostać, poszedł za gromadą.
— Ny, co, panie Florek? — zapytał Joel.
— A niech ich marności ogarną!...
— No, no... Ja nie wiem, czy teraz który zechce Florkowi córkę za żonę dać... To będzie trudny interes do zrobienia. Pfe, Florek chciał im gęby zalać, a swojej nie potrafił dobrze zamknąć. Co to za polityka jest? Pfe!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.