Na chlebie u dzieci/Rozdział siódmy
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Na chlebie u dzieci |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Kostrzewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stary Pypeć na psy zeszedł. Joel, nie mając z niego pożytku, bo się dziadowi robić nie chciało, wypędził go z karczmy; do dzieci dziad iść nie chciał, a i nie zapraszały go one wcale — więc tułał się po wsi, a gdy wiosna nadeszła, tułał się po polach i lasach. Ludzie z nim nie wdawali się, a i on też ludzi unikał, bo widać czuł swój upadek i wstydził się go — zdziczał też całkiem. Jeżeli kiedy po długiem dopominaniu się dostał od dzieci kilka złotych na rachunek ordynarji, co zresztą rzadko się trafiało, bo synowie nietylko pieniędzy, ale nawet kęsa chleba mu żałowali, to zaraz do karczmy szedł i nie wychodził z niej, aż wszystko do ostatka przepił. Wtedy Joel wołał do pomocy żydziaka, którego sobie do posługi był przyjął, i we troje, przy pomocy Bruchy, wywłóczyli dziada za próg karczmy, na drogę. Nieraz całą noc przeleżał tak na zimnie, z gołą głową, bo czapkę przy szamotaniu się z żydami zgubił.
Nie wiadomo czem żył, bo prawie nic nie jadał prócz chleba, — wódką się tylko zalewał bez miary.
Widywano go, jak błąkał się po polach, po lesie, wymachiwał rękami, mówił do drzew, do bydła, co się na polu pasło — jak nawiedzony, albo ten, co mu się rozum całkiem pomięszał.
Czasem widywano go, jak stał w kępie olszyny i perorował do drzew:
— Słuchajcie, psia wełna, ludzie! gospodarze! gromada! które jesteście tu w kupie! przyszliście oto, psia wełna, żeby radzić... A dyć Boże miłosierny! tyla ziemi na świecie jest, tyla łąk, psia wełna, borów, lasów, wody... wszyscy ludzie mają po kawałeczku, jeno Pypeć, psia wełna, Wincenty nie ma nic, nie ma! nie ma! Cóż stoicie, jak słupy i nie gadacie nic? hę? Mój Józefie! mój sołtysie kochany, psia wełna, — mówił obejmując rękami grubą olszynę — toć przemów! odezwij się, nie bądź taki hardy, jako jesteś!... Ha, nie gadasz!? nie gadasz!? A żeby cię pokręciło! żeby cię nagła śmierć... poczekaj, ja ci sprawię wesele — będziesz pamiętał Wincentego Pypcia, jako jest jeszcze mocny w garści!...
To mówiąc, zaczął łomotać kijem w drzewo, uderzał tak mocno, że aż kij na drobne kawałeczki połamał — poczem sam zmęczony, wyczerpany z sił, padł na ziemię.
— Oj, psia wełna, — jęczał, — oj, nie wytrzymam chyba. W piersiach pali, jakby żaru w nie nasypał, we łbie huczy, świszczę, klekocze... w plecach kole. Joel psia duszo, przyjdź tu, ruchaj się, postaw bańki. Ha! zapomniałem... ty nie cyrulik... ty tylko Joel! No, natocz blaszkę, kiedyś Joel. Nie chcesz, psia wełna! pytasz, kto zapłaci? Ja zapłacę, ja! Pypeć, psia wełna, Wincenty, gospodarz suchowolski sprawiedliwy... Pytasz, gdzie moje gospodarstwo... Co to? nie znasz niedowiarku! moje gospodarstwo het jak widzisz, wskroś, co tylko widzisz, to moje. Lasy moje, pola moje, łąki moje! Wódki tyle nie masz, cyganie jeden, ile z takiego majątku wypić można...
I długo, długo tak perorował leżąc, aż Grzędzikowski, który przypadkiem przechodził tamtędy, przerwał mu:
— Wszelki duch Pana Boga chwali! a toć to wy, na ten przykład, Wincenty. O mało żem na was nie nadeptał!
— Depczą ludzie, Joel depcze, depczcie i wy...
— Co wy tu robicie? Z kim rozmawiacie?
— Leżę sobie i rozmawiam z całą kompańją.
— Z drzewami chyba... Wstydźcie się oto, na ten przykład, żeby do drzewiny przemawiać, która nieżyjąca jest i duszy nie ma!
— A toście tęgo zełgali, bo właśnie, że w drzewinie każdej dusza jest i siedzi, psia wełna, w samem rdzeniu.
— Już wy mnie na ten przykład nie pouczajcie. Ja zęby zjadłem przy kościele, od maleńkości służąc, to się na duszach znam.
— Znawca, psia wełna, dziad... Skoroście tacy mądrzy, to powiedzcie, czy ja mam duszę, czy nie?
— I macie, na ten przykład, i nie macie... a bardziej nie macie, niźli macie... Bo jakeście przyszli, na ten przykład, na świat, to wam dana była dusza do was należąca — a teraz nie macie, boście ją, na ten przykład, djabłu zaarendowali, a może i zaprzedali całkiem. Pamiętacie, Wincenty, parę lat temu wieczór, jako wam mówiłem i radziłem, żebyście choć czasem do kościoła zajrzeli...
— A juści, będę ci chodził do kościoła, w takiej sukmanie obdartej.
— Pan Jezus, na ten przykład, na odzienie nie patrzy.
— Może i nie patrzy, ale ludzie, psia wełna, ludzie wytrzeszczają ślepie i zaraz biorą człowieka na języki. Śmieją się.
— To niech się śmieją. Wy na to nie pytajcie.
Pypeć podniósł się, oparł o drzewo i patrzał na dziada błędnemi oczyma.
— Ja wam jeszcze i teraz powtarzam, — rzekł Grzędzikowski, — jako na ten przykład, czas się opamiętać... bo ani się obejrzycie, jak was złe porwie, jak swoje. Pójdźcie do wody, umyjcie się, pójdźcie do córki, niech da wam czyste obleczenie i niech weźmie nożyce i obetnie wam, na ten przykład, kołtuny, żebyście byli podobni do ludzi. Przeżegnajcie się, pacierz zmówcie, to was złe odstąpi... nie będzie miało mocy nad wami, nie będzie was wodziło po polach, ani po lasach. Tfy! na ten przykład, Wincenty, takeście się dali opętać, że już nawet z drzewami rozmawiacie, a podobno i z bydłem. Słuchajcie mnie, jako wam dobrze życzę.
— I co mam robić?
— Ha! choćby sakwy sobie uszyć, żółwiową skorupkę do garści wziąć i przed kościołem siadać.
— Na dziady? tu, w Suchowoli!
— A jeżeli wam na ten przykład wstyd, to idźcie do drugiej parafji.
— Na dziady, na dziady, — powtarzał Pypeć bezmyślnie — niedoczekanie twoje, psia wełna! Sam ty dziad jesteś... i drugich dziadami chcesz robić.. Hej! Onufry! posłuchajcie-no Onufry...
— A co?
— Wy skąd tu przyszli?
— Chodziłem na kolońje do jednego człowieka.
— A teraz dokąd idziecie.
— Dokądżeby? do domu.
— Skoro tak, to idźcie se do djabla, psia wełna, i porządnym gospodarzom drogi nie przestępujcie, bo dostaniecie po łbie, aż wam się jasności pokażą.
— Tak?
— A tak...
— Skoro tedy tak, to ja sobie, na ten przykład, idę, a was niech Bóg ratuje, skoro dobre ludzkie słowo nie ma do was przystępu.
Pypeć powlókł się do lasu i zniknął w zaroślach, Onufry zaś skierował się ku domowi.
— Straszny dziad, na ten przykład, — mówił do siebie półgłosem, — całkiem zatracony; już jemu ani dobre słowo, ani rada nie pomoże. Przepadł chłopisko na amen... A był na ten przykład swego czasu, jak się patrzy... Złe go opętało, nic jeno złe. Żebym ja się księdza nie bał, to sprobowałbym jeszcze do starej Walentowej, na ten przykład, która znająca jest kobieta na wszystko i odczynić i zamówić i okadzić potrafi... ale boję się. Gdyby się ksiądz dowiedział, dałby mi ducha. Powiada on na ten przykład, że nie chrześcijańska to i nie katolicka rzecz w zamówienie i odczynienie wierzyć... Juści prawda, bo prawda. At! cóż mi tam! Nie brat mi on, nie swat, ani nie żona... cóż się mam za nim rozbijać, kiedy nawet dobrego słowa nie da. Niech go Bóg miłosierny poratuje...
Pypeć szedł w las, coraz dalej i dalej; zatrzymał się nad bagnem: żaby przestraszone odgłosem jego kroków skakały z brzega i kryły się w mętnej, prawie czarnej wodzie.
— Żaba, psia wełna! — półgłosem mówił Pypeć, — bojące stworzenie. Żaba! niech ją psi zjedzą... Szedł sobie zając i markotny był, psia wełna i płakał... płakał... a juści tak, bo go mankolija zdjęła, jako marny jest zajęcowy los. Żadne stworzenie nie boi się zająca, a on się psia wełna boi każdego stworzenia. Aż przyszedł zajęczysko nad rzekę według tego zmartwienia i tak sobie gadał: — Utopię się, psia wełna, i skutek! Na mnie człowiek, na mnie pies, i lis, i wilk, i jastrząb, i sowa. Utopię się... Chce buchnąć se w wodę... a tu żaby kic! kic! plusk! plusk... ze strachu przed onym zającem. Hardość go wielka zdjęła, że i jego się boją, i już się nie topił. Chodził se po lesie, łeb zadarł, wąsami ruszał i precz żaby straszył nad bagnami... aż trafili go psi i zjedli w onej hardości... Joel! cyganie ty! Daj gorzałki. Płaciłem ci dość, teraz możesz dać i bez pieniędzy...
Poszedł dalej; zapomniał o zającu, o Joelu, o wszystkiem, szedł z rękami wyciągniętemi naprzód, jak człowiek, który w ciemności szuka. A jeszcze ciemno nie było, szarzało dopiero w lesie.
Znów zatrzymał się, siły go opadły, usiadł pod drzewem.
— Było, było, — mówił, — morgów dwadzieścia i jeden, a znowu cztery morgi lasu, co za serwitut, a przykupiłem z pięć, toby się zebrała cała włóka. Cała włóka, psia wełna. Pypeć pan! pan Pypeć, bogacz Pypeć... Jeno we łbie huczy a huczy... A tamten psia wełna dogaduje, doradza, precz gada: masz ty Wincenty postronek? masz Wincenty postronek? Dyć mam, opasany nim jestem... A on znów dogaduje: a widziałeś ty ten dąbek przy drodze, koło biedrzańskiej granicy? dobry dąbek! A dobry, co ma zaś niedobry być. Dąbek na słupek samo prawie... Dąbek, at! czy dąbek, czy grusza — jeden skutek... Trzeba iść do onego dąbka... Oj nieszczęście moje, nieszczęście; w piersiach ogień, we łbie huk. Przed oczami raz jasność, raz ciemność... jakieści robaki i zwierzęta fruwają w powietrzu... jakieści muchy po drzewach łażą. Zasłonię oczy, a przecie widzę to plugastwo, tańcuje ono koło mnie i skacze...
Przy dróżce granicznej krzyż stał — blask księżyca padał na niego.
Pypeć patrzał długo... patrzał osłupiałym wzrokiem, nareszcie płaczem wybuchnął i na kolana padł.
— Chryste Jezu! — zmiłuj się nademną! — zawołał. — Boże miłosierny! byłem gospodarzem na swojem dziedzictwie, a dziś przez niegodziwość dzieci poniewieram się oto... i chodzę bez pamięci... jako błędny. Pijak ci ja dziś jestem, psia wełna, bo pijak, ale przecie żyję. Zmiłuj się nademną! Grzech na swoje życie dybać... ale on woła, woła, powiada: chodź, chodź, nie będziesz miał huku we łbie, nie będziesz miał ognia w piersiach, nie będą cię dzieci palcami po wsi pokazywały. Oj! Jezu, ratuj mnie, ratuj, bo mnie ciągnie za łeb, prowadzi, prowadzi... Snać taki mój los marny, taka dola zatracona... Onufry powiada: do kościoła idź... A pocóż ja tam pójdę, kiej nawet pacierza zmówić nie potrafię... Ja „Ojcze nasz“, a on powiada: chodź! mani na różne głosy, świszcze, gra, śpiewa, zwierzęta ze skrzydłami pokazuje... O, ratuj Jezu, ratuj!
Padł twarzą na ziemię, jęczał, bił się w piersi: a potem nagle zerwał się na równe nogi, krzyknął przeraźliwym głosem i pobiegł dalej w zarośla...
Nad ranem, gdy dzień się już robił, dało się słyszeć skrzypienie wozu. To Joel powracał z Biedrzan, dokąd jeździł po kupno okowity. Furmanka była wynajęta w Suchowoli od chłopa, co się Mucha nazywał. Powoził parobek Muchy — Jacek, a właściwie nie powoził, bo spał, zwiesiwszy głowę na piersi; i Joel także spał, a konie wlokły się noga za nogą powoli, gdyż ciężar był duży, a droga piaszczysta.
Przy samej granicy biedrzańskiej szkapiny przystanęły — i głodne, zaczęły skubać trawkę — wóz nad samym rowem pochylił się.
— Jacek! Jacek! — zawołał, przebudziwszy się, Joel.
— A co?
— Czego ty gałganie stoisz?
— A nie widzisz to żydzie, że ja przecie nie stoję.
— Jakto nie stoisz?
— Przecie siedzę na wozie, jeno konie stanęły.
— Bierz się na prawo, bo wylecimy do rowu.
— Ha! jak wylecimy, to wylecimy, nie do nieba, jeno do ziemi.
— Ty głupi jesteś! jak się kufa rozbije, to kto mi za okowitę zapłaci?
Jacek ściągnął lejce, uderzył konie batem i wóz, skrzypiąc, potoczył się po drodze.
— Jacek!
— Co?
— Jakie ty masz głupie przyzwyczajenie, żeby w drodze spać!
— O, przyzwyczajenie! widzicie go! to tylko żydy przyzwyczajone są spać na furze; zaś człowiek jeno się krzynkę zdrzemie.
— Żydy! żydy! u was wszystko żydy! Co się stanie, to żydy. Wy niedługo będziecie gadali, że jak koń ogonem rucha, to także żydzi winni.
— Bo i pewnie...
Joel nie odpowiedział, gdyż uwaga jego zwrócona była na co innego: zdawało mu się, że poza krzakiem, pod dębem, stoi jakiś człowiek... Stoi ciągle nieruchomo, w jednakowem położeniu, jak gdyby coś niedobrego zamierzał.
Joel się zląkł; zdawało mu się, że jakiś rozbójnik czatuje, aby napaść znienacka, ograbić biednego żydka z gotówki i zabrać mu cały transport okowity. Kto wie? może nawet jest w zmowie z Jackiem? Teraz takie czasy, że można się wszystkiego spodziewać. Jacek zawsze patrzy ponuro, a jak się odezwie, to jak prawdziwy zbójca...
Joel myśli, jakby uratować życie — to jest pierwszy interes; drugi interes, jakby uratować kilkadziesiąt rubli, jakie ma przy sobie; trzeci, w jaki sposób ocalić okowitę. Zdaje mu się jednak, że wszystkie te trzy interesa wogóle nie są pewne... Wolałby ich nie znać.
Tymczasem wóz zbliża się ku owemu człowiekowi...
— Jacek! Jacek! — odzywa się Joel, — słuchajno panie Jacek, mój kochany panie Jacek!
— Cóż ci się tak na kochanie zebrało?
— Co się miało zebrać? fe! Było uzbierane — ja was zawsze bardzo lubię — ja zawsze dla was życzliwy. Pamiętacie, jak wam przeszłego roku dałem półkwaterek wódki na kredyt?
— Ale wzięliście nową czapkę na zastaw...
— Wielki interes! Przecież ja wam tę czapkę oddałem.
— Ja za półkwaterek też oddałem...[1]
— Jacek! mój panie Jacek... proszę was, czy wy nie wiecie, czego ten człowiek chce?
— Jaki człowiek?
— Nie widzicie? wy, Jacku, nie widzicie tego człowieka?
— Gdzie?
— Przecież on stoi niedaleko... tam... patrzcie za krzakami... Mnie się zdaje, że on coś niedobrego myśli.
Jacek spojrzał na krzaki.
— Juści prawda! Stoi on niby, ale jakoś cudacznie... ludzie tak nie stoją zwyczajnie. Coś w tem za sztuka jest... trzeba obaczyć!...
— Po co wy pójdziecie zobaczyć?
— Bom ciekaw.
— Po co wy Jacku jesteście ciekawi? Nie, nie chodźcie. Ja was proszę, nie chodźcie.
— Pójdę.
— A ja się tu sam zostanę? ja się boję... I wy Jacku nie chodźcie! nie wiadomo, co za człowiek, może to jaki zbrodniarz? może broń Boże zbój? jeszcze wam krzywdę zrobi.
— Albo to ja nie mam pięści. Niechby spróbował!
— Prawda, wy macie pięści, wy jesteście mocarz. No, ale kiedy koniecznie chcecie iść, to ja też pójdę za wami. Ja nie chcę zostać przy furze; albo ja wiem, może tu koło drogi za krzakami jest więcej takich. Ja się boję.
Poszli. Jacek naprzód, za nim Joel przerażony i drżący. Minęli krzaczki i ujrzeli owego strasznego człowieka.
— O la Boga! — zawołał Jacek, — patrzcie-no Joel, toć wisielec! To nasz gospodarz suchowolski, Pypeć Wincenty!
— Aj waj! co ten stary gałgan zrobił? Co on zrobił?
— Toć widzi Joel... powiesił się... To ci los dopiero! żeby sobie samemu życie odbierać...
— Jacek! — zawołał Joel, widząc, że parobek dotyka ręką Pypcia, — Jacek! ty jego nie rusz! nie rusz jego, ja ciebie bardzo proszę.
— Patrzę, może jeszcze żyje...
— Czy ty Jacek chcesz mieć kryminalną sprawę!? czy nie wiesz, że takiego człowieka nie można ruszać, że to wielka odpowiedzialność jest?
— Zimny już, — rzekł Jacek, — musiał się snać z wieczora, albo w nocy powiesić.
— Jacku, słuchajcie Jacku, my jedźmy, co my tu mamy stać? Aj waj! Pfe! niech moje wrogi mają takie widoki. Fe, ja już jestem chory! ja nie będę mógł jeść, ani spać... Po co on się powiesił, czy nie mógł sobie żyć spokojnie? Kto jemu bronił żyć? Albo mu to było źle? albo nie miał u mnie kredytu, ile tylko sam chciał?
— Oj pewnie... żyłby on jeszcze dotąd, żeby do was nie chodził i w waszem karczmisku nie przesiadywał. Żyłby niezawodnie.
— Pfe! — zawołał Joel, spluwając, — gdzie sprawiedliwość jest? Wy powiecie zapewne, że to ja go powiesiłem!
— A juści, że nie co...
— Jacek! ja was proszę, nie powtarzajcie wy takie paskudne słowo, i pamiętajcie, że za fałsz mógłbym was skarżyć do sądu.
— Toć nie do ludzi powiadam, jeno do ciebie cyganie, w same oczy... Będzie teraz ten Pypeć po śmierci co noc do ciebie przychodził.
— Słuchajcie, Jacku. Jedźcie wy pomaleńku z okowitą do domu, ja polecę naprzód piechotą. Już dzień jest dobry... wolę sobie sam iść, niż słuchać wasze gadanie.
— A to niech sobie Joel idzie... jeszcze lepiej, będzie koniom lżej.
W pół godziny później już Joel był we wsi i opowiadał ludziom, co widział.
Śmierć starego Pypcia sprowadziła znowu do wsi komisję. Przyjechał sędzia i doktór, pokrajali dziada, opisali go i wrócili do miasta. Zwłoki samobójcy pochowano na piaszczystym wzgórku za cmentarzem. Ludzie, w nocy zwłaszcza, omijali to miejsce ze strachem.
Dzieci Pypcia straciły we wsi mir całkiem, ludzie zaczęli od nich stronić; Ignac rozłajdaczył się i zaczął pić na podobieństwo ojca; a Florkowi, pomimo, że aż do dziesiątej wsi zabiegał, nie udało się znaleźć dziewuchy, któraby chciała zostać jego żoną. Sprzedał też swoją część i powędrował daleko. Podobno do złodziei przystał i broi, dopóki go do kryminału nie wsadzą.