[267]NA JASNYM BRZEGU.
Na skałach stoję — wśród oliwnych gajów,
za mną są Alpy — widzę śnieżne szczyty —,
podemną morze.
Na skałach stoję, spalonych od słońca;
oliwne drzewa, palmy i cyprysy
na tle błękitu, —
nieba bezbrzeżne błękity
i błękit morza bez końca...
jak bezmiar mojej tęsknoty...
Ileż ja krajów już zszedłem i miast —
i rzek i mórz i gór,
przez tyle lat —!
Już zapomniałem prawie, co mnie gna
w ten świat
i za czem tęsknię? —
już nie wiem nawet, po com tutaj przyszedł
i gdzie mam jutro iść — —?
[268]
Nad brzegiem morza
zgina się w wietrze smukłej palmy kiść,
czerwone kwiaty
pną się po murach ogrodów —
a tam,
na słońcem złoconej fali,
w oddali, w oddali,
owiane srebrną śreżogą i siną
jakieś okręty
po za widnokrąg chylą się i giną...
O! Boże święty!
po co ja tutaj przyszedłem
i gdzie mam jutro iść? —
Gdzie ja zagrzebię swoją tęsknotę,
gdzie znajdę kraj,
kędy jest pokój i zorze złote
radują oczy,
których już żadna dawna łza nie mroczy?
Już nie wiem nawet, com utracił w świecie
i po czem płaczę? —
jakich żałuję godzin czy złud?
już nie wiem nawet, czego chcę i pragnę
i za czem tęsknię? —
i jaki mógłby jeszcze cud
[269]
zbawić me serce;
chciałbym już tylko zapomnieć, że żyję,
nieznać imienia swego, ani kraju,
po którym depce ma noga —
i jak te okręty,
które tam chłonie srebrzysta śreżoga
na fali,
iść na bezkresne i błędne odmęty,
w podróż bez celu i końca,
w nieistniejący jakiś kraj
i zginąć i przepaść w oddali
powietrza, morza i słońca
bez śladu —
nawet dla siebie...
O, Boże! o, Boże mój święty
na jasnem niebie —
Ty daj...
Monte-Carlo.