Na około Księżyca/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Na około Księżyca
Wydawca Gebethner i Wolf
Data wyd. 1917
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
J. T. Maston przyzwany.

Zapanował ruch i ożywienie na pokładzie korwety Susquehanna. Oficerzy i majtkowie zapomnieli o strasznem niebezpieczeństwie, jakiego cudem prawie uniknęli, gdyż przed chwilą mogli być zgnieceni i zatopieni. Zajęci byli jedynie katastrofą, zakończającą tę słynną podróż. Najśmielsze więc z przedsięwzięć starożytnych i nowych czasów, opłacone było życiem śmiałych awanturników, którzy je spełnić próbowali.
— To »oni« wracają, — powiedział młody miczman — a wszyscy zrozumieli jego wyrazy; nikt nie wątpił, iż ten meteor jest pociskiem klubu puszkarskiego; o losie podróżników w nim zamkniętych zdania były podzielone.
— Umarli! — mówił jeden.
— Żyją — odpowiedział drugi. — Warstwa wody jest bardzo głęboka, a przeto odbicie się przy spadaniu było nieznaczące.
— Ale zabrakło im powietrza — mówił inny — musieli się przeto podusić!
— Spalili się! — wtrącił trzeci. — Pocisk, przebywając atmosferę, był rozpalony do czerwoności.
— Żywych czy umarłych, trzeba ich wydobyć z wody! — odezwano się jednomyślnie.
Kapitan Blomsberry tymczasem zgromadził oficerów i złożył radę. Chodziło o bezzwłoczne postanowienie. Najpilniejszą rzeczą było wydobyć pocisk. Czynność wielce trudna, ale nie niemożliwa. Korweta jednak nie posiadała potrzebnych do tego wind, postanowiono więc dopłynąć do najbliższego portu i zawiadomić klub puszkarski o spadnięciu pocisku.
Wszyscy się na to zgodzili, chodziło tylko o wybór portu. Na poblizkiem wybrzeżu nie było żadnej przystani pod 27° szerokości. Wyżej, na półwyspie Monterey znajdowało się duże miasto tegoż samego nazwiska. Ale rozłożone na krańcach prawdziwej pustyni, nie łączyło się ono siecią telegraficzną z resztą kraju, a elektryczność tylko zdolną była dosyć szybko roznieść tę ważną wiadomość.
O kilka stopni wyżej była zatoka San Francisco. Ze stolicy krainy złota komunikacya była bardzo łatwa z resztą związku. Susquehanna, pędząc całą siłą pary, w niespełna dwóch dni mogła stanąć w porcie San Francisco. Wypadało więc wyruszyć bezzwłocznie.
Rozniecono ogień pod kotłami; za chwilę statek mógł być gotowym do podróży. Dwa tysiące węzłów sondy pozostawało jeszcze na dnie, kapitan Blomsberry, nie chcąc na wydobywanie jej tracić drogiego czasu, postanowił przeciąć linę.
— Przywiążemy ją do pływającego drzewa, a tym sposobem będziemy mieli jednocześnie i wskazówkę, gdzie spadł pocisk.
— Chociaż i bez tego — dodał porucznik Bronsfield — mamy pozycyę bardzo dokładnie oznaczoną: 20° 7’ szerokości północnej i 41° 37’ długości zachodniej.
— Dobrze, panie Bronsfield — odpowiedział kapitan — każ odciąć linę.
Duża i silna sztuka drzewa, wzmocniona jeszcze wiązaniami, rzuconą została na powierzchnię oceanu wraz z przybitym do niej końcem liny pozostałej w wodzie.
W tej chwili inżynier kazał zawiadomić kapitana, iż wszystko gotowe do odjazdu. Kapitan polecił mu podziękować za tak przyjemną, jak się wyrażał, nowinę. Potem wskazał drogę w kierunku północno-wschodnim. Korweta całą siłą pary pędzona zwróciła się o trzeciej godzinie zrana ku zatoce San-Francisco.
220 mil do przebycia, była to fraszka dla takiego jak Susquehanna statku. Przestrzeń tę przeleciał on w 36 godzinach, i 14 grudnia, o godzinie 1 minut 27 stanął w zatoce San-Francisco.
Na widok tego statku marynarki narodowej, pędzącego jak strzała z roztrzaskanym na przodzie masztem, tłumy ciekawych zbiegły się do przystani, czekając na wylądowanie.
Zarzuciwszy kotwicę, kapitan Blomsberry i porucznik Bronsfield wsiedli do czółna ośmiowiosłowego, które ich szybko zawiozło do lądu.
Wyskoczywszy na ziemię, zapytali z pośpiechem, gdzie jest telegraf, nie odpowiadając na liczne pytania zgromadzonego tłumu.
Oficer służbowy w porcie zaprowadził ich do biura telegraficznego, wśród niezliczonej gromady ciekawych.
Blomsberry i Bronsfield weszli do biura, cisnący się tłum pozostał przy drzwiach.
W kilka minut potem wysłano depeszę pod czterema adresami: 1) do sekretarza marynarki w Waszyngtonie, 2) do wice-prezesa klubu puszkarskiego w Baltimore; 3) do szanownego J. T. Maston w Longs Peak, w Górach Skalistych; 4) wreszcie, do pomocnika dyrektora Obserwatoryum w Cambridge, w Massachussetts.
Treść tej depeszy była następująca:
»Pod 27 stopniem, 7 minutą szerokości północnej i 41 stopniem, 37 minutą długości zachodniej, dnia 12 grudnia, o godzinie 1 minut 47 rano pocisk kolumbiady spadł do Oceanu Spokojnego. Czekam na instrukcye. Blomsberry, dowódca Susquehanna«.
W 5. minut potem całe miasto San-Francisco wiedziało już o tej nowinie, a przed szóstą jeszcze wieczór wszystkie Stany Związku powiadomione już były o wielkiej katastrofie. Do północy za pośrednictwem liny elektrycznej cała Europa poznała, rezultat ostateczny znakomitego przedsięwzięcia amerykańskiego.
Trudno opisać wrażenie, jakie w świecie całym sprawiło to niespodziewane rozwiązanie.
Po otrzymaniu depeszy, sekretarz marynarki przesłał telegraficzny rozkaz korwecie, aby czekała w zatoce San-Francisco, trzymając dzień i noc ognie pod kotłami rozpalone, tak, aby w każdej chwili mogła wypłynąć na morze.
Obserwatoryum w Cambridge zwołało posiedzenie nadzwyczajne, i z tym czystym spokojem, jaki cechuje ciała uczone, chłodno rozpatrywało kwestyę z punktu naukowego.
W klubie puszkarskim powstało nadzwyczajne zamięszanie. Zbiegli się wszyscy artylerzyści. Wice-prezes klubu Wilcome w tej właśnie chwili czytał przedwczesną, jak się zdaje, depeszę, w której J. T. Maston i Belfast donosili, iż pocisk został dostrzeżony w olbrzymim reflektorze na Longs-Peak, — dodając zarazem, że kula, zatrzymana przyciąganiem księżyca, odegrywała rolę satelity drugiego rzędu w świecie słonecznym.
W tej chwili wiedziano już o prawdzie rzeczywistej.
Za przybyciem depeszy Blomsberrego, tak formalnie zaprzeczającej prawdzie telegramu J. T. Mastona, utworzyły się dwa stronnictwa w łonie klubu. Po jednej stronie stanęli ci, którzy przypuszczali spadnięcie pocisku, a przeto i powrót podróżników; po drugiej ci, którzy ślepo wierząc w obserwacye z Longs Peak, przypisywali błąd dowódzcy Susquehanny. Utrzymywali oni, że mniemany pocisk był poprostu bolidem, który spadając, roztrzaskał maszt na przedniej części korwety. Niewiadomo co było odpowiedzeć na ich twierdzenia, bo prędkość, z jaką spadał ten bolid, utrudniała wszelką obserwacyę. Dowódca korwety Susquehanna i jego oficerowie mogli się omylić w najlepszej wierze.
Jeden jednakże argument przemawiał za nimi, a mianowicie: że gdyby pocisk spadł na ziemię, to spotkanie się jego z kulą ziemską nie mogło nastąpić gdzieindiiej, jak pod 27° szerokości północnej i pomiędzy 41-42° długości zachodniej.
Postanowiono wszelako w klubie puszkarskim jednomyślnie, że Blomsberry brat, Bilsby i major Elphiston pojadą bezzwłocznie do San Francisco i zajmą się obmyśleniem i przygotowaniem środków do wydobycia pocisku z głębin oceanu.
Ci pełni poświęcenia ludzie, nie tracąc chwili czasu, odjechali koleją środkowej Ameryki do Saint-Louis.
Prawie w tej samej chwili, kiedy sekretarz marynarki, wice-prezes klubu puszkarskiego, i pomocnik dyrektora Obserwatoryum odbierali depesze z San-Francisco, J. T. Maston doznawał dziwnego jakiegoś wzruszenia, większego może nawet niż mu sprawiło wpadnięcie w głęboką przepaść jego armaty, co o mało nie pozbawiło go życia.
Przypominają sobie zapewne czytelnicy, iż sekretarz klubu puszkarskiego, jednocześnie z pociskiem wyruszył na swe stanowisko w Longs Peak, w Górach Skalistych. Uczony J. Belfast, dyrektor obserwatoryum w Cambridge, towarzyszył mu wówczas. Przybywszy na stacyę dwaj przyjaciele nie odeszli już więcej od swego ogromnego teleskopu.
Wiadomo, że to olbrzymie narzędzie ustawione było w warunkach reflektorów, przez anglików »front view « nazywanych. Ustawienie takie dawało jedno tylko odbicie przedmiotów, przedstawiało więc je jaśniej i wyraźniej. Dlatego też J. T. Maston i Belfast obserwując, siadali przy wierzchniej, a nie przy spodniej części instrumentu. Dostawali się oni tam przez schody kręcone, pod którymi dopiero ustawiona była studnia metalowa, zakończona zwierciadłem metalicznem, mająca 280 stóp głębokości.
Na tej to wązkiej platformie, urządzonej ponad teleskopem, dwaj uczeni przepędzali cały czas, przeklinając dzień, zakrywający księżyc przed ich wzrokiem i chmury uporczywie zasłaniające go w nocy.
Jakże się ucieszyli, gdy po kilku dniach oczekiwania, w nocy 5 grudnia ujrzeli wehikuł, unoszący ich przyjaciół w przestworza. I jakież znowu nastąpiło po tej radości przykre rozczarowanie, gdy ufając swym niezupełnie dokładnym obserwacyom przez pierwszy swój telegram puścili w świat błędną wiadomość, iż pocisk stał się satelitą księżyca, oraz że krąży po drodze niezmiennej.
Od tej chwili pocisku więcej nie widzieli, co daje się tem objaśnić, iż przechodził on wtedy po stronie niewidzialnej tarczy księżyca. Lecz gdy powinien się był znowuż ukazać, niecierpliwość J. T. Mastona i jego towarzysza nie miała granic. W nocy, co chwila, zdawało im się, iż spostrzegają pocisk, było to jednak złudzenie tylko.
Powstawały też pomiędzy przyjaciółmi z tego powodu ciągłe sprzeczki, Belfast utrzymywał, iż nie widzi pocisku, J. T. Maston przeciwnie twierdził, że go stanowczo widzi.
— To kula! — mówił J. T. Maston.
— Nie! — odpowiadał Belfast. — To zaspa śniegowa, staczająca się z góry księżycowej.
— No, to jutro ją zobaczymy.
— Nie, już nigdy jej nie zobaczymy, gdyż wciągniętą została w przestrzeń.
— Zobaczymy!
— Nie zobaczymy!
I niedługoby tak we dwóch wytrzymać ze sobą mogli, gdyby nie wypadek zupełnie niespodziany, który przerwał raz na zawsze sprzeczki bezustanne.
W nocy z 14 na 15 grudnia, dwaj niepogodzeni przyjaciele zajęci byli obserwowaniem tarczy księżycowej. J. T. Maston według zwyczaju twierdził po raz tysiączny, iż spostrzegł pocisk, i że nawet widział twarz Ardana, wyglądającego przez jedno z okien, Popierał on swoje dowodzenia bardzo wyrazistymi gestami, które przy energicznem wywijaniu żelazną ręką, stawały się prawdziwie groźnymi i niebezpiecznymi.
W tej chwili, a była to 10 godzina wieczór, służący Belfasta wszedł na platformę, wręczając swemu panu depeszę. Był to telegram od dowódcy Susquehanna.
Belfast rozerwał kopertę, przeczytał, i wydał okrzyk zdziwienia.
— Co tam? — zapytał J. T. Maston.
— Pocisk!
— No cóż?
— Spadł na ziemię!…
J. T. Maston odpowiedział wyciem.
Belfast na krzyk ten odwrócił się i oczom jego przedstawił się straszny widok. Nieszczęśliwy przyjaciel jego, pochyliwszy się nieostrożnie nad rurą metalową, wpadł w ogromny teleskop, aby się stoczyć w przepaść głęboką 280 stóp! Belfast rzucił się ku otworowi reflektora.
Odetchnął. J. T. Maston zahaczył swoją ręką sztuczną o jeden z przedziałów teleskopu i wisiał tak, wrzeszcząc okropnie.
Belfast przywołał swych pomocników i służbę, i z trudem zdołano wyciągnąć nierozważnego sekretarza klubu puszkarskiego.
Bez wypadku wydobyto go na wierzch.
— A gdybym był stłukł zwierciadło?
— Tobyś za nie zapłacił — odpowiedział Belfast.
— A ten przeklęty pocisk spadł? — zapytał drżąc cały J. T. Maston.
— W Ocean Spokojny.
— Jedźmy tam natychmiast.
Po upływie kwadransa dwaj uczeni schodzili ostrożnie po pochyłości Gór Skalistych, a w dwa dni potem jednocześnie ze swymi przyjaciołmi, członkami klubu puszkarskiego, przybyli do San Francisco.
Elphiston, Blomsberry brat i Bilsby, rzucili się na ich spotkanie.
— Co robić? — zawołali.
— Wydobyć pocisk, i to jak najprędzej — odpowiedział J. T. Maston.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.