Na polskiej fali/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była to pierwsza moja większa podróż w życiu.
Jechaliśmy wagonem przepełnionym, w wesołym ścisku ludzi jadących z uroczych, pięknych miejscowości, w których chwile odpoczynku spędzili. Było wprawdzie niewygodnie i ciasno, ale przez ramiona i plecy pasażerów widziało się migające w oknach wagonu coraz to inne widoki, zawsze słoneczne, jasne, pogodne. Po pewnym czasie udało nam się ze Zdzisiem przysiąść na jednej ławce, a nad wieczorem zdobyliśmy szczęśliwym zbiegiem okoliczności miejsca przy oknie. Teraz dopiero, patrząc na szerokie pola z zachodzącem nad niemi czerwonem słońcem, zdjęliśmy plecaki, dobrze wyładowane zapasami żywności, wśród których nie brakło oczywiście pieczonych kurcząt. Obgryzując z apetytem udka i skrzydełka, przyglądaliśmy się krajobrazowi, poczem, gdy noc zapadła, usnęliśmy w swych kącikach twardo, niewiele robiąc sobie ze ścisku i gwaru.
W Warszawie zabawiliśmy tylko jeden dzień. Zwiedziliśmy pobieżnie miasto, Łazienki i Wilanów. Byłem zdumiony ogromem naszej stolicy i jej nadzwyczajnym ruchem. Niema co mówić — naprawdę wielkie miasto. Oczarowany wyszedłem z Łazienek, zachwycony wracałem z Wilanowa — i od tego czasu oba pałace tych królewskich ogrodów śnią mi się niekiedy, a sen ten zawsze uważam za piękny. Zaimponowała mi też wielkość Wisły pod Warszawą. Trzeba przyznać, że w Warszawie widzi się, iż Polska jest naprawdę wielka. Wieczorem wyjechaliśmy do Poznania, gdzie byliśmy następnego dnia rano. Myślałem, że to miasto, jedno z najstarszych w Polsce, będzie od starych murów posępne i czarne. Jakże się ucieszyłem, ujrzawszy miasto jasne, o szerokich, słonecznych placach, ulicach i z pięknemi domami! Podziwiałem były zamek cesarski i sprawiedliwość boską, która najeźdźcy po to pozwoliła wznieść tak wspaniały pomnik swej pysze, aby mógł on służyć jako wyższa uczelnia synom gnębionego niegdyś narodu. Gdybym nie wiedział, że to naprawdę zamek byłego cesarza Niemiec i że tu niegdyś panowały pruskie pikielhauby, nigdybym w to nie uwierzył, takie to miasto jest polskie. Poznań ma też piękny Zwierzyniec, w którym przyglądałem się z przyjemnością różnym zwierzętom.
Na drugi dzień raniutko wyjechaliśmy na Hel, i znowu jechaliśmy w ścisku, szczęśliwi, że przynajmniej siedzimy. Mimo, że połowa sierpnia już minęła, jechało na półwysep bardzo wiele osób, jedni aby wywieźć już swe rodziny, drudzy dopiero na krótki wypoczynek letni. Nie widziałem po drodze wiele, wyjąwszy przecudne jak marzenie jeziora koło Kartuz. Morza też nigdzie po drodze nie widziałem, choć począwszy od Pucka podróżni je sobie wciąż pokazywali. Nie zdaje mi się, żeby co widzieli, bo noc była bardzo ciemna. Za to na wszystkich stacjach był taki gwar głośnych powitań i pożegnań i takie wszędzie tłumy ludzi, że gdyby jeszcze gdzie muzyka zagrała, możnaby myśleć, że pan Prezydent Rzeczypospolitej przejeżdża.
Nie mniej wesoło było i na stacji w Jastarni, dokąd przybyliśmy koło jedenastej w nocy i gdzie oczekiwała nas pani Zielińska z córkami. Zdziwiło mnie, że Jastarnia, o której mi opowiadano, że jest biedną wioską rybacką, ma oświetlenie elektryczne.
— A gdzie tu morze? — pytałem, po przywitaniu się z panią Zielińską i panienkami.
— Tu zaraz, zaledwie kilkadziesiąt kroków! — odpowiedziała Stefcia, wskazując mi paluszkiem las, rosnący po drugiej stronie toru kolejowego.
Chciałem biec natychmiast, ale pani Zielińska powiedziała mi, że teraz nic nie zobaczę, bo ciemno, i że przedewszystkiem trzeba iść spać. Co do tego, to musiałem jej przyznać słuszność zupełną, bo po tylu rozmaitych wrażeniach i długiej podróży byłem zmęczony i tak śpiący, że już z nóg leciałem.
Oczy mi się kleiły, kiedy mnie zaprowadzono dokądś i przy świetle latarni wskazano mi niskie, wygodne posłanie. Nie zastanawiając się nad tem, gdzie jestem, rozebrałem się czemprędzej, westchnąłem do Boga, i przykrywszy się ciepłym kocem, wyciągnąłem się na świeżem, białem prześcieradle. Zrozumiałem, że mi posłano na sianie — i natychmiast zasnąłem.
Zbudziłem się nagle, kichnąwszy, nie tyle może wyspany, ile zdając sobie przez sen sprawę z tego, iż znajduję się w jakiemś nowem i nieznanem miejscu. Rozglądając się zauważyłem, że leżę w komórce niezwykłego kształtu, z jednej strony półokrągłej a zarazem okrągło sklepionej. Coby to mogło być takiego, trudno mi było dociec, ponieważ w komórce tej panował zmierzch, w którym świeciły przedzierające się tu i owdzie przez szpary promienie słońca. Jeden z tych promieni trafił mnie prosto w nos, tak że kichnąłem i zbudziłem się.
Zaciekawiony kształtem dziwnej sypialni usiadłem na posłaniu i zacząłem się jej przyglądać, gdy w tem przyszło mi na myśl — morze!
— Muszę je czemprędzej zobaczyć! — powiedziałem sobie, sięgając po ubranie.
Gdy już byłem na pół ubrany, pchnąłem drzwi swej komórki. Rozchyliły się.
Przede mną był obszerny, słońcem porannem zalany plac, na którym wisiały wielkie, rozpięte na obręczach, białe, lejowate sieci nieznanego mi dotychczas kształtu, teraz w świetle porannem srebrno-pozłociste. Po prawej stronie widać było niskie, murowane domki z czerwonemi dachami; tu i tam z kominów tych domów białe pióropusze dymu strzelały prosto w jasne, błękitne niebo. Po lewej stronie placu stał cicho las sosnowy, a nawprost mnie, między lasem a czerwonemi dachami wioski, wschodziło olśniewające słońce. Powietrze było przeczyste, cisza zupełna.
Wyszedłem na pole, aby zobaczyć „gmach“, w którym spałem, i roześmiałem się głośno. Toż to była buda zrobiona z połówek przeciętej na dwoje starej łodzi! Buda ta była pięknie zielona, koloru starej śniedzi, a wyglądała bardzo malowniczo. Później się dowiedziałem, że budy te służą rybakom za lamusy, w których w lecie, gdy letnikom domy odstępują, czasem sami sypiają albo też lokują w nich niespodziewanych gości, nie mogących nigdzie miejsca znaleźć. W budzie tej sypiałem przeszło dwa tygodnie na posłaniu ze sprężystej, morzem pachnącej trawy morskiej, i sypiałem doskonale.
Ukończywszy śpiesznie swą harcerską toaletę skierowałem się ku morzu, które, jak mi to dnia poprzedniego powiedziała Stefcia, znajdowało się za lasem. Szedłem powoli, z bijącem sercem i głęboko wzruszony, prawie niespokojny, bo oto miałem ujrzeć to, co największych poetów rozpłomieniało, największych odkrywców świata zachęcało do dalekich, niebezpiecznych podróży. Czy ja to odczuję, czy potrafię zrozumieć?
Minąłem mały, biedny cmentarz rybacki ze skupionemi dokoła wysokiego krzyża małemi czarnemi krzyżami na piaszczystych mogiłach. Przed wejściem na tor kolejowy z uśmiechem przeczytałem napis na tablicy:
— BACZNOŚĆ! STÓJ! gdy usłyszysz dzwon lub gwizd parowozu lub gdy w inny sposób pociąg zauważysz.
Za torem kolejowym wszedłem w las i minąwszy jakieś zamknięte i milczące budynki — była to, jak się później dowiedziałem, stacja ratunkowa — zacząłem powoli, z podniesioną do góry głową wstępować na szeroką ścieżkę, wiodącą na wał, w którym domyślałem się nadbrzeżnej wydmy.
Naraz, u samego dołu, wystąpił na niebie ciemniejszy pas wody, sięgającej bardzo daleko w głąb, aż ku horyzontowi.
Krzyknąłem.
To było morze!
Poskoczyłem naprzód i wbiegłem na wydmę.
Ach!
Przestrzeń żywa, migotliwa. Olbrzymi, mieniący się przecudownie płaszcz z modro-pawiowego jedwabiu. Przestworze bez końca, bez granic, nieskończone, pełne dziwnych blasków to jasno-zielonych, to różowych, to ciemnoszafirowych z głębokiemi, ognistemi błyskami purpurowemi. A daleko — daleko buro-fioletowa smuga, nad nią zaś perłowe, mocno świecące chmurki.
Na morzu kilka czarnych, małych łódek i chyży parowiec z czerwoną pręgą!
Ogromne fale słonawego powietrza, potężny oddech szerokiego świata, cisza, powaga i majestatyczny spokój.
Taki mnie porwał zachwyt, że zerwawszy z głowy kapelusz, zmiąłem go w rękach, przycisnąłem do ust i ten pocałunek posłałem morzu.
Oto było moje pierwsze z niem spotkanie.