Na polskiej fali/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie mogę powiedzieć, aby widok morza wzbudził we mnie jakieś szczególnie głębokie myśli. Na to byłem jeszcze zbyt młody. Usiadłem na piasku i zacząłem się poprostu gapić, prawdopodobnie nawet z szeroko otwartemi ustami, a ponieważ poprzedniego dnia, bardzo zmęczony podróżą, poszedłem spać dobrze po jedenastej, zaś wstałem przed piątą, wygodnie usadowiony tak długo morze podziwiałem, aż wreszcie w zachwyceniu zasnąłem.
Obudził mnie głośny śmiech, wołanie i łagodne potrząsanie za ramię.
Przedemną stał Zdziś z siostrzyczkami.
— Nie lepiej było wyspać się porządnie w budzie, niż tu, na słońcu? — żartował Zdziś — Wstawaj śpiochu, idziemy na śniadanie.
— Szukaliśmy Janka wszędzie i nie mogliśmy znaleźć! — mówiła panna Andzia z łagodnym wyrzutem.
— A ja się zaraz domyśliłam, że Janek jest na plaży! — wołała triumfująco Stefcia.
Jakaż to śliczna była panieneczka! Włoski miała złote, roztrzepane, oczy okrągłe, fiołkowe, buzię czerwoną od słońca, usteczka szkarłatne. W różowej, lekkiej sukieneczce wyglądała, jak laleczka, ale cóż taki dzieciak znaczy wobec takiej damy jak panna Andzia!
Zerwałem się trochę zawstydzony, ale w tej chwili wstyd mój ustąpił zdziwieniu. Plaża była pełna ludzi, przeważnie kobiet i dzieci w różnokolorowych kostjumach kąpielowych. Starsi wygrzewali się na słońcu, dzieci bawiły się piaskiem, budując z niego miasta, domy, pałace i pasma gór, które umacniały muszelkami i kamyczkami. Jak daleko okiem sięgnąć, na prawo czy na lewo, wszędzie widziało się kostjumy kąpielowe i zewsząd dolatywał śmiech i wesołe okrzyki.
— Chodźmy do łazienek! — napominała nas panna Andzia — Mamusia czeka ze śniadaniem w łazienkach.
Jakto — w łazienkach? — zdziwiłem się.
Szliśmy, a raczej brnęliśmy piaszczystą plażą, kierując się ku wielkiemu, zbudowanemu na wysokiej wydmie drewnianemu budynkowi z wieżyczką, na której powiewała biało-czerwona flaga. To były łazienki. W środku znajdował się wysunięty na skraj wydmy pawilon, cały oszklony, a w lewem i prawem skrzydle znajdowały się kabiny do przebierania się. Na plażę, ogrodzoną pod łazienkami płotem, prowadziły z góry drewniane schodki.
— A co to za wysoki krzyż tam za łazienkami z tym czarnym kręgiem na lewem ramieniu? — zapytałem.
— Jo maszt sygnałowy! — odpowiedziała żywo Stefcia, chcąc się pochwalić swą wiedzą — a ten czarny krąg oznacza deszcz lub burzę z niewiadomej strony. Ale to wcale nie znaczy, że ta burza koniecznie musi przyjść. Florjan wywiesza ten „bal“ codziennie już od dłuższego czasu, a burzy jak nie było tak niema. A jabym tak chciała zobaczyć burzę na morzu!
— A co to za Florjan? — zapytałem, zamierzając zaznajomić się z człowiekiem, mogącym przepowiadać burzę na morzu i to jeszcze z niewiadomej strony.
— To leśny, który zarazem jest kierownikiem tej stacji sygnałowej, stary rybak z tatuowanemi rękami...
— To rybak jest leśny?
— Tu wszyscy są rybakami, innych ludzi niema, chyba ksiądz, nauczyciel!... Tutejsi ludzie żyją wyłącznie z rybołóstwa i z letników.
Śniadanie jedliśmy w obszernej sali restauracyjnej z rozległym widokiem na morze, z którego przez otwarte okna dolatywał orzeźwiający słonawy powiew. Na dole, pod nami, na ogrodzonej części plaży, zasłonięci od wiatru, ludzie wygrzewali się na słońcu, a dalej widać było kąpiących się.
Pani Zielińska wypytywała Zdzisia o ojca, żniwa i dom, a ja przyglądałem się przez lornetkę parowcom, idącym z Gdańska lub do Gdańska. Przy sąsiednim stoliku siedzieli panowie, którzy potrafili określić, jakiej narodowości jest statek, co wiezie i czy wielki ma ładunek. Ogromnie mi to imponowało, bo się wówczas na tem nie znałem.
— Czy wy wiecie, chłopcy, gdzie jesteście? — zapytała naraz pani Zielińska, zwracając się do mnie.
— Nad Bałtykiem — odpowiedziałem.
— Czyli nad Wielkiem Morzem — poprawiła mnie pani Zielińska — zwanem tak w odróżnieniu od Małego Morza, które zaczyna się mniej więcej na południowy-wschód od linji Kuźnica-Rewa. Powyżej tej linji jest już Zatoka Pucka. Jastarnia leży między Wielkiem Morzem a Małem. Kuźnica między Wielkiem Morzem a zatoką Pucką. Przy sposobności — jeśli chcecie podczas pobytu tutaj coś skorzystać, musicie sobie przedewszystkiem nakreślić jaką taką mapę... Nie jest to ani wielkie ani trudne zadanie, a mnie się zdaje, że każdy Polak powinien mieć mapę swego morza w głowie...
— Ma pani zupełną słuszność! Dziękuję pani za uwagę. — odrzekłem — W najbliższym czasie sporządzę sobie niezbędną mapkę.
— To dobrze, Janku. A cóż mógłbyś mi powiedzieć o półwyspie Helskim i jego bałtyckim brzegu?
— Niewiele, proszę pani!
— Jechaliśmy nocą, mamusiu! — zwrócił matce uwagę Zdziś.
— A prawda, zapomniałam! Otóż trzeba wam wiedzieć, że cały półwysep Helski od Wielkiej Wsi aż do Helu ma wszystkiego 35 km. długości, a w najwyższych miejscach zaledwie 200 m. szerokości.
— A jak daleko, mamusiu, od wybrzeża sięga na Bałtyku panowanie Polski? — zapytał Zdziś.
— Pytanie zupełnie na miejscu, ale, niestety, nie mogę ci dać na nie dokładnej odpowiedzi — mówiła pani Zielińska. — O ile mi wiadomo, prawo międzynarodowe sprawy wód terytorjalnych jeszcze nie uregulowało, skutkiem czego zdało je — jak przeważnie wszystko w Europie — na armaty.
— Jakto, mamusiu, na armaty?
— Tak, że do państwa, panującego na wybrzeżu, należy pas morza tak szeroki, jak daleko sięga pocisk działa, wypuszczony z wybrzeża.
— Toby mogło być bardzo daleko!
— Zależy od tego, jakie się ma działa. Ale wróćmy jeszcze do naszego półwyspu. Jest on właściwie wydmą, a te wydmy, które widzieliście na wybrzeżu, zwane wałem wydmowym, stanowią jakby jego stos pacierzowy i ciągną się od kępy Swarzewskiej koło Wielkiej Wsi aż do samego Helu, wysokie od 3 do 14 metrów i zawsze bliżej wybrzeża Wielkiego Morza. Od strony Małego Morza wydmy te porosłe są lasem, a od strony Bałtyku pokrywa je roślinność wydmowa, przedewszystkiem zaś, sucha, ostra trawa, zwana przez rybaków „harsztem”.
— To może ta trawa, na której mnie w budzie pościelono? — zapytałem.
— Nie dziecko, ty spałeś na trawie morskiej, która rośnie na dnie morza a po rybacku nazywa się „kidzyna“. „Harsztu” nikt nie kosi ani nie żnie, bo on jest niezbędny jako spoidło piasku i bez niego wydmy rozleciałyby się. Dlatego też, aby je utrwalić, obsadza się je lasem, sądząc odpowiednie krzewy i drzewka. Dlatego nawet piasku z wybrzeża pod karą grzywny brać nie wolno.
— Nie wolno brać piasku z morza? Przecież morze wciąż przynosi nowy piasek!
Nie, moje dzieci, zdarza się często, że go zabiera. Na Helu walczymy o twardy grunt pod stopami. Nie minęło jeszcze niebezpieczeństwo przerwania półwyspu przez morze pod Kuźnicą, jak się to zdarzyło w 1914 roku, kiedy w tem miejscu oba morza się połączyły.
— Mamusiu, a jak się kosi trawę morską, jeżeli ona rośnie na samem dnie? — zapytała Stefcia.
— Trawy morskiej się nie kosi, morze samo ją podczas burzy wyrzuca na ląd. Po burzy lub nawet jeszcze podczas burzy rybacy zbierają kidzynę i układają na brzegu w kupki, przy których ten, co trawę zbierał kreśli swój znak, żeby nikt nie wziął, a potem zwożą ją do domów i suszą.
— A na co im morska trawa? — Pytała ciekawa Stefcia.
— Do wypychania sienników, materaców, krzeseł, kanap. Nadaje się do tego nawet lepiej, niż włosie końskie i dlatego w Gdańsku chętnie ją kupują i dobrze za nią płacą.
— Ciekawe rzeczy! Nigdy o tem nie słyszałem — wykrzyknąłem — ale, że też pani to wszystko tak dobrze zna.
— Nic dziwnego, moje dziecko! — odpowiedziała z właściwym sobie, miłym uśmiechem pani Zielińska — pochodzę z tych stron. Jestem Pomorzanką. I bardzo kocham ten kraj i morze... No, a teraz... Ty, Janku, wziąłeś kostjum kąpielowy?
— Naturalnie, proszę pani!
— To idź się wykąpać i wygrzać na plaży.
Trzeba wiedzieć, że pływam znakomicie. Do trzech rzeczy mam talent: Do pływania, do strzelania i do jazdy konnej. Sztukę pływania zawdzięczam ojcu, który sam pływał jak mało kto w Polsce, a mnie od dzieciństwa pływać uczył.
Wszedłszy w wodę, ciepłą, słońcem wygrzaną, zacząłem przedewszystkiem szukać głębszego miejsca, bo przy brzegu było płytko. Znalazłszy głębinę, szeroko zagarnąłem wodę i puściłem się na morze.
Wiadomo, iż woda morska jest gęstsza od lądowej i dlatego pływać na morzu łatwo. Czułem, że zużywam znacznie mniej siły, niż podczas pływania naprzykład na rwącym Dunajcu lub Popradzie. Fale podrzucały mnie i huśtały, tak, że przelatywałem z jednej na drugą. Daleko przed sobą ujrzałem łódź z brunatnemi żaglami — postanowiłem doniej dopłynąć, zwłaszcza, że płynęła naprzeciw mnie. Powoli, ale pewnie posuwałem się naprzód, łódź rosła mi w oczach, wreszcie ujrzałem brunatne, jakby zdziwione twarze rybaków. Byli czemś zaniepokojeni, wołali na mnie, a jeden z nich rzucił mi linę, której się jednak nie chwyciłem, lecz o własnych siłach dopłynąłem do łodzi.
— Co się stało? — pytałem, chwytając ręką za burtę łodzi.
— Wyłaź na łódź! — stanowczo rozkazał mi jeden z rybaków, starszy już człowiek, w czapce, z pod której wyglądały siwe włosy.
Zdziwiony, lecz nie mogąc się oprzeć stanowczemu tonowi, wylazłem na łódź, pytając:
— Co się stało?
— Popatrz, co się stało! Łódź ratunkowa po ciebie jedzie.
Spojrzałem ku brzegowi, odległemu o jakie dwa kilometry. Widać było już tylko jasną smugę plaży, na niej różnobarwne punkciki, niespokojnie tu i tam biegające, łazienki, ciemny pas lasu — a na wodzie, już niedaleko, wielką łódź z kilku żywo wiosłującymi rybakami.
— Łódź ratunkowa — po mnie? — rzekłem — Po co? Przecie ja nie tonąłem!
— A kto może wiedzieć, że ty tak pływasz! Trzeba było powiedzieć!
— Cóż w tem dziwnego! Chyba wy, rybacy, dziwić się temu nie możecie!
— Rybacy pływać nie umieją! — odpowiedział drugi rybak. — My pracujemy na wodzie, nie bawimy się.
Łódź ratunkowa zbliża się.
— Ty lorbasie![1] — wołał na mnie jeden rybak. — Ty nas w taki upał na morze będziesz pędził! Cali jesteśmy przemoczeni! Czekaj, zaraz ja ci tu dam lejprem!
To mówiąc, pogroził mi liną.
— Tak? — zawołałem — To mnie gońcie!
Z temi słowy skoczyłem w wodę.
Gonili mnie, ale wykręcałem im się tak, że mnie doścignąć nie mogli. Tak dopłynęliśmy do brzegu, ku wielkiej uciesze i zabawie publiczności, która myślała, że ja utonąłem.
Rybacy byli bardzo zdziwieni. Jak to można tak pływać!
Zapomniałem: Szewc bez butów chodzi, a rybak pływać nie umie.