<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Idę do Helu, Rybacy helscy. Prawdziwe morze. Zawieram znajomość z panem w wielkich okularach.

Zwykle rano, zanim rodzina państwa Zielińskich w stała, chodziłem na przechadzkę. Ale na półwyspie niebardzo jest gdzie chodzić. — I wkrótce wszystkie spacery mi się „wyczerpały”.
I znowu tak wstałem.
Godzina była jeszcze bardzo wczesna, do śniadania daleko, na kąpiel słoneczną zbyt chłodno — co począć ze sobą?
Skierowałem się ku niedalekiemu lasowi w kierunku Helu. Na skraju lasu ujrzałem tablicę głoszącą, iż do Helu jest dwanaście kilometrów.
Dwanaście kilometrów dla chłopca o sprężystych łydkach, wyrobionych przez marsze i biegi, to przecie nic. A zalana słońcem, cicha droga leśna, od rosy porannej błyszcząca, tak silnie, pociągała...
Tylko co powie pani Zielińska, gdy się nie zjawię na śniadanie?...
Tylko tak troszkę sobie pójdę, niedaleko...
I poszedłem.
Dobrze się szło — to drogą napół zarośniętą trawą, to przez polany leśne, wyścielone różowo-liijowym kobiercem wrzosów. Słońce mnie poganiało, a przedemną, ukazując mi drogę, biegł mój własny długi cień.
— Nikt nie pomyśli, żebym ja mógł utonąć — powiedziałem sobie. — Wszyscy wiedzą, ze pływam dobrze... Dwanaście kilometrów to przecie drobnostka!
I jak się rozpędziłem, tak nawet sam nie wiem, kiedy znalazłem się w Helu — i w dodatku strasznie głodny.

Hel. Ulica.

Ujrzałem przed sobą długą ulicę, szpiczaste szczyty i dachy niskich domków rybackich a pośrodku szerokiej ulicy rząd starych, pięknych kasztanów o bujnych, bogatych koronach. Widok ten znałem z ilustracyj. Już po drodze zauważyłem kilka rybackich domków w tym oryginalnym stylu holendersko-północno-morskim, z drzwiami otwierającemi się nie jak nasze, lecz do góry i widziałem stojących w nich, o ich dolną połowę wygodnie opartych rybaków niemieckich, wygolonych, lecz z obrośniętemi podgardlami. Był to nowy, obcy świat, który mnie ciągnął, ale przedewszystkiem ciągnęła mnie przystań rybacka i morze.
Jedno i drugie odnalazłem natychmiast niezawodnym instynktem łazika morskiego, jakim jest każdy marynarz. Marynarz, przybywszy do jakiegoś portowego miasta drogą lądową, przedewszystkiem musi zobaczyć, gdzie jest port, inaczej nie zaśnie spokojnie. A do znalezienia go nie potrzebuje ani wskazówek, ani przewodników. Trafi sam niezawodnie, tak jak człowiek zawsze trafi ręką w ciemnościach do ust.
To też i ja bynajmniej nie myślałem zapuszczać się w ulicę wioski, na jej końcu szukając portu, lecz skręciłem na prawo w ciasne przejście między domami i odrazu znalazłem się w przystani.
Proste, silne, nieugięte linje białych paliszcz, zuchwale wybiegające w morze, molo w przystani duże, brzuchate, białe kutry, a dalej wielki, nieobjęty wzrokiem przestwór, świecący aż oczy bolą. Wszystko świeci, i woda i powietrze. Jeden wielki, olśniewający blask.
Prawdziwe morze!
Powoli szedłem prawem, betonowem ramieniem przystani, starając się coś widzieć i zrozumieć. W przystani był ruch, kutry wracały z morza, pełne, dosłownie pełne, prawie przepełnione śledziami. To był dopiero połów! A na kutrach ogorzałe, brodate twarze rybaków, brunatne, o jasnych oczach. W rękach krótkie fajeczki. Na brzegu w jednem miejscu nasze bandery biało-czerwone i nanizane na sznur różnobarwne małe bandery innych narodow i państw... Nalewo wysoka biała kolumna latarni morskiej, nawprost w światłości morskiej sylwetka białego wielkiego parowca. I to szerokie tchnienie morza, prawdziwego morza bez końca!

Hel. Port rybacki.

Doszedłem aż do semaforu na samym już kresie wału, usiadłem tam na schodkach i — mówiąc poprostu — zagapiłem się na morze tak, iż nie wiedziałem, co się ze mną dzieje.
Nie wiem, długo tak siedziałem czy krótko, ale w tem uczułem na ramieniu łagodne dotknięcie i czyjś głos:
— Harcerzu! O czem myślisz?
Nademną stał pan, zwykły sobie pan, w popielatej marynarce, angielskiej czapeczce i z wielkiemi świecącemi okularami na świecącym nosie. Na twarzy był albo żółty albo opalony, nie wiem.
— O czem myślisz? — powtórzył.
— O morzu — odpowiedziałem.
— Cóż myślisz?
Przez chwilę milczałem.
— No?
— Jakie to inne. niż Jastarnia, jakie niepodobne, weselsze.
— Niemcy protegowali Helan, popierali ich jako swoich, a Kaszubów rozmyślnie zaniedbywali i traktowali po macoszemu. Zresztą Hel należał do Gdańska...
— Czemuż sama Polska nie dbała —
— Młodzieńcze, nie sądź, nie potępiaj! Gdańsk był polskim portem a o Gdańsk Polska dbała Tak. Tu weselej. Tu już istotnie — morze, prawdziwe morze.
— To rząd niemiecki wybudował ten port?
— Tak. A dawniej, kiedy portu nie było, Helanie mieli strasznie ciężkie życie i byli biedniejsi od polskich rybaków z półwyspu, znacznie biedniejsi. Gdańsk był i dla nich twardy. Kiedy naprzykład rybacy mieli swe łodzie po tej stronie a w nocy zerwał się większy wiatr lub burza, musieli przeprowadzać baty na drugą stronę cyplu, na t. zw. „Buitenkant“. A że wiatr na morzu zmienia się często, więc nieraz zdarzało się, iż tę czynność trzeba było powtarzać kilka razy w przeciągu jednej nocy. Ile przy tem łodzi wiatr potrzaskał! Dzięki zbudowaniu portu to ustało.
— A te kutry też dał rybakom rząd niemiecki?
— Po większej części — tak. Ale częściowo Melanie zawdzięczają je pewnemu bardzo mądremu Gdańszczaninowi. Przedsiębiorca ten obliczył, ile może dać Hel, jeśli się rybaków zaopatrzy w to, czego potrzebują, przeprowadził odpowiednią kalkulację i zaczął dawać zaliczki na wszystko, czego rybacy potrzebowali. Dzięki niemu wielu posprawiało sobie kutry motorowe i różny bardzo drogi sprzęt rybacki.
— Mądry człowiek. Muszą mu być bardzo wdzięczni.
— Rządowi niemieckiemu byli bardzo wdzięczni. Podczas wojny podpisali pięć miljonów pożyczki wojennej w złotych markach. Pięć miljonów marek złotych — mała wiosczyna rybacka! Ale z tym dobrodziejem swoim rozeszli się...
— To niewdzięczność!
— Wyzyskiwał ich w niemożliwy sposób. Gdańszczanin, cóż się dziwić! Bywały zimy, podczas których Helanie głodem przymierali — a Gdańsk nie!
— Jak to — głodem przymierali, skoro tacy bogaci?
— Oni nie mają ani łąk, jak w Jastarni, ani krów — nic, nic, nic! Tamci tam, z Jastarni, z Kuźnicy, mają niedaleko do gburów, gdzie się zawsze coś znajdzie, choćby ta bulwa. Ale Helanie mają tylko morze a do gburów daleko. Gdy zimą na morze nie dało się wypłynąć, a zapasy żywności się skończyły — koniec! Nie było ratunku. Ludzie starsi, niepewni czy wiosny doczekają, letnią porą kupowali sobie trumny na wypadek, gdyby umarli w zimie w czasie burzy, kiedy sprowadzenie trumny byłoby niemożliwe. I te trumny nieraz całemi latami w domach przechowywali... Teraz — wszystko się zmieniło... Jest kolej, każdej chwili można sprowadzić, co się chce — trumnę czy kołyskę...
— Więc Polska tu jednak coś zrobiła! — wykrzyknąłem z dumą.
— O, bardzo wiele! Ale — czyś ty już po śniadaniu? Bo ja nie i chętnie napiłbym się kawy. Chodźmy.
Poszedłem z tym rozmownym panem śmiało, bo choć nie wziąłem ze sobą pieniędzy, przypomniałem sobie, że nosiłem zawsze na wszelki wypadek w portmonetce przy pasie harcerskim parę złotych.
Jedliśmy śniadanie w miłym, cienistym ogrodzie restauracyjnym, przybranym w różnokolorowe mniejsze i większe flagi, z prześlicznym widokiem na port, kutry rybackie, jaskrawo białe paliszcza i kipiące światłem morze.
Podczas śniadania pan w okularach wypytywał mnie bardzo zresztą delikatnie — o to, skąd jestem, poco na półwysep przyjechałem, gdzie mieszkam, jak długo tu zabawię i tak dalej. Odpowiadałem szczerze i nie mniej szczerze jadłem, tak, że gdy przyszło do płacenia, przestraszyłem się. Na szczęście kasa moja wytrzymała to.
Po śniadaniu pan w okularach spojrzał na zegarek i rzekł:
— Pragnąłbym, żebyś z pobytu swego tutaj coś przywiózł do domu, żebyś skorzystał. Dlatego zaprowadzę cię na latarnię morską i pokażę ci stamtąd półwysep Helski. Dzień jest piękny, będziesz wszystko widział, jak z aeroplanu.
W chwilę później pięliśmy się po studwudziestu stopniach latarni morskiej.
Chciałem się przyjrzeć urządzeniu latarni, ale pan w okularach rzekł:
— Na to będziesz miał czas innym razem i przedewszystkiem radziłbym ci zwiedzić latarnię morską w Rozewie, istotnie ciekawa. A teraz słuchaj.
Pan w wielkich okularach podprowadził mnie ku szklanej tafli latarni i zaczął opowiadać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.