Na polskiej fali/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Burza trwała z małemi przerwami prawie dwa tygodnie.
Tu jednak lądowym swym czytelnikom muszę powiedzieć, iż burza lądowa a morska, to dwie rzeczy zupełnie odmienne.
Podczas burzy morskiej słońce może cudownie świecić na niebie lazurowem czy szafirowem, deszcz nie pada i jeśli wiatr nie jest zimny, małe dziecko spokojnie możnaby wyprowadzić na przechadzkę. Grzmotów ani piorunów niema, ani mowy o błyskawicach, ulewie lub gradzie.
Tylko morze — wścieka się!
I to wystarcza.
Raz, stojąc z Dawidem przed domem podczas silnej burzy zachodniej — ale w dzień, jakby u nas powiedziano „piękny, tylko wietrzny” — zapytałem, czy nie możnaby wyjechać na zatokę.
Spojrzał na mnie zdziwiony, prawie gniewny.
— Dziś?! — wykrzyknął — Czyś ty lichy rozum dostał? W taki sztorm?
— Ależ nie na morze, tylko na zatokę!
— Li na zatokę! Popatrz na nią! Nie widzisz, jaka biała?
Z miejsca, na którem staliśmy, doskonale zatokę było widać. Była istotnie biała, dosłownie wściekle biała.
— Dlaczego?
— Tak się pieni. Jak wrząca woda!
Doprawdy, możnaby pomyśleć, że zatoka kipi ze złości i nienawiści!
O falach na Wielkiem Morzu opowiem w następnym rozdziale, gdy będziemy mówili o strasznym wypadku, który omal nie zakończył się zatonięciem kilku rybaków. Był to prawdziwie rybacki dramat!
Zdarzają się też dni posępne, chmurne, groźne, a najprzykrzejsze wrażenie robi ryk wiatru i morza o zmroku. Wtedy na duszę pada dziwny smutek i nawet starzy rybacy nie mogą się oprzeć pewnemu lękowi i zaniepokojeniu. Wiedzą dobrze, że nikt z własnej woli w taki czas na morze się nie wybierze, ale bywają różne wypadki, — okręty toną, ludzie walczą z falami, a że wśród rybaków mnóstwo jest marynarzy, cóż dziwnego, że myśl o tem wszystkiem grozą ścina ich serca! W taki czas najmilszem ich schronieniem jest kościół, w którym godzinami głośno razem się modlą.
A późną nocą, gdy ryk morza stanie się piekielny, zaś wicher wyje olbrzymim, groźnym, rozwścieczonym głosem, niepokój nagle staje się niemożliwy do zniesienia. Wówczas w okienkach niskich domków rybackich zapalają się światła, słychać tu i owdzie trzaskanie drzwiami i napół ubrani ludzie odwiedzają się wzajemnie pytając, czy się co nie stało, czy kto czego przypadkiem nie słyszał.
Lecz mimo wszystko nie ustaje się w pracy, która — nie czeka. Oto — połowa października, zbliża się okres tak zwanych Burz Wszystkich Świętych, które najczęściej kładą koniec połowowi węgorzy. Prawda, poławia się je jeszcze, ale w coraz mniejszej ilości a wówczas nie sprzedaje się ich już kupcowi, lecz przechowuje się je, w odpowiednio urządzonych do tego celu skrzyniach, po kilka tygodni, aby sprzedać je po cenie najwyższej. Mogą być jeszcze śledziki, z tych jednak korzyść niewielka, chyba, gdy jesień jest zimna. Bywają pomuchle, brzony, będą jeszcze z pewnością fląderki, ale teraz rybak myśli już głównie o bretlingu czyli — o szprocie.
To też każdą chwilę poświęca przygotowaniom do najważniejszego sezonu szprotowego — a ten trwa przez całą zimę, często w bardzo ciężkich warunkach. Trzeba tedy opatrzyć ciepłą odzież rybacką, naprawić ją, uzupełnić. Trzeba do dalekich wyjazdów na morze przygotować pomarenki czyli baty żaglowe — i to z największą troskliwością i starannością, bo od tego zależy bezpieczeństwo a nieraz życie. Musi się łodzie „dychtować watą” — od zewnątrz i zewnątrz zalać smołą, uszczelnić, opatrzyć ster, osadzić nowy maszt, naprawić żagle, przygotować mnóstwo niezbędnych rzeczy. Na płaskiem wybrzeżu Mulmjerza, czyli Małego Morza — przez cały dzień widać wówczas siwe dymy, unoszące się z kociołków, pełnych smoły, której mocny, przyjemny zapach miesza się z zapachem morza.
Ta praca na świeżem powietrzu, w silnym wietrze i w słońcu, w obliczu morza i drugiego brzegu, nadzwyczaj mi się spodobała. Na wodach zatoki widać już było czasem próbujące swych sił naprawione pomarenki, bager warczał, pracując gorączkowo, aby jak najwięcej zrobić przed zapadnięciem zimy, wielkie młoty, tak zwane „babki”, z hukiem wbijały w dno morskie ogromne pale, tu i tam dymiły kominy wędzarń, a zdaleka, ze słonecznej „kuli” Westowego Oku dolatywały klarnetowe krzyki łabędzi i wrzask rozmaitego ptactwa.
Gdy tak jedni krzątali się nad zatoką, drudzy pracowali w domu, zajęci przedewszystkiem przy mancach szprotowych.
Żeby nie nudzić zbytecznem opisywaniem szczegółów powiem, że zwykła manca szprotowa jest taką samą firanką, zastawianą w wodzie poprzecznie, jak manca śledziowa, z tą tylko różnicą, iż oczka jej są mniejsze — odpowiednio do wielkości głowy szprota, który przez mancę śledziową bez trudu może się prześliznąć. Tę tkaninę sietną (po ryb. „jadro”) kupuje się już gotową, w domu się ją tylko „stela”, to znaczy, oprawia w linową ramę sietną. Mance „tonuje się”, czyli zabarwia rostworem glinki burej lub ciemno popielatej, skutkiem czego ryba sieci tak łatwo nie dostrzega, a prócz tego rostwór chroni jadro od niszczenia przez różne drobne żyjątka morskie. Tonuje się też żagle, aby były odporniejsze przeciw wilgoci.
I w wędzarniach można zauważyć wzmożony ruch. Wozy zwożą wciąż drzewo potrzebne do wędzenia i całe stosy mniejszych i większych skrzynek ze świerkowego drzewa, prócz tego blaszane puszki na marynaty. Zajeżdżają jeszcze nieraz wozy z węgorzami lub z fląderkami, ale wszyscy patrzą tylko, z której strony wiatr wieje i kiedy wreszcie rozlegnie się wesoły okrzyk:
— Juchhu! Są bretlindzi!