Na polu chwały/12
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polu chwały |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów króla Jana Sobieskiego |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | ok. 1906 |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie mogli jednak wyjechać tego samego dnia do Bełczączki, albowiem Pągowski po puszczeniu krwi zasłabł znacznie i sam mówił, że mu potrzeba wypoczynku. Nazajutrz za to czuł się trzeźwiejszy, jakby odmłodzony, i z dobrą otuchą, chociaż z pewnym niepokojem zbliżał się do domu. Zajęty całkiem swemi myślami, mało rozmawiał z księdzem przez drogę, lecz gdy wjeżdżali już do wsi i gdy uczuł, że ów niepokój coraz bardziej go ogarnia, rzekł:
— Aż mi to dziwno. Drzewiej wracałem ci zawsze do mojej siedziby jako człowiek, który u siebie jest panem i inni troszczyli się o to, jakiem ich powitam obliczem, a teraz ja się troszczę, jak mnie powitają.
— Powiedział Wirgili: — rzekł na to ksiądz — „amor omnia vincit“ a zapomniał dodać, że i mutat. Włosów nie ostrzyże ci ta Dalila, boś waćpan łysy, ale że ja cię jeszcze obaczę przędącego kądziel u jej nóg, jako Herkules prządł u nóg Omfali, to pewna.
— Ej, nie taka moja natura! — umiałem zawsze trzymać w garści i czeladź, i familię.
— Tak ludzie mówią, ale właśnie dlatego tembardziej się to waćpanu należy, żeby cię wziął kto w karby.
— Miłeż to karby! — odrzekł z niezwykłą sobie wesołością Pągowski.
Jechali bardzo wolno, bo we wsi błoto było okrutne, że zaś z Radomia wyruszyli nierychło z południa, więc zapadła już noc. W chatach po obu stronach świeciło z okien łuczywo, od którego kładły się wpoprzek drogi czerwone smugi. Gdzieniegdzie przy płocie zamajaczyła jakaś postać ludzka baby lub chłopa, który, ujrzawszy jadących, coprędzej zdejmował czapkę i kłaniał się w pas. Widać było zaraz z tych zbyt nizkich ukłonów, że Pągowski umiał trzymać w garści ludzi, ba, nawet że ich trzymał zanadto i że ksiądz Woynowski nie bez przyczyny gromił go za zbytnią surowość. Ale w tej chwili stary szlachcic miększe czuł niż zwykle w piersiach serce, więc, spoglądając na owe pochylone postacie i na zapadłe w ziemię okienka chałup, rzekł:
— Uczyni się też jakąś łaskę poddaństwu, za którem zawsze się ona wstawiała.
— Oj, to, to! — odrzekł prałat.
I umilkli. Pan Gedeon rozprawiał się czas jakiś z własnemi myślami, poczem ozwał się znowu:
— Wiem, że wam, dobrodzieju, rad dawać nie trzeba, ale to musicie jej powiedzieć, że to dla niej gotuje się dobrodziejstwo i że ja przedewszystkiem o niej myślę; a w razie oporu (którego się nie spodziewam, ale nuż!) choćby i fuknąć trochę...
— Powiedziałeś waćpan, że nie chcesz jej zmuszać...
— Powiedziałem, ale co innego, gdybym ja groził i fukał, a co innego, gdy jej niewdzięczność wytknie kto inny, a do tego osoba duchowna.
— Zostaw-że mnie waćpan tę sprawę, której, ponieważ-em się podjął, tedy dołożę starań, by ją z jaknajlepszym skutkiem przeprowadzić. To wszelako waćpanu powiem, że przemówię do dziewki delicatissime...
— Dobrze, dobrze! Jedno tylko jeszcze słowo. Wielką ona czuje do Taczewskiego abominacyę, ale gdyby przygodziła się o nim wzmianka, wartoby coś, jeszcze przeciw niemu dorzucić...
— Jeśli tak postąpił, jak waćpan mówiłeś, to nequam jest.
— Dojeżdżamy. No! W imię Ojca i Syna...
— I Ducha Świętego — amen!
Dojechali; ale nikt nie wyszedł na ich spotkanie bo z powodu błota koła nie czyniły turkotu, a psy nie szczekały na znajomych ludzi i konie. W sieni było ciemno, bo czeladź widocznie siedziała w kuchni, i zdarzyło się tak, że na pierwsze zawołanie p. Pągowskiego: „jest tam kto?“ — nie ukazał się nikt, a na powtórne, ostrzejszym już głosem uczynione, wyszła sama panienka.
Wyszła, ogarniając ręką świecę, ale ponieważ była w blasku, a oni w cieniu, więc, nie dojrzawszy ich zrazu, zatrzymała się koło drzwi. A oni też nie odezwali się przez chwilkę, bo naprzód wydało im się to jakąś osobliwszą wróżbą, że ona pierwsza ku nim wychodzi, a powtóre, że uroda jej zdumiała ich tak, jakby jej przedtem nigdy nie widzieli. Palce, któremi ogarniała świecę, wydawały się różowe i przezrocze; blask pełgał po piersiach, rozświecał usta i małą twarz, która wydawała się trochę senna i smutna, może dlatego, że oczy pozostawały we wgłębionym cieniu. Czoło i śliczne jasne włosy, tworzące nad nim jakby koronę, były jednak skąpane w blasku. I, otoczona naokół mrokiem, a sama świetlista i cicha, stała tak przed nimi, podobna poprostu do anioła, stworzonego z różowej jasności.
— O, jak mi Bóg miły, czyste objawienie! — rzekł prałat.
A Pągowski zawołał:
— Anulu!
Wówczas podbiegła ku nim i, postawiwszy świece na przymurku komina, poczęła ich witać z radością. Pągowski przycisnął ją czule do serca, kazał jej się cieszyć z przybycia tak zacnego gościa i sławnego we wszystkich sprawach konsyliarza, a gdy po skończonych powitaniach weszli do stołowej izby, zapytał:
— Toście już po wieczerzy?
— Nie. Właśnie czeladź miała przynosić z kuchni i dlatego nikogo w sieni nie było.
A ksiądz spojrzał na starego szlachcica i zapytał:
— To możeby nie czekając?
— Nie, nie — rzekł prędko Pągowski. — Pani Winnicka wnet się tu zakrzątnie.
Jakoż pani Winnicka zakrzątnęła się skutecznie — i w kwadrans później zasiedli do grzanego wina i jajecznicy. Ksiądz Tworkowski jadł i pił dobrze, lecz przy końcu wieczerzy spoważniało mu oblicze i rzekł, zwracając się do panienki:
— Moja mościa panno! Bóg wie, dlaczego ludzie zowią mnie konsyliarzem i dlaczego się mnie tak często radzą, ale skoro i opiekun waćpanny tak czyni, tedy muszę pomówić z nią w pewnej ważnej sprawie, którą memu lichemu dowcipowi powierzył.
Panu Pągowskiemu, gdy to usłyszał, nabrały znów żyły na czole, a panna przybladła nieco i podniosła się niespokojna, gdyż nie wiadomo dlaczego, wydało jej się, że ksiądz będzie z nią mówił o Jacku.
Prałat zaś rzekł:
— Proszę na osobność!
I wyszli.
Pan Pągowski odetchnął głęboko raz i drugi, zabębnił palcami po stole, poczem wstał i, czując potrzebę zagadania wewnętrznego wzruszenia byle jakiemi słowy, rzekł do pani Winnickiej:
— Czy też waćpani kiedy zauważyła, jak wszyscy krewni mojej nieboszczki żony nienawidzą Anulki?
— Szczególniej Krzepeccy — odrzekła pani Winnicka.
— Ha! ledwie nie zgrzytają na jej widok, ale zazgrzytają oni wkrótce jeszcze lepiej!
— Czemu zaś?...
— Dowiesz się waćpani także wkrótce, a tymczasem trzeba o noclegu dla prałata pomyślić!
I po chwili pan Pągowski został sam. Dwaj pachołkowie weszli, by uprzątnąć naczynia po wieczerzy, ale on kazał im z nagłym wybuchem gniewu pójść precz i w komnacie uczyniło się cicho, tylko wielki zegar gdański powtarzał głośno i poważnie: tik, tak! tik, tak!... Pągowski położył rękę na łysinie i począł chodzić po izbie. Zbliżył się do drzwi, za któremi prałat rozmawiał z panną Sienińską, ale usłyszał tylko szmer, w którym rozpoznał wprawdzie głos księdza, ale nie mógł usłyszeć wyrazów. Więc naprzemian to chodził, to się zatrzymywał. Podszedł ku oknu, bo mu się zdawało, że mu tam będzie mniej duszno, i patrzył trochę bezmyślnemi oczyma na niebo, po którem wiatr pędził podarte wiosenne chmury o rozjaśnionych grzywach, po których blady księżyc zdawał się wspinać wyżej i wyżej. Ilekroć się przesłonił, chwytały pana Pągowskiego złe przeczucia. Widział przez okno czarne gałęzie poblizkich drzew, chybotające się, jakby w męce, na wichrze, i tak samo chybotały się jego myśli, bezładne, złe, podobne do wyrzutów sumienia, do głuchych poczuć, że staje się rzecz niedobra, za którą czeka go jakaś blizka kara... Lecz gdy rozjaśniło się na dworze, wstępowała w niego znów lepsza otucha. Każdy ma przecie prawo myśleć o swojej szczęśliwości — a co do Taczewskiego, wielka rzecz! czy to jeszcze takich ludzie używają sposobów! O co tu chodzi? o dobro i o spokojną przyszłość dziewczyny, a że przytem i jemu uśmiechnie się trochę życie na starość — to mu się i należy. — I to jedno jest prawda, a reszta wiatr! wiatr!...
Uczuł znów zawrót głowy i czarne płatki jęły mu skakać przed oczyma, ale trwało to bardzo krótko. Począł znów chodzić i zbliżać się do drzwi, za któremi ważyły się jego losy. Tymczasem świece na stole dostały długich knotów i w izbie pociemniało. Chwilami głos księdza stawał się donioślejszy, tak że może i wyrazy dochodziłyby do ucha Pągowskiego, gdyby nie owo głośne i ciągłe „tik-tak!“ zegara. Łatwo było zrozumieć, że taka rozmowa nie może skończyć się prędko, a jednak niepokój pana Gedeona wzrastał i wzrastał, przybierając kształty jakby jakichś dziwnych pytań, związanych z przeszłością, ze wspomnieniami nietylko dawnych bólów i nieszczęść, ale także dawnych, niezmazanych dotychczas, win — dawnych ciężkich grzechów — i świeżych krzywd, wyrządzonych nietylko Taczewskiemu, ale i innym ludziom.
— Za co i dlaczego ty masz być jeszcze szczęśliwy? — pytało go sumienie.
I dałby w tej chwili nie wiedzieć co, żeby choć pani Winnicka wróciła do izby i żeby nie potrzebował zostawać sam na sam z temi myślami. Ale pani Winnicka zajęta była robotą gdzieś tam na drugim końcu domu, a w tej izbie tylko zegar powtarzał: tik-tak! tik-tak! — i sumienie pytało:
— Za co cię Bóg ma nagradzać?
Czuł zaś pan Pągowski, że teraz, jeśli go ta dziewczyna, podobna razem do kwiatu i do anioła, ominie — to już w życiu jego uczyni się zmierzch, trwający aż do tej godziny, w której nastanie noc śmierci...
A wtem drzwi otworzyły się nagle i weszła panna Sienińska, blada, ze łzami w oczach, a za nią ksiądz.
— Płaczesz? — zapytał chrapliwym, zduszonym głosem pan Pągowski.
— To z wdzięczności, opiekunie! — zawołała, wyciągając ku niemu ręce.
I przypadła do jego kolan.