Na polu chwały/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polu chwały |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów króla Jana Sobieskiego |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | ok. 1906 |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie zmyślał pan Pągowski mówiąc o „abominacyi,“ jaką czują dla zwycięzcy obie niewiasty w Bełczączce. Przekonał się o tem Jacek od jednego na nie spojrzenia. Pani Winnicka wyszła naprzeciw z twarzą zgorszoną i umknęła mu dłoni, gdy ją chciał na powitanie pocałować, a panienka nie użaliła się też jego strapieniu, jego pomieszaniu, nie odpowiedziała na jego ukłon i zajęła się całkiem Cypryanowiczem. Nie skąpiąc mu tkliwych spojrzeń i troskliwych zapytań, posunęła do tego stopnia pieczołowitość, że gdy Cypryanowicz wstał z krzesła w stołowej izbie, aby przejść do przeznaczonego dla rannych pokoju, podparła go pod ramię i, chociaż się wzdragał i wymawiał, odprowadziła go aż do drzwi.
— Nic tu po tobie, wszystko przepadło! — wołała na taki widok rozpacz i zazdrość w sercu Jacka. Ból jego był tem większy, że dotychczas ani się domyślał, jak ta sama dziewczyna, która dla niego miewała zmienne humory i na jedno przychylniejsze słowo mówiła mu zwykle dziesięć obojętnych, albo zgoła złośliwych — umiała być słodka, dobra i anielska dla kochanego prawdziwie człowieka. Bo że panna Sienińska kocha Cypryanowicza, nie wątpił już o tem nieszczęsny Jacek wcale. A on przecież poniósłby nietylko taką ranę jak Cypryanowicz, ale z radością wytoczyłby wszystką krew, żeby choć raz w życiu przemówiła do niego takim głosem i spojrzała na niego takiemi oczyma. Więc obok bólu, chwycił go zarazem i żal niezmierny, bijący potokiem łez do oczu, które, jeśli się z nich wydostaną i po policzkach nie spłyną, to zaleją serce i napełnią całe jestestwo człowiecze. Takie wypełnienie piersi łzami czuł teraz Jacek, a na dobitkę, nigdy nie wydała mu się panna Sienińska tak bez żadnej miary piękna, jak teraz, z pobladłą twarzyczką i z koroną płowych włosów, rozpierzchłych nieco ze wzruszenia: „Anielska ci ona, — wołał w nim ten żal — ale nie dla cię! cudna, ale ją inny weźmie!“ I chciał jej do nóg padać, i u jej stóp wyznać całą mękę i miłość, a jednocześnie czuł, że, zwłaszcza po tem, co zaszło, czynić tego nie należy i że, jeśli się sam nie opamięta i nie potłumi w sobie dusznej rozterki, to jej powie co innego, niż chce, i pogrąży się w jej oczach do ostatka.
A tymczasem pani Winnicka, jako osoba wiekowa i znająca się na lekach, weszła wraz z Cypryanowiczem do drugiej izby, a panna wróciła ode drzwi. Jacek rozumiejąc, że trzeba korzystać z czasu, posunął się ku niej.
— Chciałbym słówko waćpannie rzec — przemówił drżącym i jakby nie swoim głosem, siląc się na spokój.
A ona spojrzała na niego z zimnem zdziwieniem:
— Czego waćpan sobie życzysz?
Jackowi zaś rozświecił twarz uśmiech tak bolesny, że prawie męczeński.
— Czego ja sobie życzę, to się nie stanie, choćbym i zbawienie duszy za to oddał, — mówił, kiwając głową — ale o jedno waćpanny proszę: nie winuj mnie, nie miej do mnie urazy, miej trochę miłosierdzia, boć i ja nie z drewna, ani z żelaza...
— Ja waćpanu nie mam nic do powiedzenia — odrzekła — i nie pora po temu.
— Hej! — ludzkie dobre słowo rzec człowiekowi, któremu ciężko na świecie — zawsze pora.
— Czy za to, żeś waćpan moich zbawców poranił?
— Bo Bóg stoi przy niewinności. Czeladnik, któren przyjechał po tych kawalerów do Wyrąbek, powinien był powiedzieć, co mu ksiądz Woynowski przykazał, żem ja ich pierwszy nie wyzywał. Zali waćpanna wiedziałaś o tem?
Wiedziała. Czeladnik, jako człek prosty, nie powtórzył wprawdzie dokładnie słów księdza i zakrzyknął tylko, że „młody pan z Wyrąbek wszystkich posiekał;“ natomiast pan Pągowski, wracając z Wyrąbek, wpadł po drodze do domu i powiedział, jak co było. Poprostu obawiał się, aby wiadomość, że to Jacek był wyzwany, nie doszła do panny z innych ust i nie osłabiła jej gniewu, więc wolał sam sprawę oznajmić, przyczem nieomieszkał dodać, że Taczewski srogiemi obelgami zmusił tamtych do wyzwania. Liczył też na to, że panna Sienińska, po kobiecemu rzeczy biorąc, będzie zawsze po stronie tych, którzy ucierpieli więcej.
Wszelako Jackowi zdawało się, że ukochane oczy spojrzały na niego mniej surowo, więc powtórzył pytanie:
— Waćpanna wiedziałaś o tem?
— Wiedziałam, — odrzekła — alem pamiętała o tem, o czem i waćpan byłbyś nie zapomniał, gdybyś miał choć trochę dla mnie życzliwości, że tym kawalerom życie zawdzięczam. Wiem i to od opiekuna, że musieli waćpana wyzwać.
— Ja nie mam dla waćpanny życzliwości? A to niech już Bóg sądzi, któren patrzy w serca ludzkie...
Oczy dziewczyny poczęły się nagle mrużyć raz po raz. Nagle wstrząsnęła głową, aż warkocz przesunął się jej na drugie ramię, i rzekła:
— Tak!...
A on mówił dalej nieco zdyszanym i głęboko smutnym głosem:
— Ale prawda! prawda! Powinienem się był pozwolić posiekać, byle waćpanny nie zasmucać. Nie byłaby popłynęła ta krew, która ci milsza... Ale na to już niema rady! I na nic już nie ma rady! Opiekun mówił waćpannie, żem ja ich zmusił do wyzwania. To zdaję też na sąd Boży. Ale czy powiedział, że mnie pod moim własnym dachem bez miary i miłosierdzia insultował? Przyjechałem jeszcze, bom wiedział, że go tu teraz nie zastanę. Przyjechałem, aby moje nieszczęsne oczy ostatni raz widokiem waćpanny nasycić. Wiem, że to waćpannie wszystko jedno, alem myślał, że choć...
Tu urwał Jacek, bo mu łzy głos zdławiły. Usta panny Sienińskiej poczęły też drgać i coraz bardziej przybierać kształt podkówki — i tylko hardość a zarazem nieśmiałość dziewczęca walczyła w niej ze wzruszeniem. Pohamowała je jednak, może dlatego, aby jeszcze żałośliwsze z Jacka wydobyć wyznania, a może dlatego, że nie wierzyła, aby on naprawdę miał pójść sobie i więcej nie wrócić. Nieraz już bywały między nimi nieporozumienia, nieraz i pan Pągowski wyrządzał mu wielkie przykrości, a jednakże po krótkich gniewach następowały milczące lub głośne przeprosiny i wszystko pozostawało po staremu.
— Tak i teraz będzie! — myślała panna Sienińska.
Że zaś słodko jej było go słuchać i słodko patrzyć na tę wielką miłość, która, lubo nie śmiała wypowiedzieć się wyraźnemi słowy, biła jednak od niego z równą pokorą jak mocą, przeto chciała, aby mówił tak do niej jaknajdłużej swoim cudnym głosem i jaknajdłużej pokładał u jej nóg młode, rozkochane i zbolałe serce.
Lecz on, niedoświadczony w rzeczach miłości i ślepy jak wszyscy zakochani, nie dostrzegł i nie zrozumiał, co się w niej dzieje. Milczenie jej poczytał za zatwardziałą obojętność — i gorycz poczęła mu stopniowo zalewać duszę. Spokój, z jakim mówił pierwej, jął go opuszczać, oczy nabierały innego blasku, krople zimnego potu uperliły mu skronie. Coś rwało mu się i łamało w duszy. Chwytała go taka rozpacz, w której człowiek o nic nie pyta i gotów własnemi rękoma rozdrapywać własne, serdeczne rany.
Mówił jeszcze niby spokojnie, ale już i głos jego brzmiał inaczej, twardziej, chrapliwiej.
— Tak! — rzekł — ani jednego słowa?...
Panna Sienińska wzruszyła tylko ramionami.
— Ha! prawdę powiedział ksiądz, że mnie tu jeszcze większa spotka krzywda!
— W czym ja waćpana krzywdzę? — spytała, przykro dotknięta niespodzianą zmianą, jaka w nim zaszła.
Lecz on brnął już na oślep dalej:
— Gdybym nie widział, jakaś była dla Cypryanowicza, myślałbym, że serca w piersiach nie masz. Ale ty masz serce, jeno dla niego, nie dla mnie! Spojrzał jeno na cię i dosyć.
I nagle schwycił się obu rękami za czuprynę.
— Bodajem go był na śmierć usiekł!
A przez pannę Sienińską przeleciał odrazu jakby płomień. Policzki jej zakwitły, w oczach zamigotał gniew, zarówno na Jacka, jak i na siebie samą, za to, że przed chwilą gotowa się była rozpłakać. Głęboka a nagła uraza chwyciła jej serce.
— Waćpan oszalał! — zawołała, podnosząc głowę i odrzucając w tył warkocz.
I chciała odejść, lecz to właśnie doprowadziło Jacka do zupełnego zapamiętania. Porwał jej obie ręce i zatrzymał:
— Nie ty odejdziesz, ja odejdę! — mówił z zaciśniętemi zębami — jeno to ci jeszcze powiem, że chociażem cię od lat całych miłował bardziej niż zdrowie, bardziej niż życie, bardziej niż duszę własną, nie wrócę tu więcej. Pięści z boleści pogryzę, a nie wrócę — tak mi dopomóż Bóg!
I, pozostawiwszy na podłodze swą wytartą magierkę, skoczył do drzwi, po chwili mignął w oknach, skręcając do ogrodu, przez który bliżej było do Wyrąbek, i zniknął.
A panna Sienińska stała czas jakiś, jakby piorun w nią uderzył. Myśli jej rozleciały się na wszystkie strony nakształt ptactwa i przez chwilę nie wiedziała nic, co się stało. Lecz, gdy wróciły, znikł jej gniew, znikła bez śladu uraza a w uszach brzmiały tylko słowa Jacka: „Miłowałem cię więcej niż zdrowie, więcej niż życie, więcej niż duszę własną — i nie wrócę!...“ Teraz uczuła, że on naprawdę nie wróci, właśnie dlatego, że tak okropnie ją kochał. Czemuż nie powiedziała mu choć jednego dobrego słowa, o które, zanim go porwało szaleństwo, żebrał jak o jałmużnę, albo jak o kawałek chleba na drogę? I chwycił ją zarazem niezmierny żal i strach. Poleciał w bólu, w szaleństwie — może gdzie padnie po drodze, może co złego sobie z desperacyi uczynić, a przecie jedno serdeczne słowo mogło wszystko załagodzić i naprawić. Niechby choć głos jej usłyszał. Musi za ogrodem przelecieć przez łąkę do strugi, tam ją jeszcze usłyszy.
I, zerwawszy się, wybiegła do sadu. Śnieg głęboki leżał na środkowej ulicy, ale ślady Jacka były w nim widoczne, biegła więc po nich, zapadając chwilami do kolan, gubiąc po drodze różaniec, chustkę, woreczek z nićmi i, zdyszana, dopadła wreszcie do ogrodowej furty.
— Panie Jacku!...
Ale łąka za furtką była już pusta. Przytem ten sam wiatr, który rozwiewał mgłę poranną, czynił teraz szum wielki między gałęziami grusz i jabłoni. Jej słaby głos zniknął zupełnie w tym szumie. Wówczas, nie zważając na chłód i na lekką swą odzież pokojową, siadła na ławce przy furtce i poczęła płakać.
Łzy wielkie jak perły spływały jej po różanych policzkach, a ona, nie mając nic innego do ich obtarcia, poczęła obcierać je warkoczem.
— Nie wróci.
Wiatr tymczasem szumiał coraz mocniej, strząsając mokry śnieg z czarnych gałęzi.
Gdy Taczewski wpadł jak wicher, bez czapki i z rozwianą czupryną do dworku w Wyrąbkach, ksiądz Woynowski domyślił się, co się stało, i rzekł:
— Praedixi! Boże ci dopomóż, Jacku! ale o nic nie pytam, póki się nie opamiętasz i nie uspokoisz...
— Skończone! wszystko skończone! — odpowiedział Taczewski.
I począł chodzić po izbie, jak dziki zwierz po klatce. Ksiądz nie odzywał się, nie przeszkadzał mu wcale i dopiero po dłuższym czasie wstał, objął go ramionami, ucałował w głowę, a następnie, wziąwszy go za rękę, poprowadził do alkierza.
Tam klęknął przed krzyżykiem, który wisiał nad Jackowem łóżkiem, a gdy młodzian klęknął przy nim, począł mówić:
— Panie, Ty wiesz, co jest boleść, boś sam na krzyżu za grzechy ludzkie cierpiał...
...Więc oto przynoszę Ci krwawe serce moje i u stóp Twoich przebitych błagam, abyś miał miłosierdzie nademną...
...A zaś nie wołam na Cię: weź mój ból, ale wołam: dodaj mi mocy, abym go przeniósł...
...Bom ci jest żołnierz na Twoim ordynansie, o Panie, i chciałbym Tobie i matce mojej, Rzeczypospolitej służyć...
...A jakoż to uczynię, gdy mdleje serce moje i osłabła prawica moja?!..
...Przeto spraw, abym o sobie samym zabaczył, a tylko o chwale Twojej i o zbawieniu matki pamiętał, które to sprawy są większe, niż boleść lichego jak ja robaka.
...I umocnij mnie, Panie, w siodle mojem, abym, przeciw poganom czyniąc, zajechał do chwalebnej śmierci i do nieba...
Przez Twoją koronę cierniową, wysłuchaj mnie!
Przez ranę w boku Twoim, wysłuchaj mnie!
Przez przebite gwoźdźmi ręce i nogi, wysłuchaj mnie!
Poczem klęczeli jeszcze przez dłuższą chwilę, ale już w połowie modlitwy widać było, że ból załamał się Jackowi w piersiach, bo nagle zakrył twarz rękoma i począł szlochać. Więc gdy wstali i przeszli do pierwszej izby, westchnął głęboko ksiądz Woynowski i tak mówił:
— Mój Jacku, siła ja w życiu za moich żołnierskich czasów przeszedłem i cięższa od twojej przygoda mnie spotkała, o której nie chcę opowiadać, ale to ci tylko powiem, że w chwili najsroższego bolu, ułożyłem tę oto właśnie modlitwę i że ratunek jej zawdzięczam. Nieraz odtąd ją powtarzałem w każdem nieszczęściu, a zawsze z ulgą wielką. Dlatego odmówiłem ją i teraz. I jakże? Zali cię nie popuściło? Powiadaj!
— Żałośnie mi jest, ale mniej piecze — odrzekł Taczewski.
— A widzisz! Teraz napij się wina, ja zaś powiem ci, a raczej pokażę, jeszcze coś takiego, co ci powinno dodać otuchy. Patrz.
I, pochyliwszy głowę, pokazał straszliwą na niej szramę białą, między białemi włosami, a biegnącą przez całą czaszkę — i rzekł:
— Małom z tego nie umarł. Rana bolała okrutnie, ale blizna nie boli. Tak zawsze bywa, Jacku. Twoja rana też boleć przestanie, gdy z czasem w bliznę się przemieni. Powiadaj teraz, coć spotkało.
Jacek począł opowiadać, ale mu nie szło. Nie miał on tego w naturze, aby zmyślać, przesadzać lub dodawać, więc teraz dziwił się sam, że to wszystko, co go tak boleśnie dotknęło, w opowiadaniu wydaje się mniej okrutne. Jednakże ksiądz Woynowski, człowiek widocznie doświadczony i znający świat, wysłuchawszy go do końca, rzekł:
— Rozumiem, że trudno wydać w słowach spojrzenia albo li też gesta, które mogą być zgoła pogardliwe i uwłaczające. Nieraz też o jedno spojrzenie, albo machnięcie ręki, do pojedynków i do krwi przelewu przychodzi. Główna rzecz, iżeś tej pannie zapowiedział, że więcej tam nie wrócisz. Młodość bywa płocha, a gdy nią tęsknota powoduje, tak się jako miesiąc na niebie odmienia. I miłość jest też jako luna mendax, która, gdy pokazuje, że się zmniejsza, to właśnie rośnie i do pełni się przybliża. Jakże więc? masz-że szczerą intencyę dotrzymać tego, coś zapowiedział?
— Powiedziałem: „tak mi dopomóż Bóg“, a jeśli chcecie, ojcze, to takową przysięgę zaraz na krzyżu powtórzę.
— A co zamierzasz z sobą czynić?
— Iść w świat.
— Tego czekałem, bom ci już dawno to radził. Wiedziałem, co cię tu trzyma, ale teraz, gdy się powróz urwał — tak! — idź w świat. Niczego tu nie doczekasz, nic cię dobrego nie spotkało i nie spotka. To była zguba dla ciebie! Szczęście, żem był oto blizko i żem cię chociaż w łacinie i w robieniu szablą trochę wyćwiczył — inaczej byłbyś tu schłopiał. Nie dziękuj, Jacuś, bo to było ze szczerego afektu. Tęskno mi też będzie bez ciebie, ale nie o mnie chodzi. Idziesz w świat, to, jak rozumiem, znaczy, że chcesz się do wojska zaciągnąć. To najprostsza i najgodniejsza droga, zwłaszcza, że wojna z pogany idzie. Pióro i kancelarya, pewniejsza, powiadają, niż promocya od szabli — ale mniej to przystoi takiej, jak twoja, krwi...
— Nie myślałem też o innej służbie — odrzekł Taczewski. — Ale przecie do piechoty się nie zaciągnę, a nijak mi do górniejszych chorągwi, bom hołysz.
— Szlachcic, który ma łacinę w gębie, a szablę w dłoni, zawsze sobie da rady — przerwał ksiądz — wszelako niema gadania, że poczet zacny musisz mieć. Trzeba się o tem naradzić. Tymczasem powiem ci rzecz, o której dotąd nie mówiłem. Mam dla cię dziesięć czerwonych złotych, które nieboszczka matka twoja u mnie złożyła — i list jej, w którym prosi, abym ci ich nie dawał, żeby się nie rozeszły, jeno w nagłej potrzebie, gdyby przyszedł na cię wóz albo przewóz. No i przyszedł! Zacną, świętobliwą, ale i nieszczęśliwą miałeś matkę, bo, gdy umierała nieboga, niedostatek był już w domu wielki i to, co u mnie złożyła, od ust sobie odejmowała...
— Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie — odrzekł Jacek. — Niechże za te czerwone złote msze za jej duszę się odprawują, a ja Wyrąbki sprzedam, choćby za byle co.
Rozczulił się, usłyszawszy to, ksiądz Woynowski, aż łza zabłysła mu w oku, i znów uściskał Jacka.
— Zacna i w tobie krew — rzekł — ale nie wolno ci matczynego daru odrzucać, nawet na taką intencyę. Mszy też nieboszczce nie zabraknie, tego bądź pewien, bo choć ona pewnie niebardzo ich potrzebuje, ale się innym duszom w czyścu będącym przydadzą. Co do Wyrąbków, lepiejby było w zastaw je oddać, ile że na szlachcica, choćby najmniejszy spłachetek ziemi posiadał, zawsze inaczej patrzą, gdy jest possesionatus.
— Jeno że pilno. Chciałbym bogdaj dziś jechać.
— Dziś nie pojedziesz, chociaż im prędzej — tem lepiej. Ale ci pierwej muszę listy wygotować do moich commilitonów i znajomków. Trzeba będzie także z piwowarami w Jedlni pogadać, u których i mieszki pełne i konie takie, że niejeden towarzysz pancerny nie ma lepszego. Znajdzie się też u mnie, w plebanii, jakowaś stara zbroiczka i kilka szabel, nietyle ozdobnych, jak wypróbowanych na szwedzkich i tureckich karkach...
Tu spojrzał ksiądz w okno i dodał:
— Ale ot! sanie gotowe, a komu w drogę, temu czas...
Lecz po twarzy Jacka boleść przemknęła nanowo, pocałował księdza w rękę i rzekł:
— Jedną jeszcze mam prośbę, ojcze i dobrodzieju mój, abym mógł z wami jechać teraz i pozostać aż do wyjazdu w plebanii... Stąd tamte dachy widać i tu mi... zablizko...
— Jakże! sam chciałem ci to proponować i z ust mi to wyjąłeś. Nic tu po tobie — i z duszy ci będę rad. Hej, Jacuś, bądź dobrej myśli. Nie kończy się świat w Bełczączce, jeno stoi szeroko przed tobą otworem. Gdy raz na konia siędziesz, Bóg wie dokąd dojedziesz. Wojna cię czeka! sława cię czeka, a co dziś boli, to przyschnie. Widzę już, jak ci skrzydła u barków rosną: leć że, boży ptaku, boś na to stworzon i przeznaczon.
I radość, jak promień słońca, rozświeciła zacną twarz księdza. Uderzył się po żołniersku dłonią w udo i zawołał:
— A teraz bierz czapkę i jedźmy.
Ale drobne rzeczy stają często na przeszkodzie większym, a śmieszne plączą się ze smutnemi. Jacek obejrzał się po izbie, potem spojrzał zakłopotanym wzrokiem na księdza i powtórzył:
— Czapkę?
— Juści! Z gołą głową nie pojedziesz.
— Ba!
— No, co?
— A! kiedy została w Bełczączce.
— Masz, babo, amory! Cóż będzie?
— Co będzie?... Choćby od czeladnika wziąć, — w chłopskiej nie mogę jechać.
— W chłopskiej nie możesz jechać! — powtórzył ksiądz — ale poślij chłopca po swoją do Bełczączki.
— Za nic! — zawołał Jacek.
Lecz staruszek począł się niecierpliwić.
— A u licha! wojna, sława, szeroki świat — wszystko dobre, ale i czapka potrzebna.
— Jest na dnie w skrzyni jakiś stary kapelusz, co go ojciec zdobył na jednym oficyerze szwedzkim pod Trzemesznem.
— To go weź — i jazda!
Jacek zniknął w alkierzu i po chwili wrócił przybrany w rajtarski żółty kapelusz, zaduży na jego głowę. Rozweselony tym widokiem ksiądz Woynowski chwycił się za lewy bok, niby szukając szabli, i rzekł:
— Dobrze jeszcze, że to szwedzki kapelusz, a nie turecki zawój. Ale i tak czyste zapusty!
Jacek uśmiechnął się w odpowiedzi i rzekł:
— Na sprzączce są jakoweś kamuszki, może co warte.
Poczem siedli i pojechali. Zaraz za opłotkami widać było przez bezlistny olszak Bełczączkę i dwór w niej jak na dłoni — więc ksiądz pilnie uważał na Jacka, ale ów nacisnął tylko na oczy swój zaduży szwedzki kapelusz i ani spojrzał, choć tam została nietylko jego magierka.