Na stare lata/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na stare lata
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1880, nr 153-156, 158-160
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1880
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
O szczęściu emeryta, o pięknéj Fatymie angielce po Fitz Hops, tudzież o przestrachu pani Małgorzaty Paciorkowskiéj.

Nareszcie jesteśmy w Zółtéj Wydmie. Emeryt z rodziną używa świeżego powietrza i spokoju.
W pierwszym zaraz tygodniu tego nowego życia, zdechły mu dwa piękne woły objadłszy się koniczyny — ale trudno, pocieszał się staruszek tą myślą, że nie ma róży bez kolców.
I to także pociecha — zwłaszcza, że para wołów warta była dwieście rubli.
Ładny wieczór lipcowy był, słońce zachodziło wspaniale, zapowiadając na jutro prześliczną pogodę, z oddali dolatywały pieśni powracających z pola żniwiarzy.
Pan Dyonizy, żona jego i panna Ludwinia, siedzieli na ganku. Dzikie wino i powój oplatały ten ganek, w którym były ładne z białéj brzeziny zrobione ławeczki i stół wielki okrągły. Na stole stał duży błyszczący samowar i przybory do herbaty skromne, nie kosztowne, ale lśniące czystością i odznaczające się wykwintnym gustem. Znać było, że pani domu dbała o te drobne porządeczki i że w córeczce swéj ma dzielną pomocnicę.
Emeryt siedział przy stole z wyrazem błogiego zadowolenia na twarzy. Trzeba też przyznać, że i twarz jego zmieniła się jakoś. Zapuścił wąsy — co nadawało mu pewien marsowy wyraz, łysinę przykrył dużym słomianym kapeluszem, a zamiast miejskich sukien szaréj barwy, przywdział kitel biały płócienny.
— Ani poznać ojczulka, — mówiła Ludwinia — tak się odmienił.
— Istotnie, prawda, — wtrąciła pani domu — tak odmłodniał jakoś, taki rzepki, żwawy.
— Ba! co chcesz, życie ruchliwe, świeże powietrze, to mi sił dodaje; zawsze miałem do gospodarstwa wielkie zamiłowanie, to też teraz istotnie jestem w swoim żywiole. Bo czyż to nie cieszy człowieka, patrzcie — oto nasze bydełko z pola powraca, jakie zdrowe, jakie ładne, jak pięknie utrzymane, miło spojrzeć powiadam. A owce! co? proszę mi pokazać gdzie takie owce. Wprawdzie nie dużo to tego jest, ale za to w doskonałym gatunku.
— Proszę ojczulka, podobno jedna dziś zdechła, owcarz mi mówił.
— Bez jednego żołnierza wojna będzie. To trudno moje dziecko, gdzie życie tam i śmierć być może, w Warszawie naprzykład dużo ludności, więc i duża śmiertelność.
— Uważam mój mężu, że dość filozoficznie zapatrujesz się na wypadki w naszém nowem gospodarstwie, ja bo jeszcze nie zapomniałam o tych wołach.
— Ach, nie wspominaj już o tem — wołów nie wskrzesisz, pojedzie Paciorkowski w przyszłym tygodniu na targ i kupi, bo dziś na jarmarku nie było ani jednéj pary.
— Proszę tatki, mówiła Józefowa, że teraz czas roboczy, to bydła niebardzo chętnie ludzie sprzedają.
— Co to nie sprzedają. Zapłacić parę rubli drożéj, to sprzedadzą z pocałowaniem ręki.
— Tak, to łatwo powiedziéć mój mężu: zapłacić — ale czy warto przynajmniéj?
— Ech! kochana Joasiu, nie marudź. Znam ja się na tém doskonale, nieraz zdarzało mi się objeżdżać wioski podczas mego urzędowania, toć widziałem przecież na własne oczy, że nie święci garnki lepią.
— Kiedy bo, aniołku uparty jesteś.
— Ale moje dziecko, marudzisz.
— Pozwól sobie jednak powiedziéć, że...
Barometr zgody małżeńskiéj zaczął cokolwiek opadać, zanosiło się na burzę. Szczęściem, że w sam czas zawiał wiatr z innéj strony i rozpędził zgromadzone chmury.
Od miasteczka na gościńcu ukazał się tuman kurzu, wśród obłoków którego można było dokładnie rozpoznać żółtą bryczkę i parę siwych koni.
— Ojczulku! goście jadą! — zawołała Ludwinia.
— A prawda i to zdaje mi się, że z Wólki.
— Czy i pani? — zapytała matka przypatrując się nadjeżdżającemu ekwipażowi.
— Nie, nie, mamo, ja mam doskonały wzrok, widzę dobrze, to jedzie pan Michał z synem.
— Że też ty zawsze tego syna wypatrzysz, — mówił emeryt do córki półżartem — musi w tém coś być — oj musi.
— Niech ojczulek sobie ze mnie nie żartuje, bo jak się rozgniewam, to...
— To co?
— To będę trzy dni i trzy noce płakała.
— A dajżeż pokój, bo jeszcze deszcz sprowadzisz.
Tymczasem owa żółta bryczka zajechała przed dom i wysiadł z niéj pan Michał z najstarszym synem swoim. Pan Michał to człowiek dobrze już szpakowaty, twarz miał ogorzałą, wąs zawiesisty, wzrost piękny, trzymał się prosto, mówił głośno i w ogóle wydawał się daleko młodszym aniżeli był w istocie. Syn w zupełności wdał się w ojca, tylko że zamiast szpakowatych włosów, miał czarne, a zamiast marsowéj powagi, wdzięk młodości, rumieńce i miękkie jakby jedwabne wąsiki.
— A dobrodzieje kochani, przypomnieliście sobie też o sąsiedzie, — mówił emeryt witając gości i zapraszając aby usiedli — jakże zdrowie? a pani dobrodziejka, a córeczka? dla czegóż nie łaskawa...
— Dzięki Bogu, trzymamy się jako tako wszyscy, ale jejmość nie mogła wyruszyć z domu, miała jakieś swoje zajęcia, przyjechaliśmy też sami złożyć państwu nasze uszanowanie. A cóż ty tam za paczkę masz w ręku? — zapytał zwracając się do syna.
— To nuty, proszę ojca, mamy dziś z panną Ludwiką spróbować kilka nowych kompozycyj do śpiewu.
— A śpiewajcież sobie moi państwo, śpiewajcie, — rzekł emeryt — posłuchamy z przyjemnością.
— Będzie nam się zdawało, że jesteśmy na koncercie, — wtrąciła pani domu, otwierając drzwi i zapraszając gości do sali.
— Niech tam sobie młodzi idą z panią dobrodziejką, — rzekł pan Michał, — my zaś tu z panem Dyonizym pogwarzymy sobie na ganku. Dobrze tu jest.
— Mam ja tu nawet i cygarka niezgorsze, — rzekł gospodarz, podsuwając gościowi pudełko z cygarami i nożyk, — suche jak pieprz.
— No i cóż panie Dyonizy, zaaklimatyzowałeś się? — spytał gość.
— Jakbym się tu urodził.
— I znajdujesz, że dasz sobie radę?
— Prawie pewnym tego.
— To winszuję panu, bardzo winszuję, ale o sobie tego powiedziéć nie mogę; siedzę na roli od dziecka, znam się na gospodarstwie jako tako, no i Jaś mój agronom skończony, a dalibóg, żebyśmy oba nie wstawali do dnia, nie zajrzeli wszędzie, żebyśmy nie pracowali od świtu do nocy, nie deptali każdemu po piętach, to nie wiem coby to było.
— Ech, przesadzasz sąsiad dobrodziéj, pessymistą jesteś, cóż u licha wszyscy płaczecie, wszyscy narzekacie a jednak żaden z was z głodu nie umarł!
— Ba! jeszcze tegoby też brakowało, ale czekajno jegomość, czekaj, jak cię zaczną ze wszech stron okpiwać, kraść, szkody robić, procesować, to ci całe gospodarstwo bokiem wyłazić będzie.
— Ha! ha! ha! — śmiał się emeryt — stara to piosnka, od kiedy żyw jestem zawsze to samo słyszę.
— Bo zawsze tak było, a dziś gorzéj jest jeszcze niż kiedykolwiek, ale jegomość, chociaż masz siwe włosy, młodzieniaszkiem jeszcze na tém polu jesteś, masz złudzenia, z których cię obudzą, wiarę którą ci odbiorą, ideały do których nigdy nie dojdziesz. Szczęśliwy jesteś dopóki to masz — doświadczonym będziesz skoro stracisz. Zapewne wierzysz w zgodę, jedność i solidarność sąsiedzką?
— Wierzę.
— I w naiwną prostotę ludu?
— Wierzę.
— I w możliwość czynienia dobrze.
— Wierzę.
— Niechże cię, panie Dyonizy, wiara twoja zbawi — a skoro przejdziesz do szeregu niedowiarków, wówczas pogadamy obszerniéj o tym przedmiocie. Dziś dajmy temu pokój. Jaki twoja córka ma piękny, metaliczny głos.
— Dobrych miała nauczycieli — no, a przytem z natury materyał bogaty. Oh, przyznam się panu po prawdzie, przez całe życie moje oszczędzałem, skąpiłem na wszystko, ale na edukacyę Ludwini, na rozwinięcie jéj talentu, nie żałowałem nigdy.
— Racya, nie stracony to kapitał nigdy, ot widzisz i mój chłopak także mnie drogo kosztował, ale nie żałuję — dobre dziecko, dobre co się zowie.
I tak się starzy o dzieciach swoich rozgadali — o ich młodości, edukacyi, kłopotach, zmartwieniach jakie przytem były, o przyszłości wreszcie, że ani spostrzegli, że już słońce zaszło, że dwa młode a dźwięczne głosy umilkły. Duet się skończył, tylko z pod palców Ludwini wydobywała się jakaś dumka rzewna, nie grana, lecz wyśpiewana raczéj przez struny fortepianu, które nabrały życia pod artystycznem dotknięciem.
Pani Dyonizowa przyszła prosić męża i gościa do salonu, lecz gospodarz przypomniał sobie coś nagle i zawołał:
— Ale, ale, póki widno muszę się i też szanownemu sąsiadowi pochwalić nowym nabytkiem. Kupiłem przepyszną klacz półkrwi — po... po... bodajże cię, zapomniałem, ale mam to zanotowane, o tu w pugilaresie — po Miss Gipps i Fitz-Hops, po El-Mollach, śliczne stworzenie, każę ją ujeździć dla Ludwini, spokojna, łagodna jak dziecko.
— Zkądżeż ona pochodzi?
— Nabyłem ją od sąsiada.
— Nie słyszałem żeby tu kto w okolicy miał rasowe konie.
— Ale, bo pan nic nie wiesz — cenny ten nabytek zawdzięczam przypadkowi, klacz tę niedawno nabył z renomowanego stada pan Inocenty z Rozdarcia i dał za nią pięć tysięcy, ale że gwałtownie potrzebował gotówki, więc mi ją odstąpił za bezcen, za czterysta rubli.
— Zkądże pan wiesz, że on ją za pięć tysięcy nabył?
— Od niego wiem, bo sam mi to powiadał.
— A pan mu wierzyłeś?
— No, jakżeż, przysięgał się na wszystkie świętości, aż prosiłem go żeby się tak nie przeklinał, bo czyż między uczciwymi ludźmi słowo nie powinno być dostatecznym dowodem? Zresztą ja traktowałem tę kwestyę ze strony czysto praktycznéj. On potrzebował pieniędzy, ja szukałem właśnie klaczy, z któréj mógłbym się dochować ładnych źrebiąt. Więc uważałem interes jako korzystny zarówno dla mnie jak i dla niego.
Pan Michał z niedowierzaniem kiwał głową.
— Wątpisz pan — rzekł emeryt — zaraz ja to zwątpienie usunę, każę wyprowadzić Fatymę. Hola! jest tam kto!...
Na głos pana Dyonizego wyskoczył oczekujący na dyspozycyę ekonom.
— Niechno Paciorkowski każe Józefowi przyprowadzić Fatymę.
— Kiedy, za przeproszeniem wielmożnego pana, takiéj dziewki w całym folwarku u nas nie ma.
— Ale nie o dziewkę tu idzie, tylko o tę klacz, co ją dziś przyprowadzili z Rozdarcia.
— A to, przepraszam wielmożnego pana, nie wiedziałem, że ta kandyba ma się nazywać Infemia.
— Fatyma.
— Czyli Fatyma — ale za przeproszeniem wielmożnego dziedzica.
— Panie Paciorkowski, bez przepraszania każ klacz przyprowadzić.
Ekonom ukłonił się i pobiegł ku stajni, stary służbista.
— Ale, niechże i pan Jan zobaczy — rzekł gospodarz, a otworzywszy drzwi do sali wołał:
— Panie Janie, a chodźże no tutaj, zobaczysz dopiero cacko!
Ludwinia, pani Dyonizowa i pan Jan wyszli na ganek, ciekawi obejrzeć owo cacko, które dla Ludwini za wierzchowkę służyć miało.
Józef stangret przyprowadził wielką kasztanowatą szkapę, z krótko obciętym ogonem, przykrytą elegancką derką.
— Zdejm no derkę i dawaj ją tu bliżéj, patrzcie panowie, co to jest za klacz, jaka szyja, jaka głowa.
I zeszedłszy ze schodków zaczął staruszek głaskać ową Fatymę po łbie, przy téj sposobności dostrzegł na czole téj pięknéj angielki świeżą ranę.
— A to ją kto skaleczył? — zapytał z oburzeniem i zgrozą.
— Ktoby ją ta kaleczył wielemozny dziedzicu — odpowiedział Józef — ino jak ją zaprowadziłem do wody, tak się oto kalectwo buchneno łbem o studnię i zafarbowała se krzynkę łysinę.
— Jakto kalectwo?
— A dyć, ona wielemozny dziedzicu świata Bozego nie widzi.
— Co ty mówisz, ta klacz ślepa.
— A juści sprawiedliwie ślepa na oba ocy, o! o! — mówił dotykając prawie palcem oczu klaczy, która ani nie drgnęła nawet powieką.
— Tak — rzekł pan Michał — to jest jasna ślepota, nigdy nie uleczona — a potem kiwając z politowaniem głową dodał z cicha:
— Więc to jest angielka po Fitz-Hops?
— Za przeproszeniem wielmożnego pana — odezwał się Paciorkowski — ja ją znam, ona jest po jenszym żydzie.
— Jakto po żydzie?
— Sprawiedliwie, tylko że tamten żyd nie nazywał się Fiszhop ale Hopfisz Jankiel, tego czarnego Berka syn...
— Co też Paciorkowski plecie?!
— Święta prawda, żebym tak zdrowego skonania doczekał. Jeszcze kolei wtenczas nie było — ja służyłem za ekonoma w Rozdarciu — i ten Hopfisz Jankiel jeździł dużą bryką frachtową do Warszawy, więc pamiętam jak dziś, wielemożny pan January kupił od niego tę samę drandrygę i dał mu za nią czterdzieści dwa ruble i pięć korcy kartofli. Akurat będzie temu na święty Marcin cztery lata, jak dzieci moje pragnę w zdrowiu oglądać.
Nikt się nie śmiał — bo i nie było z czego.
Fatyma poszła do stajni, a gospodarstwo z gośćmi do salonu — ale nie kleiła się jakoś rozmowa.
Emeryt wzdychał, pan Michał milczał. Ludwinia tylko, która niebardzo zrozumiała o co idzie, szczebiotała wesoło z panem Janem o muzyce, poezyi i wielu innych rzeczach, które tak pięknie i mile ozdabiają wiosnę życia naszego, budząc serca z uśpienia.
Na odjezdnem pan Michał ścisnął dłoń emeryta i zapytał go z cicha:
— A co? wierzysz w sąsiadów?
Staruszek nie dał za wygranę.
— Wyjątek — rzekł — nie stanowi reguły.
Głos jego wszakże nie był tak pewny i stanowczy jak przed obejrzeniem Fatymy.
Tej nocy pani Paciorkowska sądziła, że jéj męża złe opętało.
O saméj północy zaczął się śmiać tak głośno, że aż go coś podrzucało do góry — zatykał sobie usta rękami, dusił się i znów wybuchał straszliwym spazmatycznym śmiechem.
Pani Paciorkowska poleciła się opiece świętego Antoniego, a zapaliwszy świecę, zbliżyła się do męża i zapytała go z trwogą:
— Walenty! na rany Boskie! co tobie?
Paciorkowski zaśmiał się znowu.
— Walusiu, kochanie moje, czyś ty zdurzał, czy się szaleju objadłeś, Walusiu czyś się spił może jakeś okowitę z magazynu wydawał? Waluś! Waluś!
Nareszcie ekonom zdołał przyjść do słowa.
— Oj, daj mi się wyśmiać Małgosiu, bo mnie chyba ten chichot zadusi.
— Ale z czego? z czego, mój Boże.
— A z czegóżby, jak nie z téj kasztanowatéj Infemii....
I zaśmiał się na całe gardło da capo.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.