Na stare lata/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na stare lata
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1880, nr 153-156, 158-160
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1880
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Który mówi o srebrnem weselu, trzynastu pocałunkach, oraz o różnych szelmostwach potomków tego Chama, co to śmiał się ongi z nagości ojca swojego.

25 sierpnia w domu państwa Dyonizych była podwójna uroczystość rodzinna, a mianowicie: imieniny panny Ludwiki, oraz dwudziestopięcioletnia rocznica małżeńskiego pożycia szanownych państwa radcostwa. Jubileusz, zwany srebrnem weselem dla tego zapewne, że czas, co najbujniejsze czupryny ludziom zdmuchuje, opsypał już srebrem głowy obojga państwa młodych.
Emeryt postanowił dość hucznie obchodzić ćwierćwiekową rocznicę swego ślubu, sprosił więc całe prawie sąsiedztwo i wystąpił co się nazywa wspaniale.
Obszerny dworek zaledwie mógł pomieścić zgromadzonych gości, służba krzątała się żwawo, a oboje gospodarstwo przy pomocy jedynaczki, czuwali nad tém aby nikt się nie nudził i aby każdemu ten wieczór przepędzony w ich domu, przeszedł szybko i pozostawił jak najmilsze wspomnienie.
Starsi panowie zasiedli jak zwykle do wista, który prosperował na kilku stolikach, panie bawiły się rozmową w chłodnych alejach ogrodu, a młodzież tańczyła w salonie przy dźwiękach fortepianu.
Pan Dyonizy z butelkami w ręku biegał od gościa do gościa i dolewał, zapraszał, aż gderliwy pan Michał zapewniał go, że się na śmierć zamęczy. Ale radca nie słuchał, biegał daléj, prosił, całował, a nawet na prośbę panien przyjął udział w tańcach i wyskoczył walczyka z panią Michałową.
Ba! radca dzielny był homo, a kiedy sobie podochocił jeszcze, kiedy się w nim odezwała fantazya, to niejednego młodego zakasował.
Dostał też za walczyka brawo, które mu się najsłuszniéj należało.
Kiedy zmrok zapadł, oświetlono ogród kolorowemi lampkami, które porozwieszane na drzewach i krzakach, wyglądały zdaleka niby robaczki świętojańskie.
Ogród piękny był, poprzerzynany kanałami, które zbiegały się w dużéj sadzawce. Na środku sadzawki była kępa zarosła olszyną, a w niéj altanka pokryta powojami i bluszczem.
Na kępie palono ognie bengalskie, oblewające różnokolorowem światłem wodę i drzewa nadbrzeżne, wesołą młodzież i piękne panny siedzące w kilku zgrabnych i wygodnych łódkach.
Sadzawka połączoną była kanałem ze stawem, co się po za ogrodem rozciągał, a zarosły był po brzegu tatarakiem i trzciną dźwigającą na sobie kity aksamitne.
Ze stawu można było wypłynąć w górę wpadającéj do niego rzeczułki i po jéj grzbiecie spokojnym dostać się do gaju rozrzuconego na malowniczem wzgórzu.
Tą drogą udało się grono wesołéj młodzieży na kilku łodziach oświetlonych latarniami. Amatorowie-wioślarze prowadzili ten pochód wesoły, śmiejący się, szczęśliwy. Kierunek drogi wytykały tu i owdzie przy brzegach zawieszone latarnie. Śpiewy brzmiały rozgłośnie i rozchodziły się daleko po wodzie, a spłoszone dzikie kaczki, kurki wodne i inne ptastwo podrywało się z krzykiem i na oślep zapadało w sitowie.
Ileż to tam było westchnień i cichych szeptów w tych łodziach! któż zliczy? i co komu zresztą po tem.
Pan Dyonizy zmęczony ustawicznem bieganiem, wybiegł na chwilę do ogrodu i usiadł na ławeczce nad kanałem.
Odpocząć chciał.
Wzrok jego padł na łódkę przepływającą tuż obok niego, a w łódce téj przy blasku latarni ujrzał pomiędzy innemi osobami Ludwinię wesołą i uśmiechniętą, promieniejącą radością i szczęściem.
Zwracała ona piękne swe oczy na pana Jana, który stojąc obok niéj, robił wiosłem. Żywe kolory wystąpiły mu na twarz, oczy nabrały blasku, a w całéj postaci jego malowała się ta prawdziwie męzka piękność, nie zasadzająca się na idealnie harmonijnych rysach twarzy, lecz na spokoju i sile.
— Śliczna para, — pomyślał radca na widok córki i młodego wioślarza, i snuć zaczął plany przyszłości téj jedynaczki swojéj, dla tego ukochanego, wypieszczonego dziecka, które było dla niego wszystkiem.
Tak, wszystkiem — bo łączyło w sobie to co najmilszem jest dla każdego człowieka, a mianowicie wspomnienia i nadzieję.
Na widok dziecka, przypomniała mu się własna młodość... chwila wiośnianych rojeń, zachwytów... szczęścia... chwile tych pierwszych kroków jakie stawiamy w życiu.
Zarazem patrząc na tę piękną, uśmiechniętą twarz swéj córki, któréj duże wymowne oczy z uczuciem miłości zwracały się na sympatycznego młodzieńca, radca wybiegał myślą w przyszłość i widział to dziecko swoje kochanem, szczęśliwem, zabezpieczonem, niepozbawionem opieki i silnéj podpory. Wiedział, że spełnił już zadanie życia i że może w każdéj chwili powiedziéć: „Panie, pozwól odejść słudze Twemu w pokoju.”
Aleć przecież zdrów był, zapas sił żywotnych miał duży, przeto mógł się spodziewać, że szczęściem dziecka swego długo jeszcze cieszyć się może i że zachód życia swego będzie miał pogodny i jasny.
Nie było jednak na długie dumanie czasu, obowiązek uprzejmego gospodarza wzywał go do gości, pospieszył więc staruszek co żywo, daléj zapraszać i częstować, przysiadał się to do tego, to do owego kółka, tu rzucił parę słówek uprzejmych, tu znowuż przy kartach dał jakąś radę graczowi, tam opowiedział ucieszną dykteryjkę lub zdarzenie z dawnych czasów, pościerał się z młodymi, ze starymi westchnął, słowem pełno go było wszędzie.
Raz tylko jeden porzucił zajęcie się towarzystwem, dla sprawy czysto prywatnéj natury.
Sąsiad jeden (porządny bardzo zresztą człowiek, lecz nie mający szczęścia do pieniędzy w ogóle, do regularnego płacenia rat Towarzystwu kredytowemu w szczególności), odprowadził go na bok, a ująwszy delikatnie za guzik od fraka, opowiedział mu swoje kłopoty i zmartwienia w sposób tak wymowny, że poczciwy emeryt uczuł się do głębi serca wzruszonym. Ponieważ w ogóle charaktery zacne i ufające, gotowe są działać pod pierwszem wrażeniem, przeto radca zaprosił nieszczęśliwego sąsiada do swego pokoiku, a otworzywszy biurko, wydobył ztamtąd kilka tęczowéj barwy papierków i złożył je na ołtarzu solidarności sąsiedzkiéj.
Uszczęśliwiony sąsiad poruszył z grobu wszystkich przodków swoich aż do siódmego pokolenia i zaklął się na ich cienie, że jak tylko rzepak sprzeda natychmiast pożyczkę staruszkowi zwróci. Na pewność tego zobowiązania chciał nawet wystawić skrypcik, ale emeryt odrzucił tę propozycyę oświadczywszy, że między ludźmi honorowymi papier jest rzeczą zbyteczną, gdyż słowo uczciwego człowieka więcéj waży, aniżeli całe ryzy ostęplowanéj bibuły.
Na takie dictum, uczciwy człowiek nie mógł się wstrzymać od złośliwego uśmiechu, lecz nie upierał się przy swojem zdaniu, owszem chętnie bardzo przystał na niepisanie rewersu i podziwiał szlachetność serca staruszka, który tego rodzaju interesa lubił załatwiać w cztery oczy, wbrew wyraźnym żądaniom obowiązującego prawa, które liczbę oczu niezbędnych przy udzielaniu pożyczek bezrewersowych oznacza wyraźnie na osiem.
Wierzyciel i dłużnik po zawarciu umowy dali sobie buzi z dubeltówki siedem razy, co razem wyniosło pocałunków czternaście, a ściśle rzeczy biorąc trzynaście, gdyż jeden dany na powietrzu był idealnym tylko i ztąd faktycznie istnieć nie mógł.
Powiadają, że liczba trzynaście jest fatalną, o ile jednak w tem jest prawdy, jako nie ćwiczony w naukach kabalistycznych twierdzić nie śmiem — wiem to tylko na pewno, że radca po dzień dzisiejszy pieniędzy swoich nie oglądał i że sąsiad przy każdéj sposobności nazywa go (ma się rozumieć za oczy) liczykrupą, lichwiarzem i kutwą.
Wobec tego rozstrzygnięcie kwestyi fatalności liczby trzynastu, pozostawiam domyślności szanownego czytelnika.
Wracajmy jednak do towarzystwa, które zgromadziło się już przy ogromnym stole w sali jadalnéj i zabrało się z zapałem do spożywania tych darów Bożych, które produkują pola i ogrody Żółtéj Wydmy, oraz tych złotobarwnych trunków, któremi słusznie lub niesłusznie szczycą się niektóre piwnice uczciwego i zacnego miasta Warszawy.
Historyę téj srebrnoweselnéj kolacyi opowiem ze zwięzłą i surową treściwością kronikarza wieków średnich, nie przypuszczam albowiem, ażeby przedmiot ten przedstawiał materyał do barwnych opisów. Rzeknę tedy zwięźle „25 sierpnia A. D. 18... goście pana Dyonizego jedli jako wilcy — a pili niby bąki, co im na zdrowie obrócone jest”.
Nie będę również powtarzał mów toastowych wygłoszonych ex re srebrnego wesela, ex re imienin, zacności gospodarza i ogólnéj miłości, czyli tak zwanego kochajmy się. Nie mogę jednak przemilczeć, że w tych wyrażeniach wielkich uczuć było znacznie więcéj serca niż uczuć, więcéj wykrzykników aniżeli ścisłości gramatycznéj, więcéj wyrazów, aniżeli logicznego pomiędzy niemi związku, co nawiasowo powiedziawszy, nietylko zwykłym śmiertelnikom, lecz i utalentowanym autorom bardzo często się zdarza.
Po kolacyi rozpoczął się mazur, ten porywający mazur, zwany białym — niesłusznie, gdyż w nazwie téj uwzględniono tylko czas trwania tego tańca „do dnia białego”, a zapomniano o dominującym kolorze czerwoności policzków panów i dam tańczących.
Mazur szedł sznurem przez wszystkie pokoje, tańczyli młodzi z młodemi, starzy ze staremi, młode ze starymi i stare z młodymi, nie licząc w to dzieci, podlotków i podrostków obojéj płci i rozmaitego wieku. Nawet proboszcz, który twierdził co niedziela z kazalnicy, „że grzesznik w tańcu jest jako pies skaczący z kiszką po podwórzu”, dał się porwać ogólnemu prądowi i ugiąwszy rewerendę, puścił się w taniec z szesnastoletnią panienką, któréj tłomaczył sapiąc, że w gruncie rzeczy taniec zakazanym nie jest, czego dowodem król Dawid tańczący przed arką, oraz gody w Kanie Galilejskiéj.
Z historyi tego mazura mam do zanotowania jeszcze następujące okoliczności: że pewnéj poważnéj damie oberwano ogon, ma się rozumieć jedwabny, że Ludwinia do wszystkich figur wybierała pana Jana i że taż Ludwinia i tenże pan Jan, stali przez chwilkę przy oknie, coś do siebie po cichu mówili, a potem ona wyjęła różę z bukietu i dała mu ją, a on tę różę pocałował i schował do kieszeni.
Wypoczywające na kanapie damy zaobserwowały ten fakt i powiedziały sobie, że to już interes skończony, właściwie jednak był to interes dopiero zaczęty i kwalifikował się do ukończenia, ale co prawda damom tym nie tyle chodziło o ścisłość wyrażeń, ile o posiadanie pewnéj wiadomości.
Zostawmy kochającą się i tańczącą młodzież, niech się bawi póki może i przejdźmy do gabinetu pana radcy, gdzie poważniejsi panowie prowadzą z gospodarzem dysputę o rozmaitych kwestyach gospodarskich. Radca ma ciężkie zadanie — dowodzi bowiem tezy, która znajduje zapalonych oponentów, nawet mało powiedziane zapalonych, bo nieprzejednanych, radca zapala się, unosi, oponenci krzyczą — ktoś przerażony wpada do pokoju, sądząc, że się biją.
Nie — oni rozmawiają tylko, ale z pewnem zacięciem. Każdy pewien jest że broni sprawy słusznéj, więc broni z zapałem.
— A powiadam panu dobrodziejowi — huczy jakiś opasły bas — że to wszystko mrzonki, czcza frazeologia, bo przysłowie powiada: smaruj chłopa miodem, a on zawsze będzie chłopem, to jest panie dobrodzieju bydło... głupie, złe, zawzięte, mające najgorsze skłonności.
— Nawet — wtrącił jakiś drzemiący staruszek — historya nas uczy, że to jest zupełnie odrębna rasa ludzi — bo jak się Noe upił, to Cham się z niego wyśmiewał, a od tego Chama pochodzą wszyscy chłopi.
— I do dnia dzisiejszego wyśmiewają się z gołéj szlachty, zwłaszcza gdy się ta upija i ślicznie robi, że się wyśmiewa — wtrącił młody człowiek z ponurem wejrzeniem i szczotkowatą czupryną.
— O widzisz go! acan dobrodziéj — wołał łysy staruszek — otóż macie młode pokolenie, skutki uniwersytetów, nauk i djabli wiedzą czego, my za tę naukę płacimy, my pożyczamy od żydów, żeby im dać tę edukacyę, któréj tak pragną, a za to wszystko musimy słuchać takich dzikich zdań. On mi jeszcze gotów chłopa przy stole posadzić i na herbatę go zaprosić.
Młody człowiek odezwał się.
— A jakby dziadzio wiedział. — Nie robię tego, bo ów chłop nie jest tyle wykształcony, żebym w jego towarzystwie mógł znajdować przyjemność, ale niech ma oświatę, to dla czegóż nie — i owszem.
— Panowie, panowie, pozwólcie mi przyjść do słowa, — wołał gospodarz.
— Owszem, owszem!
— Gospodarz ma głos!
— Słuchamy, pana dobrodzieja, słuchamy.
— Otóż jak was kocham, nie macie racyi, ja was przekonam, że z naszym poczciwym ludkiem wszystko zrobię, co tylko zechcę.
— Może jegomość o serwituty się z nim ułożysz, — wtrącił pan Michał.
— Z pewnością ułożę. I nie dość na tém, powysadzam wszystkie drogi drzewami, założę szkołę, w któréj dzieci uczyć się będą rzemiosł i przekonam was, że doprowadzę tę wioskę do kwitnącego stanu jedynie przez wpływ moralny, dobre słowo i zachętę.
— Ha! ha! ha! — zaśmiano się chórem, tylko młodzieniec ze szczotkowatą czupryną nie śmiał się.
— Śmiejecie się panowie, — rzekł radca, — nie wierzycie mi, a jednak przekonam was faktami, dowiodę wam, że jesteście w błędzie, a skoro to nastąpi, wówczas ja z was śmiać się będę. O będę! będę się śmiał do rozpuku daleko głośniéj niż wy wszyscy teraz się ze mnie śmiejecie.
— Owszem! owszem! czekamy na to, czekamy, obyśmy tylko mogli żyć tak długo.
Tu przerwano rozmowę, gdyż ekwipaże zaczęły jeden po drugim podjeżdżać przed gmach, damy się obierały, trzeba było gości żegnać.
Radca wyprowadzał wszystkich z kolei, żegnał a o pamięć i łaskawe odwiedziny prosił.
Ostatni odjechał dziadek z wnukiem.
Starowina wtoczył się na bryczkę sapiąc, przeżegnał się, a potém jakby konkludując całą rozmowę, powiedział.
— A ja jednak zawsze mówię, że chłop jest szelma.
I z temi słowy zasnął, marząc zapewne o chłopskich szelmostwach o tyle, o ile na to podskakująca po nierównym gruncie bryczka pozwalała.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.