Na stare lata/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na stare lata
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1880, nr 153-156, 158-160
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1880
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
Zawierający krótką lecz prawdziwą historyę białego byczka z Algau, założenie szkoły w Wydmie, oraz powtarzający to, co Onufry Cabaj słyszał na jarmarku.

Wielkorządcą pisma, w jakiem się opowiadanie to drukować ma, jest mąż z czarną brodą, który wzywa do siebie człowieka bez brody i rzecze:
— Napiszesz mi jegomość ramotę mającą tyle a tyle łokci długości, oraz tyle a tyle szerokości, głębokość pomysłu możesz obrać dowolną.
Ponieważ od tego rodzaju wyroków nie ma apelacyi, przeto nie dziw się czytelniku, iż nie będę ci drobiazgowo opisywał przygód pana Dyonizego, lecz skreślę je w zarysach nieco grubszych, albowiem z konieczności wypada mi obciąć płótno, aby je zastosować do ram gotowych.
Piękne czytelniczki, które tak lubią czytać czułe sceny pomiędzy Pompiliuszem i idącą za niego Numą, zechcą mi wybaczyć, że zamiast rozmowy dwojga gruchających synogarlic, dam opis rozmaitych interesów chłopskich, ekonomskich i w ogóle gospodarskich, a zamiast drobiazgowego opisu jedwabnych wąsików pana Jana, dam wielce tragiczną lecz za to prawdziwą historyę białego byczka z Algau, który w kwiecie lat, w zaraniu dni wiosennych, od grubego i sprosnego parobka, kołkiem dębowym zabit jest.
Wszystkiemu temu winien będzie nie kto inny, tylko ten z czarną brodą, którego potomność za te grzechy potępić nie omieszka.
A teraz do rzeczy — więc naprzód o tym byczku.
Śliczne to było stworzenie zaprawdę. Pan Dyonizy zapłacił za niego grube pieniądze i sprowadził go z wielką ceremonią i jeszcze większym kosztem, byczek ów bowiem przybył ze swojéj ojczyzny nie jak zwyczajne bydlę w towarzystwie innych podobnych mu zwierząt, lecz zajmował cały wagon specyalnie tylko dla siebie. Wagon ten był wysłany słomą, a na każdéj niemal stacyi, parobek eskortujący owego rogatego pasażera, przynosił mu świeżą wodę i podsypywał owsa w płócienny żłobek.
Z Warszawy osobliwość ta podróżowała na kołach — ale jak? na półtoracznym wozie, w wielkiéj drewnianéj klatce przykrytéj płótnem, które miało go zabezpieczać od much i gorąca.
Fornal, który go wiózł, spluwał z oburzeniem, widząc, że bydlę lepszą ma od człowieka wygodę, chciał nawet wyprowadzić pięknego byczka z klatki i przyczepić go postronkiem za rogi do wozu, żeby sobie wędrował na piechotę, jak każde bydlę, lecz Paciorkowski był przytem — a Paciorkowski służbę znał.
— Żeby ci dziedzic kazał pełne drabiny psów nakłaść, — mówił do fornala — to twoje prawo wieźć i nic nie gadać... z przeproszeniem.
Na taki argument, fornal nie miał co odpowiedziéć i wiózł owo bydlę aż do Żółtéj Wydmy.
Skoro przybyli przed dwór, dopieroż to była radość i uciecha.
Pan radca, pani radczyni i Ludwinia, wszyscy wyszli przed ganek, aby obejrzeć to stworzenie, o którem agent trudniący się dostawą tego rodzaju czynników gospodarczych, cuda pisał.
Rzeczywiście byczek był piękny. Zgrabna głowa, z małemi rogami, krzyż prosty, nogi dość cienkie lecz silne i muskularne, sierć biała, mocno sfałdowana na szyi, a połyskująca jak jedwab.
Nie będę opowiadał jak urządzono dla niego osobny gabinet w oborze — jak radca sam przynosił mu jęczmień garncami, a Ludwinia kromki chleba posypane solą lub cukrem. Nie będę również powtarzał słów radcy, który projektował sobie, że kiedyś będzie miał najpiękniejsze w całéj gubernii bydło, lecz tego nie mogę przemilczéć, że byk pasiony przez samego dziedzica i jego córkę, okropnie zhardział i w brutalny sposób zaczął traktować pastucha. Raz nawet poturbował go tak dalece, że ten w uniesieniu porwał za drąg i uderzył go nim po krzyżu. Nie wiem czy drąg był za twardy, czy krzyż zbyt miękki, dość, że się krzyż złamał i piękny byk musiał dać białą szyję pod nóż, albowiem przywieziony z miasteczka weterynarz, uznał to jako jedyną i niezawodnie w tym razie skuteczną operacyę.
Tak więc marzenia radcy o najpiękniejszéj oborze, zostały rozbite drągiem przez najzwyczajniejszego pastucha.
Pastuch stracił za to posadę, to prawda, ale panu Dyonizemu nie wiele ztąd przyszło.
Zacny radca był gospodarzem bardzo postępowym. W jego gabinecie było mnóstwo pism rolniczych zarówno krajowych jak i zagranicznych, a w głowie tysiące projektów najrozmaitszych zmian, reform i ulepszeń.
Rządcy trzymać nie chciał, gdyż postanowił w duchu, aby ten olbrzymi majątek, którego się miał na Żółtéj Wydmie dorobić, sobie samemu jedynie zawdzięczał.
Paciorkowski nie mógł sobie z dziedzicem swoim dać rady. Ten staréj daty ekonom, chciał widziéć wszystko tak „jak było na początku”, — radca zaś usiłował wprowadzać ciągłe inowacye.
Czego tam nie było?! Nasiona z zagranicy, nawozy sztuczne, kości, gips, margle, rozmaite przyrządy, maszyny, narzędzia, o jakich świat nie słyszał.
Paciorkowski ciągle mówił, że zgłupieje i nawet do pewnego stopnia nie mijał się z prawdą, tém bardziéj, że od urodzenia nie miał zanadto tęgiéj głowy.
Można powiedziéć, że gospodarstwo w Zółtéj Wydmie było nieustannym szeregiem prób i doświadczeń. Orano tam płytko, to znów głęboko, łąki zamieniano w grunta orne, naodwrót zaś pola obsiewano trawami, a w rezultacie wypadało tak, że nie było ani zboża, ani siana, co radca uporczywie przypisywał warunkom klimatycznym czyli owemu deszczowi, który zazwyczaj pada wtenczas, gdy go nie potrzeba i słońcu palącemu ogniście w chwilach, w których gospodarz pragnie jak najgoręcéj deszczu.
A czynny był ten staruszek gorączkowo, im więcéj tracił, im więcéj pieniędzy wydawał, témbardziéj się zapalał i bardziéj przy swojem obstawał.
Z panem Michałem kłócił się ząb za ząb przy każdéj sposobności, bywało nawet tak, że po kilka tygodni mówić z nim nie chciał, a nawet Ludwini zapowiadał, żeby sobie tego swego przemądrzałego agronoma z głowy wybiła.
— Bo to im się zdaje, — mówił, — że oni wszystkie rozumy pozjadali, tak, że dla nas zwykłych śmiertelników nic nie pozostało! Im się zdaje, że gdy sami znają dobrze teoryę i mają za sobą doświadczenie, to już tym sposobem zdobyli sobie monopol na gospodarstwo. Dla czego ja mam być gorszy od nich. Nie mam praktyki, to prawda, ale za to teoryę da mi każda książka. A Paciorkowski naprzykład ma tyle lat doświadczenia, a jednak jest głupi jak stołowe nogi. Ja im pokażę, że nie święci garnki lepią!!
Rzeczywiście, trzeba to panu radcy przyznać, że nietylko dowiódł, iż nie święci garnki lepią, ale nawet przekonał świat, że nie święci pożyczają od żydów pieniądze. Wszedł w powinowactwo kieszeniowe z Berkiem, Ickiem, Lejbusiem i innymi kapitalistami powiatowego miasteczka, a kuzynostwo to dawało mu się bardzo ciężko uczuwać.
Jednak wierzył jeszcze w swe siły — a to połowa szczęścia doprawdy.
Ponieważ wierzył, więc pracował z zapałem, z energią, nie poddawał się myślom smutnym, przeciwnie do walki z przeciwnościami stawał niemal zuchwale, z podniesionem czołem, jakby rzucał losowi i jego kaprysom wyznanie, jakby mówił do niego:
— A no! sprobujmy się, kto mocniejszy!
Jeszcze umiał się zerwać raniutko, siąść ha konia, umęczyć się przez cały dzień, być wszędzie, krzyczéć, hałasować. Zdawałoby się, że dziadowi temu młode lata wracają.
W domu o właściwym stanie interesów nie wiedziano nic, gdyż pani radczyni wyłącznie domem i kobiecem gospodarstwem zajęta, nie wtrącała się do czynności swego męża, a Ludwinia, ta zakochana w panu Janie, który już był jéj narzeczonym, tylko grała, śpiewała, rwała kwiatki i po trosze zajmowała się wyprawą swoją.
Ta dziewczyna była tak dalece zajęta przyszłem szczęściem swojem, że nie wybiegała myślą poza granicę pewnych swoich marzeń, planów i widoków.
Tak więc pan radca samemu sobie zupełnie oddany, w najbliższem otoczeniu nie znajdował wcale opozycyjnego żywiołu.
Pan Michał nawet od czasu gdy syn jego oświadczył się o rękę Ludwini, przestał się wtrącać do czynności radcy, przez fałszywie może pojętą, ale w gruncie rzeczy bardzo szlachetną ambicyę. Szło mu o to, aby go nie posądzano, iż krytykując działania emeryta, ma na myśli powiększenie posagu dla swojego syna.
Tak więc pan Michał milczał, a radca uparcie swoje robił. Sąsiedzi śmieli się, a Paciorkowski, jako się wyżéj posiedziało — głupiał do reszty...
Włościan też usilnie pragnął radca zreformować. Był dla nich nadzwyczaj przystępny, uprzejmy, o ile tylko mógł starał się dopomagać im w potrzebie, a jeżeli robili mu szkody bądź to w zbożu, bądź w łąkach, to bydła nie zajmował, do sądu nie pozywał, lecz kazał przywoływać do siebie właściciela szkodnika i miał z nim długą konferencyę o poszanowaniu cudzéj własności, o siódmem przykazaniu Bożem i o moralności w ogóle.
Chłop na to wzdychał, głową kiwał, za ucho się drapał, zapewniał, że wielmożny dziedzic święte słowa, niby jegomość z ambony powiada, ale za kilka dni znowuż szkodę robił, będąc pewnym, że go za to żadna kara nie czeka.
Tak więc, pomimo opozycyi Paciorkowskiego, który aż zieleniał widząc co się dzieje, szkody nieustanne istniały. Bydło chłopskie tuczyło się fizycznie na trawie i zbożu, właściciele zaś jego paśli się moralnie temi naukami, jakie im radca bezpłatnie udzielał.
Toż samo działo się w lesie. Zbyteczna łagodność pana Dyonizego, zupełna bezkarność jaka z téj właśnie łagodności wynikała, pociągała za sobą takie skutki, że niejeden chłopek zajeżdżał do lasu i ścinał sosnę lub dębczaka. W innych majątkach to się nie praktykowało, ponieważ przydybanego na gorącym uczynku, odsyłano po naukę moralną do sądu, u pana Dyonizego zaś owa nauka udzielana prywatnie, nie poparta strachem kozy, lub co gorsza groźnem widmem kary pieniężnéj, pomagała akurat tyle co umarłemu kadzidło, a fakty powtarzające się coraz częściéj, zniechęcały po trosze zacnego staruszka do owego ludu, który według przekonania zacnego emeryta, składał się niemal z samych arkadyjskich pasterzy. Piękne Baucis, idealni Filemonowie, ojcowie poważni i matki bogobojne, tracili w jego oczach coraz więcéj uroku. Każdy niemal dzień przynosił mu nowe rozczarowanie i uczył, że ów lud idealny daleko inaczéj wygląda w rzeczywistości aniżeli w romansie lub na scenie — że to co idealiści nazywają naiwną prostotą, jest nieokrzesaniem i ciemnotą — że sielankowy ten naród jest bardzo a bardzo realistyczny w pojęciach, na grosz chciwy, że jakkolwiek jest łatwowierny, ale łatwowierny tylko na podszepty pokątnych doradców i pisarzów, a bardzo niedowierzający głosom inteligencyi.
Zaczęły się radcy otwierać oczy na te kilka prawd, że: 1) Nie urodził się jeszcze taki żaden, któryby słowem swojem potrafił zreformować i przemienić to, na wyrobienie czego wieki się składały. 2) Że nie urodził się jeszcze taki autor, którego dzieło chociażby najlepsze nawet, zdołało od jednego razu uszlachetnić pojęcia tego ciemnego narodu i 3) Że dzieło, którego on sam chciał dokonać, wymaga systematycznéj pracy społeczeństwa całego i licznych może pokoleń i że ani żaden żyjący radca, ani nawet żaden wnuk jego, téj błogiéj chwili poszanowania światłości chyba nie doczeka...
Zniechęciło to bardzo staruszka. Przez ambicyę tylko, a może bardziéj przez upór, który on w myśli stałością charakteru nazywał, nie zmieniał dotychczasowego systemu postępowania, którym naturalnie zamiast podnosić i uszlachetniać tych ludzi, demoralizował ich raczéj.
W gruncie duszy wszakże nie miał już wiary w to co czyni.
Dla przekonania jednak sąsiadów, że z ludem wszystko można zrobić, postanowił założyć szkołę i przeprowadzić zamianę serwitutów.
Co do pierwszego punktu, wszystko szło jak najlepiéj, gdyż radca deklarował dać plac i ogród, wybudować swoim kosztem dom, wyjednać pozwolenia i przeprowadzić formalności, sprawić meble i utensylia szkolne — to była ofiara ze strony człowieka, który zapewne nigdy w życiu własnych dzieci do téj szkoły posyłać nie będzie. Ci zaś, którzy mieli dzieci do szkoły posyłać, zrobili ze swéj strony to, że bez wielkich trudności raczyli przyjąć ofiarę, gdy zaś przyszło do kwestyi pensyi dla uczonego mistrza, mającego wlewać światło w głowy pastuszków i gdy radca na zasadzie słuszności proponował aby składali się na nią ci, którzy dzieci pod światłe kierownictwo owego erudyta oddać mają — znalazła się opozycya, burzliwa nawet i członkowie gminnego parlamentu oświadczyli, że amicus Plato, sed magis amicus Rubelus, co znaczy: że nauka miłą jest — ale rubel milszy.
Po długich pertraktacyach, po pełnych ognia przemówieniach pana radcy, po wystaraniu się o protekcyę osobistości wpływowych, zgromadzenie gminne orzekło, że do składki na nauczyciela należy powołać wszystkich bez wyjątku, a wysokość składek zastosować do ilości posiadanych przez każdego morgów ziemi. Co znaczy, że obywatel mający pięć morgów gruntu i dziewięcioro dzieci, zapłaci za naukę tych dziewięciorga latorośli kilkanaście kopiejek, zaś ten, który ma tysiąc morgów ziemi i ani jednego dziecka, ten który dał darmo plac, ogród, budynek, sprawiał utensylia i zobowiązał się stale ogrzewać własnem drzewem ów przybytek mądrości — ma dopłacać corocznie do swéj ofiary jeszcze sto kilkadziesiąt rubli rocznie.
Wszakże uchwała zapadła, spisano ją podług przepisanéj formy, wójt kropnął pieczęć tak sumiennie, że aż kawał tynku odleciał z sufitu, pisarz podpisał swe nazwisko z misternie zakręcanym ogonem, a członkowie parlamentu, jako niepiśmienni, stawiali krzyże święte, patrząc na pióro, jako na instrument otoczony jakąś tajemniczością, jako na straszny przyrząd, który pisze powiastki do sądu, powiastki do płacenia podatków, do szarwarków, podwód i tym podobnych ciężarów życia ludzkiego.
Wobec takiego faktu, radcy nie pozostawało nic innego, jak tylko założyć protest przeciw takiéj uchwale.
Jakoż przeprowadziwszy sprawę przez właściwą instancyę, radca uchwałę obalił, gmina na złość nowéj i rozumniejszéj zrobić nie chciała i tym sposobem sprawa oświaty pozostała w zawieszeniu i o ile się zdaje, wisi szczęśliwie aż po dzień dzisiejszy.
W kwestyi zamiany służebności, radca miał do włościan mowę, która bez ubliżenia miejscowemu kaznodziei, zaliczoną być może do najwspanialszych pomników krasomówstwa, jakie kiedykolwiek podziwiano w Żółtéj Wydmie.
Wiem z dobrego źródła, że radca długo nad tą mową pracował i przygotowywał się do niéj przez dni kilka, wiem że chciał być zwięzłym, treściwym i logicznym, wiem że pragnął w kilku słowach (jak mi to sam mówił) uchwycić kwestyę za łeb i już nie puścić, dopóki pomyślne rozwiązanie jéj nie nastąpi.
Powiedział chłopom, że posiadanie na własność kilku morgów lasu więcéj dla gospodarza znaczy, aniżeli prawo pasania bydła na pastwisku cudzem, oraz prawo uzbierania co tydzień fury zeschłych patyków, mających imitować drzewo opałowe. Tłómaczył im daléj, że każdy powiększywszy o kilka morgów przestrzeń swojéj własności, przy dzisiejszéj cenie ziemi staje się daleko bogatszym, że w cząstce lasu, którą na własność w zamian za przysługujące mu prawo służebności otrzyma, znajdzie się drzewo zdatne nietylko na opał, ale i na budowlę, że kto sobie zechce czy to izbę, czy chlew zreperować, czy jaki taki płocinę zagrodzić — już o drzewo kłopotu mieć nie będzie, pojedzie do swego lasu, zetnie co mu się podoba i basta.
Po tem basta, chłopi zaczęli się drapać po głowie, ukazując tym sposobem niejako, że pod ich czaszkami mózg zaczyna działać i że rozpoczyna się tam pewien proces myślenia.
Radca skorzystał z chwili i dobrego usposobienia swych sąsiadów i zaproponował im w zamian za serwitut po trzy morgi lasu na każdą osadę.
Myślano, naradzano się, jedenby chciał, drugi nie chciał, chociaż właściwie wszyscy chcieli mieć po trzy morgi lasu, a żaden nie chciał się pozbyć prawa pasania bydła na dworskich przestrzeniach.
Byli i tacy nawet, co nie chcąc krzywdzić wielmożnego dziedzica, gotowi byli przystać na dwa morgi lasu i na pozostanie przy serwitucie — ale znowuż wielmożny dziedzic nie mógł na to przystać.
Tego rodzaju kwestye nie dadzą się na poczekaniu załatwić, proszono więc o czas do namysłu, na co radca chętnie przystał, będąc prawie pewnym skuteczności swéj wymowy.
Czekał więc.
Gdy radca oczekiwał, a gromada naradzała się co ma uczynić, wielce szanowny gospodarz z Żółtéj Wydmy, niejaki pan Onufry Cabaj, pojechał na jarmark. Sprzedał wieprzaka i z tego powodu wstąpił do szynku, aby oblać korzystną tranzakcyę.
Tam spotkał się ze swoim dobrym znajomym panam Michałkiem, który był niegdyś woźnym, a obecnie trudnił się pisaniem skarg i prośb osobom niepiśmiennym.
Ponieważ Michałek pomiędzy okolicznym ludem słynął jako wielce mądry i sprytny jurysta, przeto Cabaj otworzył przed nim serce swoje i wyznał, jaką ma wielką medytacyę i markotność z powodu propozycyi pana radcy.
— Bo widzita, panie Michałku, — mówił — ja to zwycajnie cłecysko jestem głupie.
Michałek przyznał mu słuszność.
— A tu niewiadomo co zrobić — bo jedni mówią brać — a jensze powiadają nie brać. — Radźta tedy.
— Ba, — ozwał się Michałek — boli gardło śpiewać darmo, a ja ci o suchym pysku rady nie dam.
Cabaj, sam także amator spirytualiów gorący, kazał flaszkę na stole postawić i pić zaczęto.
Jurysta nic nie mówił, tylko kieliszek za kieliszkiem łykał, śledziem słonym przegryzał i okropnie oczami przewracał.
Kiedy sądził, że mu się już dosyć w głowie rozjaśniło, uderzył dłonią w stół i rzekł:
— Dać tu rubla.
Chłop powoli odpiął sukmanę, wstał, a obróciwszy się twarzą do kąta, zaczął szukać w kalecie owego rubla i wybrawszy najbardziéj podarty, położył go na stole i usiadł.
Michałek rzekł, rubla wziąwszy:
— Teraz słuchać.
Chłop głową kiwnął.
— I ty głupi i twój brat głupi, i wszyscy jesteście za pozwoleniem barany. Czy tak?
— A juści, niby nieprzymierzając tak.
— A dziedzic jest mądry; jak się należy żeby wam dał chleba, to on chce wam gębę sianem zatkać... Kuta sztuka, jak widać, na wszystkie cztery nogi. No czy nieprawda?
— Dobre to człeczysko jest, ale kiéj pan Michałek mówi, że kuty, toć może i prawda.
— A no prawda, bo ci tu przecież nie pies szczeka, tylko ja gadam, — rzekł uderzając się w piersi. — Co?
— A juści, że co pan Michałek — to niby nie pies.
— A widzisz — więc też kiedy on wam tam ze swojéj woli daje po trzy morgi, to jak się podrożycie, da wam po dwanaście i to nie krzaczków, ale durch dębiny jak orzech, co ją od was stolarze na funty rozkupią.
— Gdzieby zaś znów miał se tyli śtuk lasu dla nas popsować.
— Ba pewnie, jak mu się będziesz kłaniał, a czapkę w garści miętosił, to ci da panie dobrodzieju dwa patyki i guzik, ale jak mu zagrozisz, że pójdziesz do gubernii, to ci da wszystko co tylko zechcesz... No, napijże się za to piwka mój Cabaju.
Cabaj łyknął, kufel przechylił, resztki na podłogę wylał i spytał:
— Ale gdzież to, mój panie Michałku, stoi takie pisanie, żeby on na ten przykład oddał nam ten las?
Michałek zrobił minę pełną tajemniczości i rzekł:
— Dosyć tego, chcesz więcéj, to dawaj rubla.
Chłop drugi papierek położył.
— Tu jest takie pisanie, — rzekł Michałek, uderzając się w czoło — tu! czy ty wiesz gapiu jakiś, że ja jak ci panie wyrznę prośbę, to będzie szła do samego Petersburga — wiesz?
— Olaboga! i dojdzie?
— Jak amen w pacierzu! ja oto dziś tu przy tym stole piórkiem naskrobię, a za dwa dni to sam gubernator czyta — wiesz?
Chłop głową kiwał z uwielbieniem.
— A jednę, trzy lata temu jakem napisał, to szła jeszcze tysiąc mil za Petersburg.
— A bo to tam je jeszcze świat?! — pytał zdumiony chłop.
— Tam jeszcze jest — ale o pół mili ztamtąd już go nie ma wcale.
— Ino co tam je? panie.
— A nic już nie ma, świat się kończy, ot jakby tu — mówił pokazując palcem na krawędź stołu — a tam dziura! het durch aż do samego piekła..
Przeżegnał się na to chłop, ale wracając do sprawy spytał:
— To jakże panie Michałku radzita według onego serwitusu?
— Nie brać, szkody robić co najwięcéj, a jakby on was prawował, to ja wam wyrżnę taką skargę, że będziecie mogli u niego w pszenicy świnie pasać, a cały las dla wsi wyprawuję.
Cabaj pijany do domu powrócił, a kiedy rozpowiedział gromadzie co słyszał — kwestya zamiany służebności została ucięta jak nożem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.