Na tułactwie/Tom drugi/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na dworcu północnym kolei, w Paryżu, oczekując wieczornego pociągu z Kolonii przechadzał się dosyć żwawo mężczyzna, którego wiek trudno było oznaczyć ściśle.
Przypatrzywszy mu się zbliska, można było dać lat ze sześćdziesiąt, chociaż chód elastyczny, postawa żołnierska, ruchy żywe, zdala młodszym go daleko czyniły.
Typ to był ciekawy, w którym ci co owe czasy pamiętają, poznać mogli łatwo relikwię z roku 1831. Wszyscy wojskowi, wyszli ze szkoły surowej W. Ks. Konstantego zachowali do końca życia tę postawę rycerską, ten sposób trzymania się, którego wiek ugiąć nie może, a — nawet owe twarze prawidłowo wygolone.
Mężczyzna, o którym mowa, wśród towarzyszów i rówieśników, uderzał wybitnem wcieleniem tego typu.
Czas i moda mało bardzo na zmiany niedostrzeżone wpłynęły. Piękny niegdyś mężczyzna, nie zrzekał się dotąd wdzięku męzkiego, który mu dawniej zyskiwał serca, nad Wisłą, nad Elbą i nad Sekwaną. Twarzyczka pomarszczona okrutnie około oczu, porysowana koło ust, poszamerowana na policzkach, była biała i rumiana. Wąsik wśród niej wyszwarcowany i dwoma spiczastemi kończykami podniesiony do góry, miał w sobie coś młodego, trzpiotowatego, podporucznikowskiego. Usta małe, nosek kształtny, dawały obliczu charakter osobliwy, siedząc wśród tej siatki zmarszczek.
Czoło było wyłysiałe, a nad niem, nadzwyczaj kunsztownie adaptowany tupecik, który miał pretensyę nie być poznanym i uchodzić za prawdziwe, rodzime włosy — siedział więcej na tylnej części czapki niż na przodzie.
Na szyi — z przyzwyczajenia nosił dotąd, zarzucony już przez wszystkich krawat czarny na duszce, który może służył do podtrzymania głowy — zdającej się chcieć czasem drżeć niepotrzebnie. Reszta stroju obcisłego i dobrze do figury przystającego składała się z węgierki, która miała to do siebie, że mundur trochę przypominała. W jednej z dziurek do baryłek przeznaczonych, widać było maleńką wstążeczkę niebiesko-czarną, a tuż przy niej, nadwiędłą różę.
Lakierowane buty obcisłe, którym tylko ostróg brakowało, nareszcie w ręku kijek cienki, więcej dla zabawy, niż do chodzenia przydatny — dopełniały obrazka.
Mimo swych lat, wyglądał przechadzający się elegancko, i rękawiczki, choć prane — leżały na trochę dużych rękach jak ulane. Dbał widocznie o to.
Pociąg trochę się był opóźnił z powodu jakiegoś złamania osi dostrzeżonego w Verviers, a oczekujący nań bił szpicrutą po nogach i pocichu mruczał, bo go to niecierpliwiło.
Heure militaire! — nie powinni byli dać na siebie czekać. Gderał.
Niecierpliwy ten pan, był to kapitan Arnold Zanosz, rozbitek z 1831, — już lat kilkadziesiąt przebywający nad brzegami Sekwany. Był on niedalekim krewnym Jordana, który do wujaszka, bo z nim dawno korespondował, napisał o informacye i na przybycie do Paryża, jako opiekuna i przewodnika go sobie zamówił.
Owe listy rekomendacyjne, o których Klesz mówił, dla dodania odwagi przyjacielowi — w istocie ograniczały się do... znajomości i pokrewieństwa z kapitanem Arnoldem.
Lecz Jordanowi zdawało się, że taki człowiek, kilkodziesięcioletnim pobytem na paryzkim bruku we wszystkie tajemnice jego wżyty, który nigdy od rodziny i od nikogo nic nie potrzebował i dumnie zawsze powtarzał, że człowiek sam sobie starczyć powinien — stał za listy rekomendacyjne i protekcye, gdy mu dobrej woli nie brakło.
Klesz w przewidywaniu tej ostateczności, która ich z Floryanem spotkać miała, — korespondował z kapitanem, wyspowiadał mu się i odebrał zapewnienie — że, przy pomocy Bożej, jakoś to będzie.
Charakter kapitana Arnolda, był dziwną różnych żywiołów przestarzałych mięszaniną. Zanosz był bardzo pobożny, przytem mystyk i goniący myślą za rzeczami cudownemi, razem z tem w życiu powszedniem wesoły, kobieciarz, galant i śmieszek. Regularny jak dobry zegarek, pracowity, miał czas na wszystko — na godziny w kawiarni z przyjaciołmi, na przysługiwanie się młodym panienkom i młodym mężatkom i na zarabianie na chleb powszedni.
Kapitan pracując lat wiele nie dorobił się majątku, ale, jak powiadał — kłopotu ziomkom z pogrzebem nie miał zostawić. Zapasik renty był w biurku.
Pochodziła ona z oszczędności, bo fortuna w inny sposób mu się nie uśmiechała.
W pierwszych latach po przybyciu do Paryża, gdy mu podobno pensyjkę, do której miał prawo, niewiadomo z jakich powodów zakwestyonowano, z dumą żołnierską plunął i wyrzekł się jej na zawsze. Miał przyjeżdżając tu okrągłych siedmdziesiąt dukatów w kieszeni. Szukał przez jakiś czas zajęcia, poradzono mu wyuczenia się buchalteryi. Dobry niegdyś matematyk i rachmistrz kapitan z łatwością nabył nauki trzymania ksiąg, znalazł małą klientellę, a teraz miał tyle domów, małych kupców, którym trzymał rachunki, iż mu to rocznie kilka tysięcy franków, z gratyfikacyami, przynosiło.
Uczciwy i surowych zasad, aż do przesady i śmieszności, często zastępował i kasyerów. W tem kółku, w którem się obracał, lubiono go i szanowano. Kobiety tylko uśmiechały się z niego, bo do najmłodszych szczególniej najzajadlej się umizgał.
Pani Durand, w której domu od lat dwudziestu już pisywał rachunki, zrobiła nawet tę uwagę, że dawniej do trzydziestoletnich wdówek się przysiadał, a idąc w lata zaczął wybierać coraz młodsze, tak że teraz piętnastoletniemi się już tylko zachwycał.
Zwał je pączkami różanemi.
Pomimo tych zapałów kapitan, który z łatwością byłby się mógł przed laty dwudziestu nieźle ożenić, któremu swatano wcale przyzwoite kobiecy — głową potrząsał.
— Umizgać się do francuzek — mówił — rzecz naturalna, ale ożenić się niegodzi chyba z polką.
Kapitan Arnold chodząc tak, coraz to dobywał zegarka, stawał, nasłuchiwał i przeklinał.
Sacré matin! — żeby kolej mogła tyle minut się opóźnić. Wpakowałbym konduktora do kozy.
Naostatek dało się słyszeć przeraźliwe świstanie lokomotywy, hałas, dzwonek jakiś zaczął coś wybijać i podróżni wysypali się już do obszernych sal, w których tłumoki swe odbierać mieli.
Ponieważ kapitan nie znał Jordana tylko z fotografii i nie był mu znany również tylko z podobnej karty wizytowej, umówili się że Arnold miał do kapelusza przypiąć zielonego papieru opaskę. Co najprędzej dopełnił to, zobaczywszy natłok przyjezdnych wylewających się na salę — i czekał — oglądając się na wszystkie strony.
Uczuł w końcu że go ktoś za rękę pochwycił i ujrzał śmiejącą się, brzydką, poczciwą twarz Jordana, którego strój, mina, powierzchowność, niemal go przestraszyły. Nie chciało mu się wierzyć ażeby ten biedny, ubogo przyodziany człowieczyna, mógł być jego — siostrzeńcem, choćby od ciotecznych.
— Kapitan Arnold.
Present! — po wojskowemu zawołał Zanosz przyglądając się ciekawie kłaniającemu się Floryanowi, wychudzonemu, mizernemu, lecz jeszcze pięknemu mężczyźnie, którego postawa i ruchy dziecię salonów charakteryzowały.
Jordan go przedstawiał wujowi.
— Masz oto dwóch rozbitków wyrzuconych na brzeg Sekwany, choć tu wam na nich nie zbywa. Żeby nie wy kochany kapitanie — dodał w ramię go całując — kto wie czybyśmy się tu ważyli.
Nie odpowiadając na to, kapitan już zajął się stroną praktyczną wylądowania, uczył jak i gdzie odbierać mają tłumoki — sam się krzątał — a razem wśród tłoku zdala widząc znajomych na kolei urzędników, starego kolegę, oddawna sprawującego urząd portyera na północnym dworcu, kłaniał się, witał, rzucał słowa, i jakby młodzieniec dwudziestokilkoletni był czynnym.
Ze zdumieniem patrzał na to Floryan, który wiedział, że miał przed sobą dawnego wojskowego, co służył za czasów Ks. Konstantego.
Z jego pomocą odebrano tłumoki, uwolniono je od rewizyi konsumpcyjnej — zamówiono fiakra — i w ostatku kapitan rzucił mu adres małego hoteliku na Batignolles.
— Choć w hotelu, panie Boże odpuść — rzekł — długo popasać nie możecie i spodziewam się nie będziecie, zawsze upłynie czasu trochę nim się znajdzie mieszkanie. Praktycznie te rzeczy biorąc, niepodobna mieszkania zamawiać, póki się nie ma zajęcia. Mimo omnibusów i konnych kolei — traci się czas odlegle mieszkając od kąta, w którym się będzie pracowało. Dla tego wybrałem wam tani, kiepski hotelik, izbę z dwoma łóżkami, za parę franków. Oszczędzać się musicie. Omnibusami z korespondencyami dojedziecie ztąd dokąd zechcecie. Kwartał to nieelegancki ale tani.
Floryan milczał, przymiotnik „kiepski“ — dany hotelikowi, który nosił tytuł ulicy swej — brzmiał mu w uszach nieprzyjemnie. Już w drodze Jordan mu dał przedsmak życia, jakie prowadzić mieli, nie dopuszczając się najmniejszego zbytku i ograniczając się do najniezbędniej potrzebnego napoju i pokarmu, byle życie utrzymać.
Floryan sykał i narzekał, mentor powtarzał: Nie ma z czem żartować, pieniędzy mało, możemy pohulać dziś a jutro będziemy głodem marli.
Hotelik, przed którym stanęli, a którego właścicielka była znajomą kapitanowi, przy świetle gazowem, nie wydał się na pierwszy rzut oka Małdrzykowi tak okropnym, jak go sobie wystawiał. Od wnijścia tylko uderzyło go to właściwe wszystkim podobnym gospodom powietrze ciężkie, niemiłe, które najrozliczniejsze, nieokreślone wyziewy przenikały. Gaz, rynsztok, tłustości kuchenne, wilgoć, stęchliznę — wszystko w tem czuć było.
Po schodach wązkich i śliskich dostali się na trzecie piętro. Wszędzie było nadzwyczaj ciemno; oszczędzanie miejsca posunął architekt do ostatecznych granic. Pokój, który im dano, po owym na Pirnajskim placu, mógł prawie uchodzić na pierwszy rzut oka za elegancki.
Komin przyozdabiał zegar bronzowy, z parą kochanków i parą gołębi, sentymentalnie komiczną. Nie szedł on oddawna, ale nie brakło go, zajmował miejsce, razem z dwoma lichtarzami dobranemi do niego i dwoma bukietami robionych kwiatów pod kloszami. Zwierciadła zmatowane, dywany wytarte, pawilony stare, zażyte — reprezentowały przecież zbytek jakiś zmarły i trupi.
Nie brakło nic; nawet marmoryzowanego lavabo, i szczypców z bronzowemi rączkami przy kominie.
Powietrze było — kwaśne.
Floryan chciał zaraz okno otworzyć, lecz ztamtąd buchnął nań wyziew jakiejś pobliskiej fabryki, który jeszcze był bardziej zabijającym. Zamknął je zaraz.
Kapitan rozporządzał tłumokami co prędzej i robił wniosek:
— Trzeba coś zjeść. Niedaleko znana mi, niezgorsza Cremerie, tam coś dostaniemy. Dzisiaj ja proszę.
Chciał się opierać Floryan, ale kapitan gdy co postanowił, był uparty.
— Dzisiaj ja traktuję — rzekł — nie obawiajcie się. zbytku nie będzie.
Owa Cremerie, była zarazem rodzajem skromnej restauracyjki, niedaleko gospody położonej. Nic mniej pokaźnego wyobrazić nie było sobie można. Kapitan ograniczył się butelką wina zapieczętowanego, szynką, serem, jajecznicą dla głodnych, a sobie kazał podać — absynt. Nie nadużywał go, jak inni, ale raz w dzień, znajdował że absynt krzepi.
O podróży nie było co mówić. Jordan zaraz przystąpił do rzeczy, żądał od kapitana rady coby tu robić aby zarabiać. Szło mu szczególniej o przyjaciela, który powołania do żadnej pracy nie czuł, usposobienia nie miał — i mógł chyba... rysować ornamentacye.
— Ano — odparł Arnold — to jest przecież talent, z którego tu coś zrobić można.
Krewny mojej starej przyjaciołki, poczciwej Durand, ma fabryczkę jakichś drukowanych gałganów i wiem że mu ludzie wzory rysują — że za to płaci. Pomówię z nią.
— Trzeba się jeszcze uczyć wprzódy, a przynajmniej przypatrzyć — wtrącił Floryan — nie jestem z tem obeznany.
— Ale ja też, szanowny panie — odezwał się kapitan — gdym tu przybył oprócz czterech reguł arytmetycznych, reguły trzech i ułamków niewielem więcej umiał. O trzymaniu ksiąg en partie double, ani mi się śniło, a dziś lekcyę daję buchalteryi. Trzeba chcieć.
Małdrzyk siedzący z kieliszkiem wina w ręku, nie śmiał nic odpowiedzieć, kapitan się zwrócił do siostrzeńca.
— A waszeć co myślisz?
— Do niczego jestem — rozśmiał się trąc najeżone włosy Jordan — ale, wyliczę moje mniemane zdolności czy nieudolności. Mogę trzymać korektę w drukarni łacińską, z lichem grecką, na biedę włoską i niemiecką. Mogę głupstwa i komunały pisać w tych językach, ale, co podobno najpraktyczniejsze — trochę się znam na introligatorstwie.
— Ba — przerwał kapitan — massę masz powołań do wyboru, i tak dobrze dokompletowanych, że z nich żadne tłustego kawałka chleba nie da.
Wiesz co — rzekł po namyśle — ja cię nauczę buchalteryi, będziesz mnie wyręczał, a — gdy wybije godzina, która nadejść musi, weźmiesz klientelę po mnie.
— Nie — odparł Jordan — to mi się nie uśmiecha. Introligatorstwo...
— Głód! — zawołał kapitan — na cały Paryż jest jeden sławny introligator-artysta.
— Dla czegóżbym ja nie miał być drugim — rozśmiał się Jordan.
— Ambicya! — rzekł Arnold.
Rozmowie ich Floryan zadumany przysłuchiwał się w milczeniu. Był już w stanie tej apatyi, której się spodziewał Jordan. Życie zapowiadające się tak mu się nędznem zdawało, że o własnej woli kroku ku niemu zrobić nie chciał.
Arnold, czując to jego osmutnienie, napróżno chciał go żartobliwszym tonem wyprowadzić z melancholii.
Sama ta nad głową zwieszona jak miecz Damoklesa idea pracy, nieustannej, bez odpoczynku — mającej zaledwie na nędzne pożywienie wystarczyć — zabijała go.
Kontrast też Paryża, w którym był niegdyś jako bogaty młodzieniec, nieliczący się z groszem — z tym Batignolskim cuchnącym i brudnym, ściskał mu serce. On co śniadał w Cafe anglais, co obiadował u Chevet’a, zejść na Cremerie w Batignolles!
Kapitan Arnold po swojemu chcąc mu dodać ducha, począł chwalić Paryż i francuzów.
— Trzeba ich znać, trzeba się zżyć z niemi mości dobrodzieju — sacré matin. Nie ma nic gorszego od złego francuza, ale gdy dobry, to lepszego człowieka znaleść nie podobna. Trzeba, z niemi umieć żyć. Na grosz są łasi, chciwi, ale serce niech mu się poruszy, a ostatnią koszulę z siebie zwlecze.
Ponieważ z tego tonu jakoś gra nie wywierała wrażenia, kapitan poruszył inny.
— No, mospanie, sacré tonnerre! — zawołał — i to coś przecież znaczy, że człowiek patrzy nie na same samice ale na prawdziwe, kobiety. Paryżanka, mosanie — to niewiasta w całem znaczeniu słowa. Będzie szelma brzydka — a zechce zostać ładną — potrafi. Oczki bestyjce igrają, nóżka maleńka, rączka, którą pocałować nie ma odrazy — no i pogadać z nią — trzymaj się dobrze, aby cię z siodła nie wyrzuciła.
Floryan tej paplaniny słuchał uważniej nieco, postrzegł to Arnold i dobrze wróżył już o człowieku, który kobiety oceniać umiał. Nie lubił tych co ich nie kochali.
Butelka wina i absynt już były wypite — Jordan ziewał, kapitan wstał, rozpłacił się i odprowadziwszy ich do drzwi hoteliku, zadzwoniwszy aby im otworzono, dał dobranoc, wybierając się omnibusami dostać do dosyć odległego ztąd mieszkania.
— Jutro — rzekł Jordan — odpoczynek, pojutrze musimy coś zacząć.
Floryan nie odpowiedział na to, rzucił się, wdrapawszy na trzecie piętro coprędzej do łóżka i w śnie szukał zapomnienia życia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.