<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z dwóch tych rozbitków, z których jeden zdawał się nie mieć ani powołania ani usposobienia do pracy — właśnie zrozpaczony, dziwnym sposobem pierwszy znalazł zajęcie, stosunkowo nawet opłacające się i nieuciążliwe. Fabryka krewnego pani Durand, niejakiego Paulin, potrzebowała rysowników.
Kapitan przyniósł motywa i informacyę trzeciego czy czwartego dnia — dosyć niechętnie siadł, nie mając żadnej nadziei aby się to na co zdało, p. Floryan, do roboty.
Miłość własna przyszła w pomoc. Patrząc na motywa i wzory uznał że równie dobrze, a może z większą fantazyą narysuje jakiś dziwaczny ornament. Puścił sobie cugle.
Niezużyta wyobraźnia była dosyć obfitą — z łatwością nakreślił nie jeden ale kilka wzorów — i oddał je kapitanowi.
Ten spojrzał, ale rzekł zaraz, że się wcale na tem nie zna. Obiecywał zanieść to do fabryki. Upłynęły trzy dni a odpowiedzi nie było żadnej, tak że Joraan zwątpił aby mogła być pomyślną.
Tymczasem zażądano widzieć się z rysownikiem, chciano mu dać skazówki i — obiecywano zajęcie, jeśliby nabył wprawy.
Druk wymagał większej prostoty rysunku, bo rzezanie form zbyt kosztownem być nie mogło.
Niechętnie, kwaśny, prawie przymuszony poszedł Małdrzyk do dyrektora fabryki z kapitanem. Być czyimś sługą, podwładnym, zmuszonym się stosować do rozkazów, skazówek i t. p.  — dręczyło go.
Upokorzenia tego nie doświadczał dworując Nababowi, któremu się równym uważał, tu prosty taki chłopisko-fabrykant, który sam o sobie mówił, że wyszedł z niczego, że w bluzie chodził i wozy poganiał, nad nim! jego chlebodawcą!
Gorzko się uśmiechnął nad tą ironią losu.
Paulin ów wyglądał na tego kim był, duży, spasły, z rękami zapracowanemi, w obejściu się rubaszny, nie robiący ceremonii z nikim, bo się już czuł milionerem — był dlań wstrętliwym.
Lecz — cóż było robić? Rysunki te, jak się okazywało, mogły dać, jeśli nie zamożność to przynajmniej przyzwoite utrzymanie. Płacone od sztuki, przy prędkiem wykonaniu, były nawet świetne zarobki, lecz Paulin, jak tylko by się Floryan wdrożył, chciał kontrakt roczny zawrzeć i warował sobie, że dla żadnej innej fabryki rysować nie miał.
Dawało to stałe utrzymanie, Floryan niezdecydowany krzywił się. W początku do robót swych najmniejszej nie przywiązywał ceny, teraz nagle znajdował, że one pewnie więcej warte być musiały, niż za nie dawano.. W istocie wartość im nadawało to, że Floryan tradycyami i wzorami skrępowany nie był, miały świeżość — pomysły ich uderzały oryginalnością.
Paulin rachował na to, iż one wyrobom jego nadadzą cechę odrębną. Nie mylił się w tem może, gdyż łatwiej o wprawnych naśladowców bez myśli, niż o zręcznych artystów, w których płonie iskierka daru bożego.
Gdyby Małdrzyk chciał był trochę serca w to włożyć i pokochać to co robił! Niestety, biedny rozbitek nudził się już i nad tem.
Jordan musiał go pilnować i zachęcać. On sam, pomimo pomocy kapitana, przekonał się naprzód że introligatorstwa wcale nie umiał, a gdyby się go nauczył, długoby więcej nad parę franków dziennie zarobić niem nie mógł.
Po drukarniach miejsca korektorów były tak poszukiwane przez ubogą młodzież, chodzącą do Sorbony i Collège de France, do innych wyższych zakładów, że ani można było pomyśleć dostać się tutaj — a dostawszy się — trzeba było mrzeć głodem.
Arnold obstawał przy buchalteryi, a Klesz, choć zrezygnowany na wszystko — miał wstręt do niej. Prosił wuja o czas do namysłu.
Czuł że przecież coś umie i coś by mógł pisać. Początek był trudny. Język francuzki znał dobrze, ale myśli swe w tę sukienkę obcą ubierać — było mu trudno.
Przez jakiś czas ani kapitan, ani Małdrzyk nie wiedzieli, ani mogli odgadnąć co robi. Krył się z tem.
Ponieważ nie zarabiał, jadł też — mało. Ograniczał się takim posiłkiem, iż Floryan gniewał się na niego i kłócił.
— Wierz mi — odpowiadał ze śmiechem — że człowiek się popsuł i zdrowie sobie nadweręża zbytkiem jadła. Wracam do natury — karmię się hygienicznie. Nie potrzebuję więcej, czuję się zdrowym i lekkim.
Przekonać go że się morzył nie było sposobu. Jadali razem u Duvala, ale Jordan zmniejszał sobie porcye — i nic go nie mogło nawrócić.
W istocie, chociaż mizernym był, chodził żwawo, na siłach nie zdawało mu się zbywać.
Kapitan Arnold odwiedzał ich gdy mógł, bo szczególnie o Jordana był niespokojny. Ten, prosił o cierpliwość.
Wychodził z domu, nie bywało go po kilka godzin, powracał zmęczony, lecz z tą siłą panowania nad sobą, której nabył teraz, nigdy nie okazał ani troski, ani zwątpienia, ani żalił się na zawód doznany.
W końcu Floryan milczeniem jego dotknięty, zaciekawiony, wymawiać zaczął, że mu nie ufa.
— Kochany Florku — odpowiadał Jordan — mam w tobie nieograniczone zaufanie, gdy chodzi o mnie. Zwierzyłbym ci się gdyby było z czego, ale się spowiadać z bąków i omyłek nie mogę.
— Cóż robisz?
— Próbuję różnych rzeczy! Nie razem Kraków zbudowany. Do czegoś może dojdę. Czekaj i bądź cierpliwy.
Jednego dnia wpadł Jordan z tak rozjaśnioną twarzą, taki wesół i wybrykujący, iż Floryan aż ramionami ruszył.
Trzymał w ręku jeden z dzienników, które kupował zwykle za swój grosz, od ust sobie odejmując. Arnold mu to wymawiał, dowodząc, że w pierwszej kawiarni czytać je może.
— No, tak a konsumpcya? — odpowiadał Jordan — każę sobie dodać bodaj czarnej kawy, z nieuchronnym napiwem dla służącego, więcej to wyniesie niż kupienie dziennika.
— Ale kawa w dodatku! — wołał Arnold.
— Nerwy mi rozstraja.
Dano mu pokój. Tego dnia Jordan jak nigdy zatopiony był w dzienniku i zwyczajem swym, nie rzucił go, ale schował do kieszeni.
— Cóżeś tam znalazł? — spytał Floryan.
— Nic coby cię zająć mogło, wierzaj mi. Głupstwo.
Małdrzyk rysował — lecz w miarę jak więcej coraz przysiadywać nad tem musiał, a szczególniej gdy robota stała się przymusową, konieczną, stracił do niej smak, znajdował ją piekielną pańszczyzną.
— Florku, całe życie ludzkie jest pańszczyzną — odpowiedział Jordan. — Warunków jego nie zmienimy. Dziękuj Bogu, że możesz przy stoliku siedząc, bez wielkiego wytężenia sił, bez nadwerężenia zdrowia coś zarobić.
Gdybym cię nie kochał, tobym ci zazdrościł.
— A! nie ma czego! to pokuta.
— Tak, i słuszna — dodał Jordan. — Jak każda pokuta oczyści cię ona i pokrzepi.
Parę razy napominania te i morały zniósł cierpliwie Małdrzyk — marszczył się tylko, milczał i — jeżeli go to przy rysowaniu zastało, z zajadłością po papierze smarował ołówkiem. Ręce mu drżały.
Widocznem było, że się na burzę jakąś zbierało, której Jordan nie przeczuwał.
Dnia jednego gdy znowu począł Małdrzyka nawracać, rzucił się i wstał z krzesła obrażony, włożył ręce w kieszenie i krzyknął:
— Nie nadużywajże mojej cierpliwości; obchodzisz się ze mną jak z małem dzieckiem, wziąłeś mnie w kuratelę, ale przyjaźń twoja staje się jarzmem.
Mam przecież wolę własną i rozum. W mojem położeniu możnaby stracić zmysły i oszaleć — nie masz na nic względu.
Proszę cię, nie krępuj mnie, nie prowadź — bo, słowo ci daję, ucieknę.
— Sądziłem, że ci jestem potrzebny — odparł chłodno Jordan — robiłem to z serca, może niezręcznie, przepraszam.
Małdrzyk ochłonął, przyszedł go uścisnąć w milczeniu — zamilkli i nie mówili już dnia tego o niczem ważniejszem.
Jordan wyrzucał sobie, że był niezręcznym i do zbytku despotycznym. Poszedł na radę do kapitana.
— Wujaszku — rzekł — znasz już potroszę mojego przyjaciela, mówiłem ci o jego przeszłości i o tem, że mu życie winienem. Okazuje się że z najlepszemi chęciami naprzykrzyłem mu się. Człowiek był aż do ostatniej katastrofy przez los zepsuty, rozpieszczony, wziąłem go w kluby, nadto gwałtownie. Konieczność i my zapędziliśmy go do pracy. Nudzi się, męczy i gotów w przystępie zniecierpliwienia popełnić jakie szaleństwo.
— Więc cóż? — zapytał Arnold.
— Więc z nim, musimy jak z dzieckiem — dodał Jordan — zabawić go, rozerwać. Głowę łamię... możebyśmy mogli zrobić gdzie jaką wycieczkę... jakiś piknik? Masz pewnie znajomych?
— Ale ba, na fury ich brać, znajomych i znajome — rozśmiał się kapitan — tylko znowu jak zacznie się kumać z tym i owym... żeby go nie wciągnięto w bałamutne życie.
— Przecież my na straży — rzekł Klesz.
Kapitan przeszedł się parę razy po pokoju poświstując.
— A, no — rzekł — da się to zrobić, w niedzielę możemy wycieczkę do Wersalu umówić. Zaproszę moją starą Durand, a ona parę swych znajomych kobietek.
Mówiłeś mi, że kobiety lubi? — zapytał Arnold.
— I słaby jest dla nich, tak że go każda weźmie, która zechce. Szczęściem — mówił Klesz dalej — choć przystojny jeszcze, nie jest już młodym i — goły. Nie ma więc niebezpieczeństwa, aby go która chciała.
Kapitan palił swą krótką fajeczkę, przechodząc naprzeciw zwierciadełka spoglądał w nie, bo nawykł był do tego, chrząkał, spluwał i podumawszy — zakończył:
— Zatem na niedzielę — partie fine. Dobiorę wesołe towarzystwo, spuść się na mnie, no i starego kolegę Tatianowicza doprzęgę. Śpiewa piosenki i ma niewyczerpany zasób anegdot. Z kościami poczciwy.
Ułożono się na niedzielę — i Jordan poszedł oznajmić o tem przyjacielowi, nie przyznając się że sam to ukartował, ale składając na kapitana.
Małdrzyk z początku nieokazał ochoty. Lepsze suknie ukradziono mu w Dreznie, oporządzić się w Paryżu nie miał jeszcze czasu, choćby à la belle Jardinière — wstyd mu było ladajako ubranemu wystąpić.
— My wszyscy będziemy w codziennych surdutach — rzekł Jordan — w niedzielę tylko kupczyki się stroją.
Floryan w końcu przystał na wycieczkę do Wersalu. Arnold dał im wiedzieć, że on zresztą towarzystwa czekać ich będzie w restauracyi koło kolei, gdzie wcześnie zamówi obiad. Brał znowu wszystko na siebie, znajdując że on tylko mógł oszczędnie i przyzwoicie ucztę przygotować.
W istocie też wybrał restauracyę niewykwintną, której całą zaletę stanowiło, że miała rodzaj ogródka z tyłu, a w nim altanki wijącemi się roślinami okryte, w których na świeżem powietrzu można było w cieniu spędzić godzin parę.
Zawczasu kapitan Arnold z kolegą Tatianowiczem, małym, okrągłym człeczkiem, z czerwoną pyzatą twarzą, obwisłemi policzkami i takiemiż wąsami wyczernionemi jak Zanosza — stół, wino i siedzenia przygotowali.
Tatianowicz równie się młodości wyrzec nie życzył pono jak kolega kapitan, czernił resztę włosów, które przy świetle miały barwę bronzową, i ściskał się paskiem tak, że mu nieustannie krew biła do głowy.
Specyalnością Tatianowicza było, oprócz dobrego humoru, zbieranie wszelkich możliwych proroctw i przepowiedni, cudownych objawień i wszystkiego co przyszłość miało odsłaniać.
Wierzył on jak najmocniej że miały się za jego żywota jeszcze dokonać takie przemiany w Europie, o jakich nikt ani marzył.
— No, zobaczycie! — mówił — wierzcie nie wierzcie, a wszystko się sprawdzi.
Spis proroctw łacińskich, francuzkich, polskich, w różnych językach, własnoręcznie na małych kartkach spisany, Tatianowicz nosił zawsze przy sobie w lewej kieszeni surduta — i niebezpiecznie było dotknąć tej jego słabej strony.
On i kapitan Arnold, który także mystykiem był na swój sposób, często godzinami całemi spierali się o tajemnicze znaczenie... czterdziestu i czterech w poezyi Adama.
Tatianowicz miał cały odrębny system wykładu tej zagadki.
Pomimo usilnych próśb aby się wcale nie stroił, Małdrzyk ubrał się jak mógł najstaranniej, a że chciał koniecznie kupić świeże rękawiczki, spóźnili się poszukując ich i przybyli, gdy już towarzystwo paryzkie wesoło się śmiejąc — tylko na nich oczekiwało. Kapitan na zegarek spoglądał i już się gniewać zaczynał.
Główną rolę grała podżyła, bardzo dobrej tuszy, twarzy rumianej, świecącej, trochę włosami już okrytej na brodzie i na wardze górnej — wesołej kumoszki mająca minę, stara przyjaciołka kapitana, u której on najdawniej rachunki trzymał, wdowa, mająca znaczny magazyn fajansów, porcelany i szkła — pani Felicya Durand.
Kapitan zapewniał, że w ciągu lat dwudziestu kilku znajomości z nią, nigdy jej nachmurzoną i smutną nie widział. Energiczna, ruchliwa, wygadana, w najwyższym stopniu praktyczna — była razem dobroczynną, miłosierną — chociaż zamiast rozczulać się, litość swą i dobre serce często szorstko ale czynnie okazywała.
W ruchach miała coś męzkiego jak w twarzy. Dwoje swych dzieci wyposażywszy, córkę dawszy za mąż do Lyonu, synowi handel urządziwszy w miasteczku na prowincyi, pani Durand sama (nie chcąc się zdać na dzieci) prowadziła dalej handel, na którym dobrze wychodziła.
Nie trzymała rzeczy zbytkownych, tylko pierwszego użytku, niezbędnej potrzeby — to co wedle jej wyrażenia, mogło się sprzedawać jak chleb.
Obdarzona doskonałym apetytem, pani Felicya wyglądała zdrowo; pomimo lat miała jeszcze białe i całe zęby — i choć mocno nieładna, niemal dla każdego była sympatyczną.
Wesoły humor pokrywał u niej i troski i niesmaki nieodłączne od życia, lubiła też towarzystwo męzkie i kobiece, ludzi tak jak ona usposobionych.
Na ten dzień wystąpiła pani Durand uroczyście strojna, w jedwabiach, w łańcuchach, w pierścieniach, jak na zamożną mieszczkę przystało.
Naprędce potrzebując najmniej dwie jeszcze zwerbować towarzyszki, bo kapitan prosił jej o to, wzięła ze sobą starą pannę mieszkającą z nią razem, brzydką a gadatliwą i jak ogień sprytną, którą zwano panną Julią, a — że się więcej nikt nie nastręczał, oprócz właścicielki małego hoteliku obok, krewnej jej męża dalekiej — pani Perron, pociągnęła i ją z sobą.
Pani Perron zwała się wdową i niewątpliwie nią być musiała, chociaż męża jej nieboszczyka nikt nie znał. Wiek swój podawała od lat kilku, jako zbliżający się do trzydziestki, lecz wyglądała zaledwie na dwadzieścia kilka. Urodzona, wychowana w Paryżu, i nigdy pono dalej nad Asnières i Montmorency nie wyjrzawszy, madame Perron, była typem paryżanki, tej klasy nieoznaczonej, średniej — która niekiedy wspina się bardzo wysoko, lub opada bardzo nisko. Spojrzawszy na nią można ją było odrazu odgadnąć. Mała, zręczna, żywa niezmiernie, z twarzyczką prawie dziecięcą, pulchną, wdzięczną a oczyma zabójczemi oświeconą, dowcipna, trochę muzykalna, bardzo oczytana, śmiała jak huzar, pomimo sentymentalności swej, o której mówić lubiła, mimo zalotności, była równie w życiu praktyczną i obrachowaną jak pani Durand.
Pojąć tego nikt z jej znajomych nie mógł, dla czego bezdzietna, dosyć majętna, bo spłacała z domu długi i robiła pieniądze — otoczona adoratorami, zawsze w hotelu mając mnóstwo komisantów podróżujących, którzy do niej wzdychali — za mąż jednak powtórnie nie wyszła.
Gdy Durand jej o tem mówiła, ruszała ramionami i odpowiadała:
— Dla czego nie idę za mąż? bo — nie chcę! A mnie to po co? Pana sobie narzucać nie mam ochoty.
Hotel pani Perron, który nosił tytuł Marsylskiego, prawie zawsze bywał przepełniony. Gospodyni była pilną, uprzejmą, wesołą, nie gniewała się za śmieszne słówko, wyszczerzała ząbki — nadzwyczaj szczęśliwie poznawała ludzi — kto raz do niej zajechał, pewno o hoteliku nie zapomniał.
Rzadko bardzo pozwalała sobie wycieczek pani Perron, tym razem wszakże namówić się dała, starszej swej pannie powierzywszy klucze. Chciała odetchnąć trochę.
Kapitan Arnold grający rolę gospodarza poznajomił zaraz przybyłych z paniami temi, a pani Perron dość było na nich spojrzeć aby ocenić.
Ponieważ jedna tylko śliczna twarzyczka pani Adeli Perron mogła ściągnąć oczy na siebie, Floryan przysunął się do niej zaraz, a ów niewieści urok, któremu łatwo ulegał — podziałał tak, że wnet mu się twarz rozjaśniła.
Przybył chmurny i posępny, a jak rószczką czarnoksięzką wyraz ten starł się pod wzrokiem francuzki. Zaczęto ich wypytywać, zabawiać, mała gosposia, która plotła z wielką łatwością o niczem, zawiązała rozmowę — a że jej wejrzenie Floryana mówiło o sympatyi — porozumieli się łatwo.
Pani Durand i szczebiotliwa panna Julia, równie uprzejmie zwracały się ku wygnańcowi, przychlebiając się mu, wspomnieniem Poniatouskiego i Kostiuchki — lecz oczy pani Perron wymowniejsze były nad nie.
Jordan, który w takich towarzystwach bywał milczący — niewiele rozmowę podsycał. Ton ceremonialny, znikł natychmiast — gdy pani Durand z rubasznością swą zwykłą — dała hasło do poufałej gawędki: a panna Julia i mała Perron rzuciły w nią kilka ostrych i błyszczących dowcipów.
Wszyscy wiedzieli, że trzeba było rozruszać i zabawić biednego wygnańca i chętnie się do tego przyczyniali. Skuteczniej jednak nikt nad małą panią Perron, którą los czy rachuba usadowiła przy Floryanie. Francuzka, która już wiedziała że się polakowi podobać mogła, manewrowała tak aby ze wszystkiego czem się pochwalić godziło, skorzystać. Zdjęła rękawiczki aby mu pokazać bardzo ładnie utrzymywane rączki i paluszki oprawne w pierścienie, poprawiła chusteczkę tak aby zobaczył ramiona, poruszyła się i przegięła kilka razy aby kibić ocenił, — spróbowała czy się jej warkocz nie odpiął, który był chlubą i dumą. Żaden z tych ruchów nie został stracony dla pana Floryana, może aż nadto pilnie śledzącego sąsiadkę.
Jordan siedzący w końcu stołu przy kapitanie, szepnął mu:
— Do licha wujaszku, żeby czasem lekarstwo to nie było zamocne.
Arnold się roześmiał.
— Nic nie szkodzi — rzekł — nie ma niebezpieczeństwa, kobieta stateczna.
Na pani Perron z pospolitego towarzystwa, do którego była nawykła — nikt prawie nie robił wrażenia. Wszystkie te typy komi-wojażerów, mieszczan z prowincyi i t. p. znała nadto dobrze, nie miały dla niej nie nowego. Floryan ze swą piękną twarzą, noszącą jeszcze ślady poważnego smutku — był dla niej czemś zagadkowem, nowem. Wiedziała, że niegdyś bardzo bogaty, szlachcic starego rodu, stracił wszystko i był nieszczęśliwy. Jako biedny wygnaniec budził współczucie, a jako mężczyzna ciekawość.
Nie był to pospolity człowiek. Pani Perron szepnęła zaraz pannie Julii, że był bardzo dystyngowany i że się jej niezmiernie podobał.
Toż wrażenie uczynił podobno na wesołej pani Durand, która się ku niemu zwracała ciągle i na pannie Julii wtrącającej się ciągle do rozmowy. Oblegano Małdrzyka, gdy biedny Jordan siedział prawie niepostrzeżony, zapomniany, i nikt nie zważał na niego.
Wśród dobrze wróżących śmieszków obiad się rozpoczął. Był on bardzo pospolitym i smutnie prawidłowym obiadem małej restauracyi — lecz po przymusowej wstrzemięźliwości kilkotygodniowej, wydawał się doskonałym. Winem częstował kapitan nie żałując. Nie było drogie — ale i ono po paryzkim smakowało, bo nie codzień się widywano z pieczątką.
Klesz patrzał, podsłuchiwał i nawet o jedzeniu zapominał, czyniąc postrzeżenia. Wkrótce rozmowa z ogólnej, zaczęła schodzić na poufalszą — kapitan był w atencyach dla starej przyjaciołki, Tatianowicz rozmawiał z panną Julią kręcąc wąsa, Floryan pochylony ku sąsiadce żywo rozprawiał z panią Perron, a Jordan... kręcił gałki z chleba. Było mu z tem wygodnie, że pary nie miał.
Od Poniatouskiego i Kostiuchki zwrócono się do Paryża, do anegdot brukowych, do życia powszedniego.
P. Perron rozpytywała gościa o jego przeszłość w ten sposób, jakby tajemnice serca jego zbadać chciała; on skarżył się jej na smutne, osamotnione życie w Paryżu, gdy w ogólności do miejskiego żywota nie był nawykły. Z ironią pewną wspominał o swych powozach, koniach, służbie, domu, gdy dziś chodził pieszo, sam sobie służył i mieszkał w jednej izdebce.
Perron okazywała współczucie, lecz znajdowała że kto się dostał do Paryża na wygnanie, ten skarżyć się nie miał prawa.
— A! zobaczysz pan — mówiła śmiejąc mu się i wdzięcząc — że nigdy na wsi się tak zabawić i rozerwać nie mogłeś — jak tu nawet małym kosztem.
Opisywała mu potem wszystkie przyjemności bezpłatne stolicy, jej życie, rozrywki — i pocieszała jak mogła.
Obiad, ani się spostrzegli tak gawędząc, gdy się zbliżył do końca i podano pudding z rumem, który deser poprzedzał.
Wszyscy, wyjąwszy Jordana, byli w jak najlepszym humorze, krzesła się rozsuwały. Kapitan wstał aby czarną kawę kazać przynieść i likier, a piękna Perron znajdując, że w altance było duszno, wyciągnęła p. Floryana na przechadzkę po małym ogródku.
Nagłe to spoufalenie się dwojga zaledwie znajomych osób i wyłączne ich zajęcie sobą, wszystkich uderzało.
— Perron się naposiadła chyba ażeby mu zawrócić głowę — mówiła śmiejąc się Durand. Jordan w duchu zaczynał żałować, że na rozweselenie przyjaciela użył tego środka.
Kapitan Arnold śmiał się.
— Niech się rozerwie — mówił. — Jużciż nie jest tak prostodusznym aby to brał na seryo. Perron dziesięć razy na dzień tak dokazuje z pierwszym lepszym.
Po kawie, kapitan zażądał jeszcze dla siebie absyntu, do którego i Tatianowicz się przymówił. Udało się nareszcie pannie Julii, trochę zazdrosnej, że się z dowcipem popisać nie mogła — odciągnąć Perron od jej towarzysza.
— Zmiłujże się nad tym nieszczęśliwym — odezwała się do niej pocichu. Straci głowę biedaczysko.
— Jużciż nie student! — roześmiała się gosposia — a ja nie potom tu przyjechała aby się kwasić i usta sznurować.
Późnym już wieczorem towarzystwo siadło do wagonu, śmiejąc się i podśpiewując, lecz nim to nastąpiło, piękna pani Perron tak manewrowała, że wsunęła swój adres Małdrzykowi i szepnęła mu aby, gdy się bardzo znudzi, przyszedł do niej na poufałą gawędkę. Ścisnęła mu rękę znacząco, a że widziała na siebie zwrócone oczy, w wagonie umieściła się umyślnie przy Jordanie i z równą nieustraszonością przypuściła szturm do niego.
Od pierwszych jednak słów postrzegła, że tu grunt był inny, człowiek chłodny i natura dla niej niesympatyczna. Wiedząc jednak że był przyjacielem Floryana, tem zażarciej ująć go sobie postanowiła. Odpowiadał jej sucho — drażniła go dowcipem. Dobyła naostatek i ze skamieniałego trochę ognia. Rzekł tylko sobie w duchu:
— Niebezpieczna baba! drugi raz już zapraszać jej nie będziemy.
Floryan wrócił z przyjacielem w tak dobrym humorze, ożywiony, gadatliwy, jak oddawna nie był.
— Bóg ci zapłać, mój Jordanku — odezwał się zapalając cygaro, gdy się na spoczynek kłaść mieli — żeś mnie tak doskonale dziś, ty i kapitan — ubawił. Wiem że tobie to winienem. Proste sobie kobiety, ale ta Perron.
Potrząsł głową.
— Żebym był ją wprzódy widział — rzekł Jordan — nie byłbym prosił. Uważałem żeś bardzo do niej przylgnął — toć jawnie bałamutka jest.
— Ale ma wdzięk paryżanki! — dodał Floryan.
Życie paryzkie wogóle, po owem tak niezmiernie od niego różnem, cichem, skromnem, małomiasteczkowem, niemieckiem życiu w Dreznie, wydawało się Floryanowi ukropem po zimnej, a raczej po letniej wodzie. Chociaż z niem wygnańcy nasi mało się dotąd stykali, ocierali tylko o nie, ta atmosfera, ten kipiątek, ta wrzawa, ten ruch, zdala oddziaływały na Floryana szczególniej. Natura jego wrażliwa, ulegała wpływowi otoczenia — lecz dotąd budziło ono tylko smutek i ból.
Widzieć około siebie te tłumy śmiejące się, czynne, zajęte, dzień i noc bez spoczynku — naprzemiany rzucające się do pracy i zabaw z taką gorączką i spragnieniem — dawało czuć tem mocniej własne osierocenie i obezwładnienie. Małdrzyk słyszał niemal codzień od kapitana opowiadania o kolosalnych fortunach, jakich się tu dorabiano — o ludziach małych i niewykształconych, dokazujących cudów wytrwałością i uporem — jątrzyło go to. Czuł że coś był wart, że mógł by coś — ale — nie było za co rąk zaczepić. Obcy tu — zaledwie cierpiany — wyrzucał losowi, że się nim niezaopiekował, ludziom że dla nich był obojętnym.
Tysiące myśli zuchwałych po głowie mu się przemykało, wszystkie były niemożliwe do wprowadzenia w życie.
Z tym głupim, jak go nazywał rysunkiem, wiedział że w najszczęśliwszym razie zarobić może jakie trzy tysiące franków rocznie — a cóż one znaczyły dla niego — w Paryżu?
Za mieszkanie miesięcznie potrzeba było około trzydziestu franków zapłacić, nędzny obiad, nawet za biletami co go o jeden sous tańszym czyniły, wynosił trzydzieści franków miesięcznie. Dodawszy do tego inne nieuchronne wydatki — nie stawało prawie na życie, o zrobieniu zapasu na jutro myśleć nawet nie było można.
Gdy mówili o tem z Jordanem, ten, nie tłómacząc się z tego co robił — wzdychał, że jemu i tyle zarobić jest niepodobieństwem.
— Dobry rzemieślnik — mruczał — więcej ma tu niż biedny literat. Dwudziestu pięciu centów za wiersz trudno się dobić — a tych wierszy nie biorą wiele, bo ich nie potrzebują.
— Próbowałeś? — zapytał Floryan.
Klesz rękami strzepnął.
— Gdzie zaś! mówiono mi tylko o tem — a ja ostatecznie rzemiosła uczyć się muszę.
— Ty, co całą encyklopedyę masz w głowie — dodał Małdrzyk.
— Stare to wydanie — westchnął Jordan — i kart z niej wiele wiatr wyszarpał. Z obcym krajem wprzódy się potrzeba zżyć, poznać go, wniknąć w głębiny tajemnicze życia jego — a dopiero się w nim jakkolwiek może człowiek w nędznym bytku pomieścić.
Pismo powiada: „Vae soli“, a myśmy tu wśród tłumu — sami, wiecznie, bośmy tu się nie urodzili i nie zrośli.
Klesz wygadawszy się tak mimowolnie, wnet naprawić się starał wrażenie jakie mógł uczynić.
— Pomimo to wszystko — dodał — ponieważ charakter francuzów ma być do naszego podobny — jak utrzymują ludzie, język dla nas nawykłych do niego przystępniejszy, jakoś się obędziem, i o chlebie powszednim nie rozpaczam. Ty go już tak jak masz, a ja — mieć się spodziewam.
— Dopóki ja go mam, rozumiesz dobrze że zawsze mam prawo dzielić go z tobą, bom ci winien...
— Nic! nic! — przerwał gwałtownie Jordan. — Ze mnie mentor do niczego i przyjaciel nic potem. Im bardziej starzeję, tem się czuję nieużyteczniejszym na świecie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.