Na tułactwie/Tom trzeci/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dwa lata upłynęły od opisanych wypadków. Jordan, który się już z Tours nie mógł oddalić, pisywał do przyjaciela, od którego niezawsze i krótkie otrzymywał odpowiedzi.
We trzy miesiące zaraz po odjeździe z Krakowa, przyszła wiadomość, że Małdrzyk żenił się z panną Pelagią. Klesz przewidywał to dawno i nie zdziwił się wcale.
Listy potem rzadsze się stały; dopiero po upływie dwóch lat, zaczęły zjawiać się częściej i cokolwiek dłuższe.
Małdrzyk pisał do przyjaciela:
„Nie wiem czybyś mnie poznał tak zestarzałem. Ostatniego roku reszta włosów prawie nagle zupełnie mi posiwiała. Cierpiałem przedtem na ból głowy.
Życie prowadzę, wierz mi, tak regularne i spokojne, że mi można pozazdrościć. Zrana idę na chwilę do biura, a tam więcej się mówi o brukowych wiadomostkach niż pracuje. Nienużące to wcale. Na obiad powracam do domu, po czarnej kawie z cygarem zdrzemię się trochę. Ku wieczorowi ciągnę do klubu na małego wiseczka i po nim wracam na plantacye. Kładę się wcześnie, na sen się skarżyć nie mogę.
Z wyjątkiem świąt i niedzieli, kościoła, procesyj i uroczystości w których udział biorę, pogrzebów zasłużonych mężów, reprezentacyj nadzwyczajnych w teatrze i t. p., życie płynie regularnie jak w zegarku, niespodzianek w nim nie ma. Miasto nasze jest jak mumia spowita i zabalsamowana, która ruchu nie potrzebuje — i we śnie czeka zmartwychpowstania.
Dzięki Bogu, ze wszystkiemi tu jestem dobrze, nie mięszam się do żadnych swarów, czytam „Czas“ ażeby się zoryentować i nauczyć, za jakim prądem iść należy; nabożeństw nie opuszczam, duchownych szanuję, warchołów się strzegę, wszystkich zatargów unikam — i dobrze mi z tem.
Znają mnie już z tej kompleksyi spokojnej ludzie i jestem dobrze widzianym. Miewam nawet zaproszenia na wielkie pańskie polowania, bo wiedzą iż byłem myśliwym. Ale, czy uwierzysz, dziś mi już one nie robią tej przyjemności co dawniej, męczę się łatwo, spoczynek mi potrzebny.
Tak, kochany mój Jordku, gdy ty swoich dwoje dzieci na rękach nosisz i z żoną w okolice czynisz wycieczki, krzepki jeszcze jesteś i żwawy, ja utyłem, ociężałem, i Pana Boga chwalę, a ruszam się jak najmniej.
Wierz mi, że po burzliwem życiu, taki port osłonięty od burzy, do którego nie zaglądają wichry, którego zwierciadła nic nie mąci — jest jedyną, najpożądańszą rzeczą“.
Uderzyło to Klesza, że w listach swych, w których pisał teraz wiele o Krakowie, o sobie, o obojętnych wypadkach, nigdy prawie nie wspominął o żonie. On też pytać go o nią nie śmiał. Chciał odwiedzić Małdrzyka aby się naocznie przekonać o jego szczęściu, lecz Ewelinka niebardzo by go rada puściła, a on sam — lękał się dowiedzieć czego innego niż... pragnął.
Z powodu rachunków, które pozostały do uregulowania z Miciem, gdyż Jordan wspólnie z nim stawił grobowiec dla Moni, pisywali do siebie.
Lada dla widzenia już wzniesionego pomnika, zjechał był do Krakowa, i dni kilka tam bawił. Wiedział o tem Klesz, i listem zapytał go o to jak znalazł Małdrzyka, co sądził o jego pożyciu, prosząc aby o tem doniósł mu jak najotwarciej.
Mieczysław nierad pisywał, listy mu przychodziły ciężko, musiał do nich wprzód improwizować raptularze — nierychło więc Klesz otrzymał odpowiedź następującą.
„Trudno mi na pytanie wasze, odpisać tak, abyście z mojego listu mieli dokładne pojęcie co się z p. Floryanem stało.
Ja sam nie wiem jakby określić metamorfozę, której uległ. Jest to wprawdzie ten sam człowiek jakim był: dobry, serdeczny, kochający, przywiązujący się łatwo, szukający rozrywek, potrzebujący spokoju do życia tak jak są ryby co w mętnych i żywo płynących wodach nie mogą wytrzymać; lecz — wszystko w nim zastygło, stępiało, odrętwiało. Czasem na chwileczkę poruszy się, ożywi i wpada wnet w swój stan jakiegoś ociężałego lenistwa.
Stosunku jego do żony, wyznaję, zrozumieć nie mogę. Przy mnie, ona dla niego jest dosyć miłą i troskliwą — lecz, widać i czuć że dla niej stał się obojętnym. Panuje nad nim widocznie. W domu ona rozkazuje, on do przepisanego porządku stosuje się z uległością wielką. Całuje ją po rękach, chodzi na palcach, uśmiecha się — a jeśli o co mu prosić przychodzi, czyni to z nieśmiałością wielką. Jedno jej czasem spojrzenie ostre — usta mu zamyka.
Zdaje się jednak dosyć szczęśliwym i nie skarży się wcale.
W domu zajmuje pokoik na tyle, skromny i niezbyt wygodny. Życie wedle trybu przez panią z góry oznaczonego, ściśle do jej programu jest zastosowane.
Duchownych zawsze u nich pełno, a że ona sama należy do czynnych dusz pobożnych — czuwa i nad tem ażeby mąż był zbawionym. Kilka razy na tydzień prowadzi ją do kościoła i asystuje wszystkim większym nabożeństwom i procesyom.
Wolno mu jest wieczorami bywać w klubie — ale z pieniędzy — jak uważałem, ścisły musi zdawać rachunek.
Czasem z prałatami grywa u siebie w domu wiseczka. Cygaro, które, jak mi sam mówił, dawniej palił w salonie, później okazało się żonie jego szkodliwem, teraz więc wychodzi z niem do swego pokoiku. Naówczas tylko gdy jeden z prałatów, który też pali, bywa zaproszony, gospodarzowi wolno także kurzyć, z tem ażeby wiele dymu nie robił.
Pomimo tak surowego regimentu jejmości, nie powiem ażeby Małdrzyk był z nią nieszczęśliwym. Któż wie? potrzebował on zawsze może kogoś coby za niego miał wolę i uwolnił go od władania sobą.
Gdyśmy się parę razy przechadzali sami, wspominając dawniejsze czasy, a mimowolnie przychodziło na myśl, nastręczało ich porównanie z teraźniejszym — uśmieszek ironiczny przebiegał po ustach Małdrzyka, i nikł natychmiast powleczony wyrazem smutku.
Nie zbywa mu materyalnie na niczem. Żona aż do zbytku dba o to, aby się przyzwoicie i dystyngowanym wydawał. Nie daje mu się opuścić, bo gdyby nie to — sądzę, że nie miałby ochoty ani się ubierać, ani włosów przyczesać.
O przeszłości niebardzo mówić lubi — jednego Klesza wspomina często i — słyszałem go parę razy wzdychającego do tego aby was w Tours odwiedzić. Na nieszczęście — dodał zaraz — jest to zupełnem niepodobieństwem. Koszt znaczny, a pensyjka moja na to nie starczy.
Unikałem przypomnienia córki, a on sam ani o niej, ani o Lasocinie nie napomknął ani razu, choć mógł się domyślać, że przybyłem tu dla obejrzenia grobowca tego anioła naszego...“
Klesz list ten odebrawszy zadumał się nad nim długo, otarł oczy, potrząsł głową, i żeby rozpędzić smutek, który go owiał — poszedł do żony i dzieci.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.